Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 23 czerwca 2021

Lato na Roztoczu

 170621


Było niewiele po czwartej, gdy minąłem ostatnie domy miasta i na dalekim horyzoncie zobaczyłem wschodzące słońce. Jechałem więc w słoneczny ranek, i już ten jeden fakt uświadamiał mi odmienność ostatnich wyjazdów. Wszak zdecydowana większość moich podróży samochodem w Sudety odbywała się w nocy, po ciemku też wracałem. Teraz, u progu lata, jadę i wracam w słoneczny dzień. Tak, wiem, że w końcu czerwca słońce wschodzi około czwartej, a zachodzi o godzinie 21, czyli pięć godzin po zapadnięciu ciemności grudniowej nocy. Wiem o tym, ale oswoić się z krótkimi nocami i długimi wędrówkami słońca nie potrafię. Trwają zbyt krótko, by się nimi nasycić, tym bardziej przyzwyczaić. Każdej wiosny cieszę się długim jeszcze przybywaniem dnia, z radością myślę o lecie przede mną, i każdego roku z niedowierzaniem, także odrobiną buntu, uświadamiam sobie nadejście najdłuższego dnia w roku. Przychodzi i mija, a z nim słońce mija swój szczyt. Owszem, lato i ładna część jesieni jeszcze przede mną, ale słońce już się wyżej nie wespnie, dnia już nie będzie przybywać, a wprost przeciwnie.

Od wielu lat myśl ta budzi we mnie pragnienie chwytania każdego z nich i wysysania wszystkiego, co dać mogą. Każdego roku odnawia się wiara w pełniejsze niż w poprzednich latach przeżywanie letnich dni. Szczególnie silna jest w grudniu i styczniu, będąc moją odpowiedzią na panoszenie się nocy zaczynającej się popołudniu i trwającej tak nieznośnie długo.

Od wielu lat, od ponad ćwierćwiecza, z powodu pracy nie miałem możliwości spokojnego i swobodnego przyglądania się letnim dniom; to drugi element wspomnianych odmienności. Dopiero w tym roku mogę pójść na pola, łąki czy do lasu – i nie będą to chwile urwane pracy, jak bywało wcześniej, a całe dnie.

W dzisiejszy ciepły i słoneczny, prawdziwie letni ranek uznałem, że jeśli nawet niewiele zobaczę klasycznych roztoczańskich widoków, to wystarczą mi zwykłe obrazki lata oglądane tuż przy mnie, ponieważ teraz ważniejsze od widoków dali, falujących wzgórz i dróg niknących na horyzoncie, jest chłonięcie atmosfery letniego dnia.

Chciałbym przeżywać go intensywnie, w skupieniu, mając świadomość bycia całym sobą tylko tutaj i teraz, bez reszty uciekającej gdzieś daleko i niepotrzebnie trwoniącej chwile.

Chciałbym odrywać od tego letniego dnia słoneczne drobiny i zachowywać je dla siebie – na zdrowie, na grudzień, na gorszy swój czas.

* * *

W dolinkach, między zboczami wzgórz, nad łąkami, bielały niskie jasne mgiełki poranne. Trafione słońcem, rozpłomieniały się delikatnie stonowanymi barwami, a gdy zniknęły, mokre od rosy trawy rozświeciły się perliście w promieniach słońca. W suchy i słoneczny ranek brodziłem w morzu mokrych traw, zroszony po kolana.

Chodzenie bezdrożami i zapomnianymi drogami mogę uznać za stałą cechę moich wędrówek. Dzisiaj szczególnie ją doceniłem, idąc miedzami i zarastającymi drogami, rozgarniając piersią nie tylko źdźbła wysokich traw, ale i zapachy – prawdziwie letnie zapachy pól i łąk.

Kwitną róże. Kwiaty widziałem nie tylko wychylone ku mnie na drodze, ale i wysoko na drzewach, wykorzystywanych przez róże jako rusztowania. Robiłem im zdjęcia i poznawałem zapachy; przysiągłbym, że kaczawskie ładniej pachną.

