Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą park. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą park. Pokaż wszystkie posty

sobota, 11 października 2025

Dokąd zmierzamy?

 140925

Trzy najlepiej znane powieści Stanisława Lema, światowej sławy autora fantastyki naukowej, wizjonera i filozofa, to „Solaris”, „Eden” i „Powrót z gwiazd”. Każdą z nich czytałem wiele razy, od szkolnych lat będąc miłośnikiem twórczości Lema, a ostatnio sięgnąłem po „Powrót z gwiazd”.

Z dalekiej wyprawy kosmonauci wracają na Ziemię; na pokładzie statku minęło 10 lat, na Ziemi 120. Zastają cywilizację skrajnie odmienioną nie tylko rozwojem techniki, ale i zmianami w obyczajach i ludzkiej psychice. Społeczeństwo jest praktycznie całkowicie egalitarne, wyzbyte wojen, kryzysów społecznych i gospodarczych. Ludzie pracują, ale niewiele i nie w fabrykach, bo te są w pełni zautomatyzowane. Roboty są wszędzie i wszystko robią za ludzi, aby ci mogli poświęcić się rozrywkom, pasjom, nauce czy sztuce. Pieniądz istnieje, ale płaci się tylko za luksus, a potrzeby codzienne są zaspokajane nieodpłatnie. Żyć nie umierać, chciałoby się powiedzieć. Nader niewiele wad tej cywilizacji kreśli autor: ludzie są wydelikatnieni, nieprzywykli nie tylko do problemów czy zagrożeń, ale nawet do ostrzejszych reakcji słownych innych ludzi. Takie z nich… mamlasy, mówiąc potocznie, dla których, po pozbawieniu ich sensu starań o bogactwo i znaczenie, najważniejsza jest młodość.

Mimo drobnych zastrzeżeń, obraz tej powieściowej Ziemi zawsze był dla mnie idylliczny i kuszący – do teraz. Wróciłem do tej powieści po upływie około dziesięciu lat, a ten czas zmienił moją ocenę wizji cywilizacji nakreślonej przez autora, i to w bezpośrednim związku ze zmianami, których jestem świadkiem.

Na wstępie zaznaczę, że specjalistą nie jestem, jednak czytając od paru dziesiątków lat książki o ewolucji życia na Ziemi, zebrałem na ten temat garść wiedzy pomocnej w dostrzeżeniu i zrozumieniu przyczyn przemian społecznych tu i teraz. Wiele z tego, co się dzieje wokół nas, dobrze tłumaczą, albo pozwalają ocenić, uwarunkowania ewolucyjne.

Naukowcy jeszcze nie poznali wszystkich możliwych przyczyn szybkiego rozwoju naszego mózgu do tak wielkich rozmiarów i możliwości, jakie mamy teraz, ale jedna z nich jest niewątpliwa: nasza inteligencja, pochodna wielkości i stopnia komplikacji mózgu, po prostu zwiększa szanse przeżycia w świecie ustawicznego zagrożenia bytu. Co prawda niektóre zwierzęta posiadają umiejętność wykorzystania gałęzi lub kamienia jako narzędzia, ale tylko ludzie potrafią intencjonalnie i z wyprzedzeniem w stosunku do potrzeb konstruować narzędzia. Opanowaliśmy całą Ziemię, wybijając wiele gatunków zwierząt nam zagrażających, inne uczyniliśmy niewolnikami, całą resztę tolerujemy. Wykorzystując nasze zdolności umysłowe zbudowaliśmy cywilizację techniczną, w znacznym stopniu uniezależniając się do kaprysów natury. Trzeba jednak wiedzieć, że natura, czy konkretniej: ewolucja, nie ma celów, ku którym zmierza.

Tak wyraził ten fakt Richard Dawkins, biolog angielski i znany popularyzator teorii ewolucji:

>>Natomiast dobór naturalny (…) działa bez żadnego zamysłu. Nie ma ani rozumu, ani wyobraźni. Nic nie planuje na przyszłość. Nie tworzy wizji, nie przewiduje, nie widzi. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że odgrywa w przyrodzie rolę zegarmistrza – to jest to ślepy zegarmistrz.<<

Cytat z książki Ślepy zegarmistrz.

Mechanizm ewolucji jest banalnie prosty i jednocześnie niesamowicie okrutny: ten bystrzejszy, sprytniejszy, cwańszy, miał większą szansę na zostawienie potomków, którym przekazał w genach swoje cechy – kosztem innych, bez zważania na skutki, jeśli tylko nie są bezpośrednio odczuwane. Dobrze tłumaczy go analiza wpływu medycyny na ludzkość. Coraz więcej chorób lekarze potrafią wyleczyć, a jednocześnie ludzkość wcale nie jest bardziej zdrowa. Kiedyś chorowite dziecko mało miało szans na przekazanie swoich genów, a więc i skłonności do chorób, swoim potomkom, bo po prostu umarło nim stało się dorosłe. Teraz dorasta i ma swoje dzieci, trwa więc bieg w przeciwne strony między naturalnymi mechanizmami zaburzonymi przez medycynę, a umiejętnościami leczenia.

To jednak temat poboczny, wrócę więc do głównej myśli.

Mimo osiągniętego poziomu rozwoju, nasz umysł i nasze zmysły mają liczne wady.

Chcemy czegoś i jednocześnie nie chcemy albo sami nie wiemy czego chcielibyśmy, boimy się nieznanego, bywamy okrutni. Można nas przekonać do każdej idei, nawet najbardziej absurdalnej, a wtedy życie za nią oddamy, najchętniej innych ludzi; nasza empatia cienką powłoką powleka obojętność, samolubstwo i agresję. Jest w nas nienasycona, potężna potrzeba władzy, panowania nad innymi. Owszem, próbujemy ratować się etyką i religią – ale z jakże mizernymi rezultatami. Z mrowia cech świata, z wielości jego sygnałów, odbieramy i jesteśmy w stanie pojąć bardzo niewiele. W tych procesach wspomagamy się nauką i naszymi maszynami, z których jesteśmy tak dumni, ale przecież są one tylko protezami nakładanymi na nasze ułomności. Dlaczego tak jest? Bo wykorzystując skutki uboczne rozrostu naszego mózgu, przekraczamy granice procesu nakierowanego siłami natury tylko i wyłącznie na przeżycie i posiadanie potomstwa. Nasz mózg osiągnął takie rozmiary nie w celu zgłębiania tajników świata, nie dla estetycznego jego przeżywania ani wiecznej szczęśliwości, a do działań na poziomie podstawowym, egzystencjalnym.

Mózgi istot żywych nie zostały wykształcone od podstaw jako twór jednolity, a ewoluowały, co szczególnie wyraźnie widać u nas. Są w nim warstwy – ślady kolejnych etapów ewolucji: od pnia mózgowego obsługującego podstawowe funkcje życiowe, jak praca serca i odruchowe reakcje, poprzez warstwę (niektórzy mówią o piętrze) odpowiedzialną między innymi za emocje i zachowania rozrodcze, aż po korę mózgową, siedlisko zdolności racjonalnego, analitycznego myślenia i planowania działań. Nie są one oddzielone od siebie, nie są niezależne, a współdziałają albo i przeciwdziałają. Wtedy racjonalna myśl każe się nie bać (czegoś), a odruch pcha nas do ucieczki albo na odwrót; rozum mówi nam jedno, instynkt drugie. Taka sytuacja, kolizja naszych odczuć, także wrażeń, chęci, potrzeb, jest bardzo dla nas charakterystyczna.

Z tych wszystkich powodów – tutaj docieram do meritum wywodu – brak konkretnych celów do osiągnięcia, przeszkód do pokonania, życie w stanie ustawicznej stabilizacji, zabezpieczenia naszych życiowych potrzeb przy minimalnym nakładzie pracy, bez kłopotów i ryzyka, bez celów wykraczających poza codzienność, bez stałych, powszechnie akceptowanych norm postępowania i wartościowania, prowadzi do zamętu w życiu społecznym, a u jednostek budzi poczucia alienacji i bezsensu, odbiera radość przeżywania zwykłych dni, a nawet prowadzi do depresji.

Przywołuję tutaj znane prawdy, jak ta głosząca, że tylko coś zdobyte samemu, mimo przeciwności i trudów, naprawdę cenimy, albo porzekadła, jak na przykład to brzmiące jak jak klątwa i wiele mówiące o nas: będziesz miał, nieszczęsny, to, co sobie wymarzyłeś.

Nie potrafiąc normalnie, spokojnie żyć i życiem się cieszyć, wymyślamy utopijne idee szybko przeradzające się w ideologie, szukamy ekstremalnych przeżyć i sposobów wywyższenia się, tworzymy bariery i problemy tam, gdzie racjonalnie rzecz biorąc nie ma na nie miejsca, odrzucamy standardy wypracowane przez pokolenia i dopasowane do naszej mentalności, a wtedy zostajemy z pustymi rękami i sercem, szukamy i znajdujemy nowych wrogów poza tymi, których mieliśmy wcześniej. W ten sposób stwarzamy sobie cele i sens.

Te wszystkie blizny po ewolucji są i będą w naszej mentalności, a więc zawsze będziemy musieli zmagać się ze zmorami przeszłości tkwiącymi w nas. Do ogrodów Edenu możemy tylko zaglądać, przy wyjątkowo sprzyjających okolicznościach krótko tam przebywać; zamieszkanie na stałe jest bardzo trudne, może nawet niemożliwe, ponieważ wymaga zanegowania sensu dążeń większości ludzi wokół nas, przebudowania systemów wartości, jakimi mamy się w życiu kierować i uniezależnienia się od opinii innych.

Można ten fakt ignorować, ale skutki będą opłakane, czego początki już widać. Można też starać się je łagodzić.

Bardzo pasuje tutaj znana maksyma: złe czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą dobre czasy, dobre czasy tworzą słabych ludzi, a słabi ludzie tworzą złe czasy.

Właśnie o tym kołowym procesie piszę. Owe złe czasy to pisząc wprost poważne kryzy, kataklizmy i wojny, po których, a więc po hekatombie strat i ofiar, „ogarniamy się”, prostujemy i od nowa zaczynamy tworzyć lepszą przyszłość. Tutaj dochodzę do meritum. Otóż twierdzę, że idealne, według współczesnych i powszechnych wyobrażeń, środowisko do wychowywania dzieci nie jest dobre. Sądzimy, że jeśli młody człowiek będzie się rozwijał w cieplarnianych (pod względem materialnym i emocjonalnym) warunkach tworzonych przez rodziców, wyrośnie na empatycznego, racjonalnego, silnego duchowo i emocjonalnie, a nade wszystko szczęśliwego człowieka. Fałsz takiego poglądu wychodzi na jaw bardzo wcześnie: w nieprzygotowaniu dziecka na świat ignorujący jego oczekiwania. Doświadczając szoku uświadomi sobie, że nie jest pępkiem świata, który nie jest tak przyjazny jak rodzina; dowie się, że o swój los musi sam zadbać, a życie rzadko jest takie, jak na topowych kanałach społecznościowych; że poza wyjątkami, zdecydowana większość musi wziąć się za pracę daleką od wymarzonej i stawić czoła codziennym wyzwaniom, szarości dnia powszedniego, by w ich otoczeniu, a nierzadko pod ich presją, znaleźć w sobie siły, sens, cel życia i szczęście.

Może więc należałoby celowo stworzyć i utrzymać nie tyle zły czas, co pewne jego znamiona? Narzucić sobie, od dzieci począwszy, pewne ograniczenia dotyczące dobrobytu i obowiązków? Jakie konkretnie? Trudne pytanie, zwłaszcza dla mnie, amatora przecież. Chodzą mi po głowie myśli o stworzeniu warunków, w których dzieci i młodzi ludzie nie traktowaliby posiadania rzeczy, spełniania nawet wymyślnych potrzeb, wygód i stabilizacji, jako stanów naturalnych i zawsze istniejących. Uczenia ich samodzielności, radzenia sobie może nie z niedostatkiem, ale z pewnymi ograniczeniami, dawania im nie tylko praw i przywilejów, ale i obciążanie codziennymi obowiązkami, także tymi uciążliwymi. Powinniśmy oswajać ich z chropowatością świata i wadami natury ludzkiej oraz uczyć radzić sobie z nimi. Przekonywać, nade wszystko własnym przykładem, że bardziej powinno się być niż mieć, ponieważ tam, gdzie można zbyt wiele, mało ma sens, a gdy ma się zbyt dużo, ma się za mało.

Wielkie pole działań dla psychologów, socjologów i behawiorystów, ale nic się o tym nie mówi, a nawet jeśli się działa, to częściej w kierunku przeciwnym, co dobrze widać w reklamach i promowanych trendach.

Dopisek

W słoneczny i ciepły pierwszy dzień jesieni byłem w parku przy pałacu Zamoyskich w Kozłówce pod Lubartowem. Oczywiście patrzyłem przede wszystkim na drzewa, a wiele jest tam wspaniałych okazów, ale i zapoznałem się z treścią tablic informujących o rodzie Zamoyskich. Byli bardzo majętnymi arystokratami, miliarderami, używając współczesnego słownictwa . Dość powiedzieć, że obok wielu zakładów przemysłowych, byli właścicielami blisko dwustu tysięcy hektarów ziemi. Tak opisana jest ordynacja Zamoyskich w Wikipedii.

Poniżej zamieszczam fotografię z tekstem opisującym metody wychowawcze Stanisława Kostki Zamoyskiego, ordynata w latach 1800 – 1835. Zakres stosowanych metod może budzić wątpliwości, ale kierunek był i jest słuszny.