Na polach widziałem maki i chabry, kwiaty jednoznacznie kojarzące się z latem. Pola bez nich byłyby w moim odczuciu jak lato bez upałów, jak żniwa bez zapachu pól, czy jesień bez kolorów klonowych liści. Widziałem i inne kwiaty, jakże często nieznane z nazwy. Staram się je poznawać, chociaż z różnym skutkiem. Dzisiaj widziałem wiele krzewów i drzewek z dość charakterystycznymi liśćmi i kwiatami, a po powrocie do domu zidentyfikowałem je jako dereń, chyba rozłogowy. Mówicie, że roślina jest powszechnie znana, więc odkrycia nie dokonałem? Tak, wiem, ale jednak poznałem kolejną roślinę.




 

Droga skończyła na brzegu pola, dalej szedłem miedzą. Trawy sięgały piersi, spowalniały wędrówkę, ale przecież nie śpieszyłem się, u celu będąc od rana. Przy końcu kilometrowego pola usiadłem w cieniu czereśni, wśród wysokich traw, trzydzieści metrów od ściany lasu; chwilami dobiegał mnie jego żywiczny zapach. Czasami przeleciała mucha, w zaroślach śpiewały ptaki, wiatr cicho szumiał w gałęziach nade mną.

Cisza była pełna zapachów. Przez chwilę czułem wiatrem przyniesiony odurzający zapach kwiatów jaśminu (czy jaśminowca?). Kiedy się rozwiał, wrócił zapach kompozycji pamiętanej z dzieciństwa: złożony z wielu nut zapach rozgrzanych ziół i traw z domieszką polnego kurzu. Teraz wydaje mi się on charakterystyczny dla Lubelszczyzny i jej lessowych gleb, ale chciałbym to sprawdzić w Sudetach.

Nie było tam dróg, nawet tych zapomnianych, zarośniętych trawami. Poza rolnikiem obrabiającym pole nikt tam nie chodzi. Podobała mi się świadomość bycia na odludziu. Znalazłem się w tamtym miejscu zmierzając w stronę szerokiego duktu prowadzącego do wioski Bliżów. Na zdjęciach przejście było łatwe: wystarczyło iść sto czy dwieście metrów lasem, by trafić na oznakowany dukt. Tak też było, a las mile mnie zaskoczył. Przeważały w nim sosny, nie był zachwaszczony, a słoneczny, jasny i zielony.



 Nie śpieszyłem się, a nawet zrobiłem dłuższą przerwę na zwalonym drzewie. Siedziałem i po prostu patrzyłem. Rzadko miałem okazję w pełni doświadczać i przeżywać letnie dni z dala od miasta, od techniki i tłumów ludzi.

Później, będąc po drugiej stronie wioski, w pobliżu osady Wojda, przeszedłem kilkaset metrów lasem w obrębie Roztoczańskiego Parku Narodowego. Po raz kolejny zobaczyłem różnicę między zwykłym lasem po którym kręcą się faceci z piłami, a chronionym lasem w parku. Ten był grabowo-bukowy. Chyba nie widziałem takiego w Górach Kaczawskich, chociaż widziałem tam inne rzadkie lasy, na przykład grabowo-dębowe, jednak wielkość grabów tutaj widzianych jest wyraźnie większa od kaczawskich. Widziałem okazy o wymiarach znacznie przekraczających kryteria ustalone dla pomników przyrody. Przy okazji podam wymagane obwody: dla grabu 200, dla buka 300 centymetrów. Tamtejsze graby są tak duże i stare, że zatraciły swój ołowiany wężykowy rysunek razem z gładką korą. Ten wzór, tak charakterystyczny dla grabów, widać dopiero na konarach. 

Przy okazji wyrażę swoje zdziwienie. Otóż bez czarny, czeremcha zwyczajna, czereśnia, głóg, jabłoń, jarząb pospolity, jarząb szwedzki, leszczyna pospolita i parę innych drzew mają mieć 100 centymetrów obwodu, by mieć szansę na uznanie ich za pomnik przyrody. Dziwi mnie to zestawienie, ponieważ trzydzieści centymetrów średnicy miewają spore jarzęby szwedzkie i wiele czereśni, ale dla bzu czarnego czy leszczyny to wielkość raczej nie do osiągnięcia.

Proszę o wypowiedzi na ten temat.

Dla odmiany wspomnę o poziomkach znalezionych na łące. Było ich tak dużo, że do wieczora musiałbym je wszystkie zbierać. Zdjąłem plecak, klęknąłem przy dużej kępie i zająłem się zbieraniem; później przesunąłem się o metr i znowu zbierałem. Z żalem świadczącym o mojej pazerności odchodziłem widząc wśród traw ciągle liczne owoce. Łąka jest daleko od wsi i dróg, ale wiem, jak dojść do poziomkowego miejsca.

Tak wygląda sąsiedztwo.



Te drobne w sumie zdarzenia dnia mają zdolność podtrzymywania we mnie nadziei graniczącej z pewnością doświadczania nowych przeżyć, poznawania nowych miejsc, doceniania uroków wcześniej niezauważanych. To ważne wobec postępującego w miarę upływu lat procesu zmian wartościowania; w jego toku wiele z tego, co było cenne, teraz okazuje się być małej wartości. Na szczęście jest też proces odwrotny.

* * *

Przydrożne kapliczki, dość liczne na Roztoczu, budzą we mnie ambiwalentne odczucia. Z jednej strony potrafią ujmować będąc wyrazem wiary i nadziei ich budowniczych, z drugiej rażą swoim wyglądem, któremu daleko do prawideł estetyki. Owszem, treść winna być ważniejsza od formy, jednak miła dla oka forma potrafi treść uczynić bardziej przekonywującą i skuteczniej trafiającą do serca, o czym chyba nie wiedzą twórcy roztoczańskich kapliczek.

Jeśli już piszę o budowlach, wspomnę o ładnym domku widzianym we wsi Bliżów. Wyglądał jak zabaweczka, albo domek na krasnoludków. Po jego obejrzeniu oczywiście przyszła refleksja: w tym domku wielkości czterdziestu metrów zapewne mieszkała spora rodzina, której nie stać było na większy dom.


 

Wiele razy pisałem o nieaktualności map, a dzisiaj pokażę skalę różnic. Niżej zamieszczam fragment mapy papierowej i zdjęcia z satelity. Jeśli się je porówna, łatwo zauważyć brak niechby tylko podobieństwa w przebiegu dróg i granic lasów. Już jakiś czas temu stwierdziłem, że mapy są drukowane na podstawie prac niemieckich służb kartograficznych – i od tamtego czasu nie są aktualizowane. Właściwie po co, skoro i tak są kupcy?...


Dodam jeszcze, że pogodę miałem świetną. Cały dzień świeciło słońce, a temperatura nie przekroczyła 26 stopni. Było więc ciepło, ale nie upalnie. Na koniec dnia uznałem taką temperaturę na graniczną dla całodziennych wędrówek. Wyższa byłaby męcząca.

Trasę miałem łatwą do opisania: chodziłem wokół wioski Bliżów.



 
















czwartek, 10 czerwca 2021

Letnia wędrówka

 

080621

Pierwsza moja letnia wędrówka.

Temperatura była jeszcze niemęcząca, 25 stopni w południe, więc pot oczu nie zalewał, jednak już wiem, że w zimie łatwiej założyć dodatkowy sweter, niż w upalny dzień zdjąć coś z siebie, gdy wszystko już upchane w plecaku. No i te buczące bombowce… Idąc równą, jasną ścieżką biegnącą pod pierwszymi drzewami lasu, wspomniałem podobne ścieżki i dróżki przemierzane przed półwieczem. Biały piasek, po którym tak miło się szło na bosaka, szyszki, które trzeba było omijać, wyślizgane, błyszczące korzenie, oczywiście plamy słońca biegające po ścieżce i ten intensywny, wyjątkowy zapach sosen. Chcąc w spokoju wrócić do tamtego czasu i posmakować wspomnienia dzieciństwa na podlubelskiej wsi, usiadłem na brzegu ścieżki, w ruchliwym półcieniu sosnowym, ale wsłuchać się w siebie nie mogłem, a po kilku minutach uciekłem stamtąd, wygoniony przez komary. Idąc lasem, w jednej ręce trzymałem kije, drugą odganiałem te fruwające paskudztwa.

Na szczęście na otwartych przestrzeniach pól i łąk nie było krwiopijców, mogłem więc w spokoju smakować urok letniego dnia.