 Dopisek drugi

Z częścią tekstu zapoznałem kolegę. W czasie późniejszej rozmowy nawiązał on do książki "Kucając" Andrzeja Stasiuka, autora bardzo przez niego cenionego. Dodam, że moja ocena twórczości tego pisarza też jest wysoka. 

Zapomnij o pędzie, o cywilizacji, kucnij przy owcy i poczuj zapach zwierzęcego życia – jak i nasze – ale innego, pierwotniejszego i autentyczniejszego. Tak najkrócej opisałbym treść książki. Stasiuk potrafi łączyć intelektualne wyrafinowanie, rozległą wiedzę o światowej literaturze, zacięcie filozoficzne i wrażliwość na piękno natury z prostotą życia bliską prymitywizmowi. Według Stasiuka nie ma przeciwności w takim zestawieniu a uzupełnienie do pełni, której zabraknie kiedy przebywamy jedynie w sztucznym świecie przez nas zbudowanym. Jest tutaj zawarte przekonanie o chwiejności całej cywilizacyjnej nadbudowy, może nawet o jej destrukcyjnym charakterze, jeśli nie jest posadowienia na fundamencie związków z naturą przy jednoczesnym zanegowaniu naszej łączności ze światem zwierzęcym.

Wybrałem jeden fragment z książki Kucając, niżej go zamieszczam, ponieważ zawarte w niej przesłanie może i powinno być potraktowane jako jeden ze sposób na wprowadzenie koniecznych zmian.

* * *

>>Wrzesień zaczyna się od cieni. Robią się dłuższe. Słońce nie wznosi się już tak wysoko i wypłaszcza się łuk jego wędrówki. Kształty stają się mocniejsze. Mija skwar, znika płaskość krajobrazu właściwa letnim dniom. W istocie lipiec i sierpień to najnudniejsze miesiące roku – jeśli nie liczyć dni, gdy nadchodzą burze. Ale poza tym to raczej monotonia z wolna szarzejącej zieleni, wysokiego światła, które męczy i sprowadza coś w rodzaju ślepoty, bo trzeci wymiar krajobrazu, jego głębię, dostrzegamy jedynie rano i wieczorem. Aż nagle przychodzi wrzesień i jakby na pochwałę kalendarzowego podziału, na chwałę własnego istnienia ten pierwszy wrześniowy poranek jest chłodny i mglisty. Jednak gdzieś z góry przenika szarobłękitny blask i to znak, że dzień będzie pogodny.

No więc wrzesień, początek schyłku. Dzięki niskiemu słońcu świat staje się wyrazisty, bardziej materialny, bo cienie są ciężkie, ciemne od wilgoci i zalegają bardzo długo. Podwajają rzeczywistość. Po prostocie lata krajobraz staje się wieloznaczny. Poranna mgła unosi się powoli i najpierw widać na kilkanaście kroków, potem dalej i dalej, i w końcu odsłania się dobrze znany widok aż po grzbiet Uherca. Ale przez tę godzinę czy więcej wcale nie jesteśmy pewni, że to, co znane, powróci do nas w swojej starej postaci.

Czasami śpię na werandzie. Nad ranem budzi mnie chłód. Zasuwam zamek śpiwora, w półśnie otwieram oczy i patrzę mniej więcej na południowy wschód. Po lewej ciemność nieco już spełzła i gdzieś zza obłości ziemi, zza krzywizny kontynentu podnosi się blask. Jeszcze ledwo, ledwo, jeszcze zimny, perłowy, ale już podszyty czerwienią. (...) Rzeczywiście jest zimno, więc wczołguję się głębiej, wtulam, zapadam w sen, ale sen jest kruchy, nietrwały, bo myśl nie może się oderwać od powolnej przemiany krajobrazu i raz po raz trzeba się wychylać, zerkać na wstający blask, który miesza się z mgłą jakoś tak pyliście, nierzeczywiście, uwalnia z półmroku ni to kształty, ni to fantasmagorie, więc szkoda spać, szkoda marnować czas, bo się to przecież w tej konfiguracji, w tej grze złota, szarości, półbłękitu, w tym cudzie jednorazowym już nigdy nie powtórzy.

Tak więc wrzesień. Początek końca. Ostatni wysiłek świata, zanim zacznie powoli gasnąć, popielić się i zamierać. Heroiczny miesiąc. W ogrodach i sadach obfitość kolorów i owoców. Aż się w oczach mieni od tych czerwieni, oranżów, złota, fioletów, lila różów, od tego jabłczanego połysku, który w słońcu oślepia jak setki zajączków. Trzeba mrużyć oczy. A jak się to ugina, napięte do granicy pęknięcia, złamania, niczym człowiecze grzbiety pod ciężarem ponad siły.

No i leżę w środku tego września, w środku mojego kraju, w śpiworze, na deskach pachnących surową ropą prosto z kopalni i nasłuchuję, i wyobrażam sobie, co się dzieje po sadach, po ogrodach i lasach. Zatopiony w tym wszystkim, otumaniony z lekka, oczadziały od urody i rozpaczy ostatnich jasnych i ciepłych dni, zanim sczezną, zanim zatopi je mrok i chłód, zanim pomrzemy. Bo nigdy nie widać życia lepiej niż jesienią. Nigdy nie jest piękniejsze i nigdy nie przychodzi łatwiej zgodzić się na śmierć niż w karnawale jesieni.<<

 

niedziela, 15 września 2019

Ronda, drzewa i praca

100919
Klasyczny „tir” jest połączeniem dwóch pojazdów, ciągnika siodłowego oraz naczepy, i ma długość 16,5 metra. Spotyka się nieco dłuższe, ale i te nie przekraczają dwudziestu metrów. W lunaparku trudno o tak krótki zestaw pojazdów. Moja ciężarówka i ciągniona przyczepa, mierzą blisko 27 metrów długości.
Jak się czymś takim jeździ? Po prostej normalnie, jak krótkim pojazdem, natomiast w ostrych zakrętach zupełnie inaczej. Niżej przedstawiam technikę przejeżdżania ciasnych rond, a takie u nas przeważają. Zauważam osobliwą zależność: im nowsze rondo, tym ciaśniejsze. Już w parę miesięcy po oddaniu go do użytku, ma rozjeżdżone krawężniki. Dlaczego tak się dzieje? Nie znam przyczyny robienia takich rond, ale praktyczny powód rozjeżdżania krawężników znam: to lenistwo kół. Przednie, kierowane, jadą tam, gdzie każe im kierowca, tylne, zwłaszcza te na samym końcu zestawu pojazdów, właśnie z lenistwa wybierają drogę najkrótszą. W slangu kierowców mówi się, że ścinają zakręt. Im dłuższy jest zestaw pojazdów, im większa odległość między osiami i im ciaśniejszy skręt, tym więcej tylne koła ścinają zakręt, czyli toczą się bliżej środka zataczanego łuku.
Żeby tył ciągnionej przyczepy nie wjechał na krawężnik czy znaki drogowe, po małym rondzie jedzie się osobliwą trajektorią.
Na zdjęciu zaznaczyłem kolorem zielonym tor przednich kół długiego zestawu pojazdów, niebieskim tylnych kół.

„Wyciągam zestaw” ile się da, to znaczy wjeżdżając na rondo jadę prosto na wysepkę, i dopiero tuż przed nią szybko i ostro skręcam w prawo. Gdybym trzymał się pasa ruchu i zgodnie w jego biegiem skręcił w prawo, tyłem rozjechałbym znaki drogowe. Teraz objeżdżam wysepkę, która u nas, w Polsce, jest szeroka, nierzadko murowana, i wznosi się nad rondem niczym reduta Ordona, ale i tutaj wymagana jest odpowiednia technika. Skręt w lewo, a tak się przecież objeżdża ronda w ruchu prawostronnym, skutkuje chęcią wjechania lewego tylnego koła na wysepkę, co wymaga odsunięcia zestawu pojazdów od jej krawężnika. Czyli po dojechaniu do wysepki, muszę szybko skręcać w prawo, na zewnątrz ronda, i objeżdżając rondo pilnować w lusterku lewych tylnych kół.
Opuszczając rondo nie wjeżdżam w drogę wylotową normalnie, jak to robią samochody osobowe, a jadę tak, jakbym miał minąć wyjazd, i dopiero w ostatniej chwili ostro skręcam w prawo, lewym lusterkiem o centymetry mijając znaki stojące na środkowej wysepce drogi wylotowej. Dzięki temu manewrowi odsuwam prawe tylne koła od zewnętrznych krawężników. Jeśli się da, po minięciu znaków czasami wjeżdżam na wysepkę (niektóre mają specjalne, niskie i łagodne, krawężniki), żeby tym manewrem dodatkowo zwiększyć promień skrętu, a tym samym zmniejszyć ścinanie łuku przez prawe tylne koła zestawu.
To samo prawo lenistwa tylnych kół wymaga stosowania odpowiedniej techniki jazdy na ciasnych łukach drogi. Na łuku w lewo kabinę samochodu należy prowadzić jak najbardziej na zewnątrz, prawym przednim kołem tuż przy brzegu jezdni, a to dla zrównoważenia efektu ścinania łuku, przez który tylne koła wjeżdżają na środek jezdni. Odwrotnie przy łuku w prawo: kabinę należy prowadzić bliżej środka jezdni, a to dla uniknięcia zjechania z niej prawych tylnych kół. Czasami, gdy łuk jest ciasny, trzeba jechać środkiem jezdni. Bywa, że przed takim łukiem muszę zwolnić lub nawet zatrzymać się, żeby przepuścić samochód jadący z naprzeciwka, ponieważ nie mogę wtedy jechać środkiem jezdni.
Tego rodzaju szczegółów nie muszą znać kierowcy samochodów osobowych, powinni jednak wiedzieć o ścinaniu łuków przez długie zestawy pojazdów. A nie znają. Przeciętny kierowca nie ma zielonego pojęcia już nawet nie o opisanej tutaj technice, nie wie nawet o zależności między długością pojazdu, promieniem łuku, a wielkością ścięcia. Nie wie, że należy unikać jazdy na prawo od kabiny ciężarówki, ponieważ może nie być widoczny: dolna krawędź szyby jest powyżej dachu samochodu osobowego, a lusterko patrzy nad dachem osobówki do tyłu.
Ta ich niewiedza wymusza stosowanie odpowiednich technik zabezpieczających. Na przykład: jeśli do skrętu na skrzyżowaniu są wyznaczone dwa pasy ruchu a łuk jest ciasny, pod światłami staje się okrakiem na środku, zajmując obydwa pasy, w przeciwnym razie po chwili będzie się miało samochód osobowy przy swoim boku, co nierzadko uniemożliwia bezkolizyjną z nim jazdę. W podziękowaniu widzi się błyskanie światłami lub środkowy palec kierowcy.
Dlaczego piszę o tym wszystkim?
Ponieważ coraz bardziej jestem zmęczony uciążliwościami mojej pracy. Jedną z nich jest oglądanie ordynarnych gestów. Zdarza się, że kierowca jadący przez rondo za mną i nie mogący mnie wyprzedzić (z powodu mojego lawirowania po jezdni), wyprzedza za rondem, blokuje drogę i daje upust swoim nerwom, jak mniema, ale tak naprawdę swojej ignorancji i elementarnemu brakowi kultury. A ja już nie chcę mieć do czynienia z takimi ludźmi. Jadąc swoim samochodem osobowym, mijam ich „bezkolizyjnie”.
Na zakończenie zagadka dla dociekliwych.
W Żaganiu jest rondo w kształcie nerki.

Proszę określić prawidłowy tor jazdy po tym rondzie długiego zestawu pojazdów.
Jeszcze jedno, dla jasności: moje umiejętności kierowania są przeciętne. Zaznaczam ten fakt, ponieważ nie chcę uchodzić za kogoś, kim nie jestem. Owszem, jeżdżę, jakoś daję radę, ale tylko tyle. Moje jeżdżenie jest okazjonalne, skoro w ciągu roku przejeżdżam tyle, ile zawodowiec w ciągu tygodnia czy dwóch.

Skoro jestem w Żaganiu, nie mogłem nie pójść między drzewa parku – tym bardziej, że teraz jest ostatnia okazja do ich zobaczenia.
Przywitałem się ze znajomymi drzewami, ale i nowe okazy, dziwnym przypadkiem niezauważone wcześniej, zwróciły moją uwagę. Podziwiałem wyjątkowo grube graby i niesamowicie wysokie, niemal strzeliste dęby. Przecież – mówiłem sobie stojąc pod nimi z zadartą głową i szukając końca ich strzały – te drzewa są niskie, przysadziste, a pierwsze konary mają na wysokości kilku metrów. Niekoniecznie, jak się okazuje. W tym parku także lipy są bardzo wysokie, a i akację, czyli robinię akacjową, taką znalazłem.


Kiedy pod wieczór pierwszego dnia poszedłem szukać swojego kampingu w labiryncie wozów zaplecza, znalazłem go postawionym pod kępą wiązów. Z satysfakcją rozpoznałem je po korze, a gdy podniosłem wzrok, zobaczyłem dość już liczne ładnie żółknące liście. W nocy pierwszy przymrozek uczynił trawy siwymi. Uznałem tę właśnie noc za granicę między latem a jesienią.
Jesień, pora więc zacząć sezon górski.
Jeśli nic się nie zmieni w ostatniej chwili, za tydzień pojadę w moje góry.

140919
Chodzę labiryntem zaplecza i rozglądam się, zauważając odmienność w moim postrzeganiu.




Zwracam uwagę na schnące ubrania powieszone w czasami dziwnych miejscach, na buty leżące na kołach pod wozami, na rower przypięty przez kogoś do dyszla. Tu i tam leżą rozrzucone śmieci, puszkami i butelkami przepełniony jest śmietnik, w otwartej skrzyni ładunkowej kuchni widzę zapasowe butle gazu i worki ziemniaków – ślady mieszkania tutaj wielu ludzi.
Odruchowo rejestruję pordzewiałe drzwi scanii, schody ustawione w takiej ciasnocie, że trudno wejść nimi do pokoju, plątaninę czarnych węży przewodów i rozdzielnię prądu najeżoną włożonymi w nią wtykami, traktor rozkraczony na pochyłości. Stoję przed wejściem do mojego warsztatu patrząc na schody, którymi wchodziłem tysiące razy i otwierałem drzwi. Wychylam się zza mojej scanii i w szpalerze wozów widzę ścianę mojego kampingu, w którym setki wieczorów przesiedziałem nad słowami. Ledwie kilka tygodni temu widywałem jego drzwi otwarte, a wtedy wiedziałem, że w środku jest moja żona.
Z satysfakcją patrzę na składaną konstrukcję windy do rozładunku wózków autodromu i chwilę zastanawiam się, w którym roku ją zrobiłem. Pamięć podsuwa mi szereg obrazów z tamtej zimy. Obok stoi nowa kuchnia z jadalnią, moja praca sprzed paru lat, tam kolejne dzieło moich rąk i dalej następne.
Chodzę po śpiącym jeszcze lunaparku, obudzi się w południe, teraz jest cichy i znieruchomiały. Patrzę i słucham siebie. Lekki smutek miesza się mi z radością i coraz wyraźniejszym wrażeniem patrzenia z zewnątrz, ale jednocześnie widzę ślady swoich rąk, a dużo się ich nazbierało przez piętnaście lat pracy tutaj, i wpływają na postrzeganie tych lat. Patrzę i chwilami mam łzy w oczach; czuję, że miniony czas jest mi drogi.
Starannie oddzielam go od firmy i charakteru pracy w niej. Wspomniana radość, ale też ulga, pojawia się na myśl o bliskim już końcu tej pracy, smutkiem zabarwione poczucie końca dotyczy wyłącznie mojego czasu, lat tutaj minionych. Drogich mi, bo moich, a teraz, w ten ranek, materialnym ich obrazem są prace tutaj wykonane.
Nie znajduję dobrych cech tej pracy, ale jednocześnie wiem, że tylko dzięki mieszkaniu w tej części Polski, miałem możliwość nawiązania kilka cennych dla mnie znajomości, poznałem też i ukochałem moje góry, napisałem książki o nich. Przeżyłem wiele dobrego w tym czasie, ale to dobro zawsze działo się poza pracą.
Życia nie powinno się dzielić w ten sposób – na czas prywatny i czas służbowy – ponieważ kroimy wtedy coś, co podzielne nie jest, ale nierzadko byłem zmuszony tak robić dla ratowania swojego ducha, inaczej nie potrafiąc znieść psychicznych obciążeń.
W te dni, ostatnie dni ostatniego mojego sezonu karuzelowego, blednie wszystko co z pracą związane, a intensywności nabiera poczucie cenności mojego czasu.

czwartek, 9 maja 2019

Trzy tematy

070519

Żagańskie drzewa.

Przez pięć dni pracowałem w parku w Żaganiu. Oczywiście parę razy wyszedłem na spacer, będący tak naprawdę zwykłym gapieniem się drzewa. Do dwóch największych drzew parku, platana i topoli, wracałem kilka razy, nie mogąc się nadziwić ich wielkości. Przy pniach położyłem miarę wyciągniętą na długość jednego metra; dzięki niej lepiej widać wielkość drzew.

Zwróciłem też uwagę na parkowe dęby: nierzadko są wysokimi drzewami o prostych pniach, czym odbiegają nieco od typowego, przysadzistego, pokroju tych drzew. Na wielu rośnie bluszcz. Owszem, dodaje uroku jeśli nie jest duży, ale, wspomniawszy ogromny bluszcz widziany w kaczawskich Chełmach, nie mogłem powstrzymać się przed mściwym zrywaniem lub przecinaniem ich pędów. Niech mi Pani Flora wybaczy.

Coraz częściej zdarza mi się rozpoznać wiąz jedynie po wyglądzie kory, co cieszy mnie wobec długiej wcześniejszej bezradności, mimo iż do nieomylności wiele mi jeszcze brakuje.






Parę słów o optyce.

Kolory liści drzew różnią się między sobą, co każdy widzi, ale właściwie dlaczego? Można pisać o barwnikach, o chemii, i będzie to dobrym wytłumaczeniem, ale przyczyna pierwotna tkwi nie w chemii, a w optyce. Rzecz jest białego koloru wtedy, gdy odbija całe światło słoneczne, a czarna, gdy całe pochłania; dlatego biała trudno się nagrzewa, czarna łatwo. Roślina używa energii światła do napędzania swoich procesów produkcji substancji organicznych ze związków nieorganicznych. Z wody i dwutlenku węgla (plus drobne ilości innych pierwiastków) wytwarza ziemniaki i banany zatrudniając energię słońca. Światło jest pochłaniane przez liście, ale w niejednakowym stopniu. Najmniej zużywane jest zielone światło, a to znaczy, że najwięcej jest dobijane od liści, dlatego właśnie widzimy je zielone.

W parku żagańskim rośnie kilka wielkich buków czerwonych, a skoro ich liście widzę czerwonozielonymi, to znaczy, że te drzewa niewiele wykorzystują czerwone pasmo promieniowania słońca. To wysokoenergetyczna część widma naszej gwiazdy, co oznacza pewne upośledzenie buków czerwonych nie wykorzystujących tej energii. Gdy jednak patrzę na duże okazy tego gatunku, a kilka znam i widuję od lat, widzę mocne drzewo dobrze radzące sobie w życiu mimo tego kolorystycznego upośledzenia.

Odkąd nauczyłem się rozpoznawać jarząby szwedzkie, widuję je często, ponieważ odmienność kolorów liści – mają niebieskawy odcień – pozwala rozpoznać te drzewa czasami na pierwszy rzut oka, nawet zza kierownicy.

Stosując zasady optyki należy stwierdzić, iż ich kolor oznacza mniejszą absorpcję niebieskiego promieniowania słońca.

Może jeszcze, w ścisłym związku z tematem, napiszę o swoim zdziwieniu po zrozumieniu istoty działania kolorowych szybek barwiących światło. Tak się popularnie mówi, ale to nieprawda. Białego światła nie da się zabarwić kolorowymi szybkami, ponieważ o wrażeniu widzenia określonego koloru decyduje częstotliwość promieniowania elektromagnetycznego, jakim jest światło. Już tutaj jest wielka dziwność: widziane światło, fale radiowe i rentgenowskie, także promieniowanie podczerwone, są takimi samymi falami elektromagnetycznymi. Te widzialne wyróżnia wyłącznie fakt ich widzenia przez nasze oczy, nic więcej.

Więc szybka nie zmieni częstotliwości fali, a jedynie działa jak wybiórczy filtr: jeśli jest czerwona, najwięcej przepuści właśnie fal widzianych przez nas jako czerwone, inne mocno tłumiąc.


O przejazdach.

Zaczął się okres cotygodniowych przerzutów lunaparku do nowego miasta, a że w bazie jest jeszcze niedokończona praca zaczęta w zimie, w połowie tygodnia, zaraz po ustawieniu karuzel, przyjeżdżam do bazy. Tam pracuję do niedzieli i wieczorem tego dnia wracam do lunaparku. W poniedziałek od rana zaczyna się proces przerzutu karuzel do kolejnego miasta. Mam więc dwie swoje własne, kempingowe, przeprowadzki w tygodniu: w niedzielę i w środę lub w czwartek. Rok temu rozbito mój autokemping, kamper, jak to ludzie mówią, w zamian dostałem starą, rozlatującą się przyczepę kempingową. Miała być na tymczasem, a mieszkam w niej już ponad rok, i zapewne dotrwam do emerytury, chyba że przyczepa wcześniej się rozleci. Tak, tak: czasami obawiam się, czy aby nie przyjdzie mi zbierać swoich rzeczy rozwłóczonych na drodze po rozleceniu się kempingu; pocieszam się myślą o niedługim już końcu mojej pracy.

Wczoraj, w poniedziałek, zacząłem pracę o siódmej w Żaganiu, w porze obiadowej wyjechałem do bazy, a w trzy godziny później do Łodzi. Na miejsce przyjechałem po północy, później jeszcze musiałem zapewnić prąd do wszystkich wozów, w rezultacie pracę skończyłem o piątej rano, po 22 godzinach pracy. Ranek był bardzo zimny, ale w kampingu już wcześniej włączyłem grzejnik, więc nie marzłem. Gdy zaraz po jego przyjeździe wszedłem do środka, w światle latarki zobaczyłem totalny bałagan, ale na razie wziąłem tylko przewód zasilający i postawiłem grzejnik. Dopiero nad ranem, po skończeniu pracy, uprzątnąłem wnętrze na tyle, żeby zrobić przejście i dokonałem oględzin. Nie wypadły dobrze, ale wszelkie porządkowanie odłożyłem na popołudnie, po przespaniu kilku godzin.

Po obiedzie miałem jechać do syna, ale wyjazd odłożyłem na następny dzień, niezbyt dobrze się czując. Po tylu godzinach pracy nie mogłem należycie wyspać się, często budzony hałasem. Tutaj nikt się nie przejmuje innymi. Do wieczornego rozpoczęcia pracy miałem jeszcze cztery godziny, więc nim usiadłem do komputera, zrobiłem przegląd kempingu i porządki, ale takie od wielkiego dzwonu. Wszak nie ma sensu robić dokładnych, skoro za dwa albo za trzy dni będzie następna jazda.

Szafka oderwała się od ściany, podkoszulki wybierałem z dna powstałej tam szczeliny. Przed wyjazdem nie umyłem dwóch kubków, co okazało się błędem, ponieważ wyschnięte fusy rozsypały się po półce i blacie szafki niżej. Były zmieszane z solą, bo nie mam pomysłu na unieruchomienie solniczki nieposiadającej zamknięcia, chyba ją wyrzucę, mimo iż jest ładnym prezentem.

Coś tam jeszcze leżało pod stołem, zaświeciłem latarką: karteluszki, płyta CD i ochraniacz; gdzie jest drugi? A głośniki? Czy są całe? Były całe, chociaż przygniecione plecakiem, którego nie zaniosłem do zimowego pokoju. Może dlatego, że czynność ta będzie symbolicznym zakończeniem górskiego sezonu? A może dlatego, że nie lubię tego pokoju i nie chcę w nim mieszkać. Dlaczego nie lubię, mimo iż mój pracodawca wydał naprawdę duże pieniądze na zapewnienie dobrych warunków mieszkania tam? Bo to kołchoz, tani noclegowiec z jedenastoma pokojami i wiecznym hałasem, bez możliwości odizolowania się, bez zmiany środowiska – jakbym ciągle był w pracy.

Parę drobiazgów leżących na kanapie wpadły za poprzesuwane poduchy siedzeń, a gdy je wyciągałem, poduszka ze wszystkim co niej było, spadła pod stół. O lodówce już lepiej nic nie pisać. Nie miałem siły myć jej i suszyć; po co, skoro za dwa dni znowu popłynie. Postawiłem jedynie poprzewracane puszki i słoiki, większe sprzątanie pozostawiając na czas długiego, czyli tygodniowego, unieruchomienia kempingu.

Jedynie w zimie wiem, gdzie leżą rzeczy mi potrzebne, w czasie przejazdów normą jest szukanie czegoś, jak dzisiaj czapki. Akurat w tym ukrywaniu się rzeczy przede mną swój udział ma moje zapominalstwo; wspomniana czapka znalazła się w kuchni, gdzie ją zdjąłem siadając do stołu, ale bywa i tak, że szukając czegoś, znajduję drobiazg, którego nie mogłem znaleźć tydzień albo miesiąc temu i uznałem go za zaginionego bezpowrotnie.

W końcu usiadłem z komputerem na podołku, otworzyłem swoje dopiski i zacząłem pisać.

Gdy piszę, świat zewnętrzy kurczy się, niemal zanika, zostaje tylko wirtualna kartka papieru na ekranie i pojawiające się na niej litery.


poniedziałek, 17 września 2018

O drzewach

110918
Kamping stoi w ładnym, cichym miejscu, pod jaworem. Przez otwarte drzwi widzę zielone liście prześwietlone lampą uliczną, jednak dużo już opadło, uschniętych. Moje kroki szeleszczą jesiennie, ale właśnie minął kolejny gorący i słoneczny dzień. Noc też nie jest jesienna, a ciepła i pachnąca, chociaż przyznać powinienem, iż na poły jesienne są jej zapachy.
Karuzele stoją w niewielkim parku, któremu króluje duża i ładna lipa szerokolistna. Liście ma zwinięte w trąbki, chyba wody jej brakuje. Z przyjemnością stałem przy jej pochyłym, grubaśnym pniu i gapiłem się na rozłożystą koronę.



Miałem już być w bazie, ale koniec jednego sezonu i początek drugiego przesunęły się o tydzień. Dopiero w przyszłym tygodniu będę przenosić wszystkie swoje rzeczy do zimowego pokoju i na nowo przypominać sobie, gdzie co mam schowane; na nowo będę wyrabiać odruchy sięgania we właściwą stronę po nóż czy cukier. O tydzień odwleka się ta chwila, gdy klęknę przy szafie, wybiorę dwie albo trzy pary butów górskich, przeniosę je pod fotel i siedząc zacznę uważnie oglądać, jakbym nie znał każdej ich ryski. Wiem też, że te oglądanie jest wstępem, ułatwieniem podobnym otwarciu rodzinnego albumu (kto go jeszcze ma?), ponieważ zapach tych butów, szczegóły ich wykonania, owe ryski na nich, mają przedziwny dar przenoszenia mnie daleko – na szlak.
Przez dwie godziny szukałem nazwy drzewa rosnącego w żagańskim parku. Zwróciłem uwagę na jego nietypową korę, łuszczącą się cienkimi… nie płatami, a jakby włóknami oderwanymi od tkanki pnia. Po obejrzeniu mnóstwa zdjęć poddałem się. Najbardziej podobną ma cedr czerwony, ale nie jest taka sama, no i żagańskie drzewo nie ma czerwonego odcienia, jest ciemnoszare. Żałuję, że zauważyłem je późno, ponieważ przy oglądaniu zdjęć uświadomiłem sobie, jak mało zauważyłem innych szczegółów. Właściwie wiem tylko, że igliwie ma podobne do cisowego.
Może ktoś zna ten gatunek?

130918
Za murem zauważyłem grupę brzóz, a gdy podszedłem do nich, zatrzymałem się zdziwiony, a po chwili niepewny rozpoznania gatunku. Takie liście u brzozy??
Wieczorem dowiedziałem się, że pewien biolog nazwał tę odmianę brzozy mianem strzępolistna, a nazwę łacińską ustalił na betula pendula delacarlica, przyjęła się jednak inna nazwa: betula pendula laciniata.
Szczerze powiedziawszy nie mam serca do tych zawiłości taksonomicznych, chciałem tylko widzianej brzozie przydać miano, nazwać ją, wiedzieć, na jaką patrzę. A patrzyłem długo i nie raz. W ciągu tych kilku dni w Głogowie wiele razy przechodziłem obok tych brzóz, rośnie ich trzy przy alejce łączącej lunapark z parkingiem, na którym stał mój kamping. Bywało, że widząc je w słońcu nieco inaczej niż wcześniej, wracałem po aparat by zrobić tej najzgrabniejszej, najwyższej, kolejną serię zdjęć. Pozowała mi – w co chciałbym wierzyć – nie tylko cierpliwie, ale i z przyjemnością. Myślę jednak, że moja była większa, ponieważ ta brzoza wydała mi się najładniejsza z wszystkich widzianych. Tak, wiem, wkrótce zobaczę inną, niekoniecznie odmiany laciniata, i ją mianuję księżniczką urody, ale teraz ona jest najpiękniejsza. Chciałbym zobaczyć ją jesienią, gdy przebierze się w swoją żółtą szatę, ponieważ chodzi po internecie fama o szykowności jej jesiennej kreacji.
Do szosy, którą setki razy przejeżdżałem jadąc w góry, jest w linii prostej nie więcej jak 200 metrów. Tej jesieni zboczę z trasy i odwiedzę nowo poznaną laciniatę, chociaż widzieć ją będę mógł tylko w nocy, przy świetle ulicznych lamp.




Gdy w końcu oderwałem wzrok od tej ślicznotki, w głębi skweru zauważyłem kilka brzóz już na pierwszy rzut oka różniących się od znanych betuli. Wyszukiwarka podsunęła mi setki zdjęć, ale wiadomo, że nadmiar informacji jest równie utrudniający znalezienie odpowiedzi jak jej niedobór.
Liście duże, wcale nie brzozowe, w czym podobne są te drzewa do wierzb iw, które też mają niewierzbowe liście. Podobne ma brzoza Maksymowicza, ale chyba większe, no i jej kora jest wyraźnie inna. W końcu, po wielu porównaniach i wyjaśnianiu wątpliwości, uznałem, że patrzę na Betule papyrifera, brzozy papierowe. Liście tych brzóz opisane są jako jajowate. Przeczytawszy ten opis, z latarką, jako że była już noc, poszedłem pod drzewo raz jeszcze obejrzeć liście, co dowodzi dalszych moich niepewności. Boże drogi – spojrzałem na liście – jakim cudem ten kształt kojarzy się komuś z jajkiem?? Już prędzej z potocznym wyobrażeniem serca, ale tak naprawdę kształt tych liści jest klasycznie liściasty, nie jajowaty.

Kora robi wrażenie swoim łuszczeniem i kolorystyką, w której biel ustępuje miejscami… zastanawiałem się chwilę, ale przecież to róż, blady, ale jednak róż. Wracałem do tych brzóz także z powodu koloru; i dobrze, bo blady róż pojawia się rzadko, tylko na niektórych drzewach. Na ogół jest to kolor… beżowy? Niech mnie ktoś poprawi, bom kolorystyczny ślepiec.




Przy ziemi pnie tych drzew wyglądają jakby miały założone obcisłe rajstopy albo postawione były nie na swoich korzeniach:


Na pewno gęsty las tych drzew wyglądałby wielce oryginalnie i ładnie. Wspominam tutaj czystą i gęstą brzezinę na stoku Schodów na Pogórzu Kaczawskim, obiecując sobie i tamtym brzozom powrót.

Czasami na brzozie widać cienkie jak drucik patyczki. Oto jak się one tworzą:


Na koniec żarcik. Jeśli zauważycie takie harpuny (tak je nazywam), wiedzcie, że gdzieś obok rośnie kasztanowiec, nawet jeśli leżą one wśród dębowych liści. To szypułki, na których wisiały zielone kolczaste kule z kasztanami.



Może słowo z filozofii? To proszę:

A jeżeli natrafię na jakąś przeszkodę zewnętrzną?
Nie natrafisz na taką, która by ci uniemożliwiała postępować sprawiedliwie, roztropnie i rozważnie.

Marek Aureliusz.

Ta oczywista konstatacja warta jest zapamiętania z powodu uderzającej trafności, jednak w jej wysłowieniu dostrzegam błąd stylistyczny; odpowiedź powinna brzmieć raczej tak:
Nie natrafisz na taką, która by ci uniemożliwiała postępowanie sprawiedliwe, roztropne i rozważne.

A poza tym przypominam, że nie należy kupować produktów reklamowanych.

niedziela, 9 września 2018

Wydawnictwa, platan i lunapark

080918

W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy mozolnie i małymi krokami przygotowywałem teksty do drugiej książki. Miała być utworzona z moich dopisków, czyli tekstów o… O czym właściwie? O niczym i jednocześnie o chwilach najważniejszych dla nas – tych zwykłych, codziennych, o chwilach naszego życia, które mijają nas i przepadają w niepamięci. Czytelnicy tego bloga znają tego rodzaju teksty, ponieważ są one tutaj. Teksty te cenię wyżej od najlepszych opisów górskich wędrówek, jako że są najbardziej moje. Z trudem, czasami wielkim, wydobyte z siebie, jednakże wiem, że do łatwych nie należą. W gruncie rzeczy są elitarne w sensie małego kręgu odbiorców.

Mam z zanadrzu inne teksty, można z nich ułożyć parę książek, może nawet łatwiejszych w wydaniu, ale że te cenię najwyżej, od nich zacząłem swoje prace.

Mając gotowe teksty, zapoznałem się z ofertą wydawnictw i z opiniami o nich. Właśnie o tym chciałem napisać parę słów, ponieważ doznałem zdumienia i rozczarowania po lekturze kilku stron internetowych.

Że upada sztuka pisemnego wyrażania swoich myśli, więc tak naprawdę sztuka wyrażania siebie, wiedziałem, jednak nie wiedziałem o skali zmian i ich zakresie; o upadku także tam, gdzie zmian na gorsze być nie powinno: wśród autorów książek i ludzi zajmujących się ich wydawaniem. Zawsze wydawało mi się… inaczej: wierzyłem, że osoba pisząca, autor książki, to ktoś z elity – niekoniecznie inteligencji czy wykształcenia, ale na pewno z tego wąskiego grona ludzi potrafiących ubrać w słowa cząstkę swojego wnętrza. Teraz okazało się, że moja wiara nie bardzo przystaje do obecnej rzeczywistości.

Nie dowiedziałem się niczego o wydawnictwach, ponieważ na stronach z opiniami przeważają nieprawdziwie brzmiące skrajności: albo ktoś wynosi pod niebiosa wydawnictwo, albo inny wiesza na nim psy. Nie znalazłem opinii wyważonej, konkretnie uzasadnionej i podpisanej nazwiskiem. Czyż nie jest dziwne, że opinię pisze jakoby autor książki lub książek, czyli osoba godząca się na upublicznienie swojego nazwiska, a ukrywa się pod pseudonimem z gatunku używanego dla ukrycia siebie w internetowych rozmowach?

Znalazłem pozytywną opinię osoby, o której skądinąd wiem, że pracuje w chwalonym wydawnictwie, a nawet znalazłem czarną perełkę: dwie identyczne w każdym szczególe pochwały podpisane innym nickiem, nie nazwiskiem. Czyjaś prywatna inicjatywa, czy działanie na zlecenie wydawnictwa? Nie wiem, ale cóż mi wypada myśleć kulturze autora (a może i zleceniodawcy?), o sposobie traktowania czytelników, skoro nie wysilił się na niechby przestawienie kilku wyrazów, a po prostu bezmyślnie, manifestując swoje przywiązanie do bylejakości, wkleił ten sam tekst?…

Znalazłem też odpowiedzi wydawnictw, ale i w nich zobaczyłem sporo błędów, aczkolwiek nie we wszystkich. Więc ktoś, kto nie bardzo potrafi poprawnie napisać krótki tekst, ktoś, kto ma zwyczaj przed przecinkiem stawiać spację, albo dla odmiany nie stosować jej po przecinku, ktoś mający kłopoty ze zbudowaniem logicznie brzmiącego zdania złożonego, ma oceniać wartość tekstów innych osób??

Każdy list otrzymany od wydawnictw zaczyna się w taki sam kulfoniasty sposób: słowem „Witam”, przecinkiem, i od nowego wersetu treścią listu zaczynaną małą literą. Boże drogi, cóż to za zwyczaje w jaskini lwa? Wszak gdzie jak gdzie, ale w wydawnictwie powinny być zatrudniane osoby potrafiąca pisać listy. Wyobrażałem sobie, że jedną z umiejętności ludzi tam pracujących jest umiejętność posługiwania się słowem pisanym; teraz nie jestem tego pewny.

Właściwie już wcześniej wiedziałem, że styl tekstu, jego zgodność z normami językowymi, tak naprawdę niewielkie ma znaczenie, czasami nie ma żadnego znaczenia, ponieważ w większości przypadków decyduje nazwisko autora i ilość sprzedanych książek na Zachodzie.

No i w rezultacie mamy różne „Twarze Greya” – pewniaki gwarantujące zysk firmie wydającej książki.

Te wszystkie uwarunkowania i mechanizmy są dla mnie zrozumiałe i właściwie nie buntuję się przeciwko nim, mając je za naturalną konsekwencję rynkowej gospodarki, tylko trudno mi się pozbyć zakorzenionego we mnie obrazu wydawnictwa stojącego u wejścia do świątyń słów – księgarń i bibliotek.

Swoją propozycję wydawniczą wysłałem do wybranych wydawnictw, ale zrobiłem to niejako z rozpędu, nie bardzo mając nadzieję na pozytywną ocenę i na wydanie. Już na drugi dzień odpowiedziały mi dwa wydawnictwa wyrażając zgodę na wydanie, ale na mój koszt. Podane ceny nieba sięgają i są dla mnie niedostępne. Nawet gdyby były, raczej nie zapłaciłbym, ponieważ aż tak bardzo nie zależy mi na ukazaniu się książki, a nadto chciałbym, żeby wydawnictwo zdecydowało się ze względu na walory tekstu, a nie otrzymane pieniądze.

No i w ten sposób zamyka się krąg możliwości.



Minęła północ, czyli zaczął się ostatni dzień mojego przedostatniego sezonu w lunaparku.

W żagańskim parku zjechały się obydwa lunaparki firmy na czas Jarmarku Świętego Michała. Karuzele każdy widział, zaplecza raczej nie, zamieszczę więc kilka zdjęć przedstawiających miasteczko złożone z kilku uliczek i kilkudziesięciu pojazdów – miejsce mojego kilkudniowego pobytu. Częstokroć dziwię się sobie, jak w tym galimatiasie trafiam do mojego kampingu; czasami nie dziwię się, ponieważ błądzę uliczkami miasteczka szukając swojego mieszkania.






Parę dni temu wziąłem długą miarę i prosząc kolegę o pomoc, zmierzyłem obwód największego platana parku. Tuż przy ziemi rozdziela się na trzy pnie, a ich wspólny obwód, mierzony przy ziemi i na wysokości piersi, wynosi 870 centymetrów. Ilekroć oglądam to majestatyczne drzewo, zadziwia mnie jego długi, poziomy konar.






Jeśli już mowa o drzewach: chyba nauczyłem się rozpoznawać wiązy po obejrzeniu kory. Sprawdzam nabytą umiejętność, nie będąc jej pewny. W kącie parku, tuż przy moim kampingu, znalazłem nieznane mi drzewo iglaste o oryginalnie łuszczącej się korze. Jutro zrobię zdjęcia i spróbuję dowiedzieć się nazwy.



Na koniec najważniejsze: już za sześć dni zacznę sezon wyjazdów na swoje włóczęgi :-)