* * *

Sporą część dzisiejszej trasy wybierałem na wyczucie i podług zdjęć satelitarnych. Mapa nie przydawała się zupełnie, pokazując niewłaściwy bieg dróg i ścian lasów. Gdzieś tam pojawił się niebieski szlak i towarzyszył mi kawałek; wiedziałem, że prowadzi tam, gdzie chciałem dojść, ale niewiele dalej uświadomiłem sobie, że nie widzę znaków. Nie szukałem ich, szedłem jak chciałem albo jak prowadziły mnie drogi, a szlak sam się pojawił. Nie na długo.

Nie wiem, czy tylko ja mam kłopoty z trzymaniem się oznakowanego szlaku. Przyznam się to psychicznego zmęczenia odczuwanego z powodu ustawicznego wypatrywania znaków na drzewach i niepewności, kiedy ich nie znajduję, a mają one przykry zwyczaj znikania, zwłaszcza na rozstajach. Szukając swojej drogi, patrzę w dal, porównuję widoki do zdjęć satelitarnych, spoglądam też na słońce. Nie sprawia mi to kłopotów, a nawet czuję swobodę, a idąc szlakiem oglądam pnie mijanych drzew wypatrując znaku skrętu, czasami przemyślnie ukrytego.

Oto zdjęcie fragmentu niebieskiego szlaku: widać na nim szeroką szutrową drogę i ścieżkę odchodzącą w bok. Między nimi rozkraczył się podwójny słup energetyczny. Na lewym jego ramieniu jest znak szlaku. W którą stronę iść? Poszedłem w lewo, a po przejściu stu metrów zawróciłem, bo okazało się, że szlak biegnie w prawo. Nie mam sił do takich łamigłówek, a przez to serca do szlaków.

 W pobliżu Szczebrzeszyna jechałem pod szpalerem wielkich brzóz. Wszystkie są tak duże, że w dolnych partiach pni straciły swoją biel, i wszystkie są odmiany pendula, więc płaczące. Widziałem je wczesnym rankiem, śliczne w niskim słońcu, widziałem późnym popołudniem, równie ładne, natomiast w Obroczu oglądałem kilka wielkich lip. Wiedziałem o nich, ponieważ są zaznaczone na mapie, dlatego będąc we wsi, rozglądałem się za nimi, ciekawy. Widoczne są z daleka, a z bliska zobaczyłem zdrowe i masywne drzewa; niektóre, jeśli nie wszystkie, zasługują na tabliczkę pomnika przyrody. Piszę o tych drzewach z powodu równie oczywistego, co i niewytłumaczalnego: wielkie drzewa mają magnetyczny urok.

W pobliżu lip budowane jest osiedle domków. Niewielkie, piętrowe, z przeszklonymi ścianami, mają szansę ładnie wyglądać, ale czy na Roztoczu chciałbym mieszkać w ciasnocie przypominającej miejską, przez okno zaglądając do wnętrza sąsiedniego domku?

 Im wyżej i dalej byłem od wioski Obrocz, tym mniej widziałem uprawianych pól, a więcej łąk lub nieużytków. Dzikie, ustronne miejsca, o tej porze ozdobione licznym kwitnieniem. Widziałem pole najwyraźniej zapomniane od minionego roku, a na nim tysiące (a może miliony?) niezapominajek polnych. Mimo kwiatów ledwie kilkumilimetrowej wielkości, pole miało niebieski odcień. Jedynie przy miedzy gwiazdnica zdołała się wcisnąć białym pasem. Jeśli spojrzałem na całe pole, widziałem po prostu niebieskawą mgiełkę na zielonym tle traw, ale jeśli nachyliłem się i z bliska przyjrzałem kwiatom, tak przecież ładnym, czułem coś dziwnego – bezradność? – jak zawsze, gdy widzę jednostkowe piękno powtarzane tysiąckrotnie.


 W miejscu nazwanym na mapie Pyszczkiem wszedłem między drzewa. Jak może wyglądać prawdziwy las, miałem okazję przekonać się właśnie tam, idąc terenem Parku Narodowego. Rosną tam drzewa. Nie krzaki i rachityczne młodniaki sadzone w linii, a prawdziwe drzewa. Widziałem potężne świerki pomnikowych rozmiarów i strzeliste buki o metrowych średnicach; rosły tam omszałe, ze skóry obdzierane jawory, a jeden z nich wyglądał tak, jakby stał w tym lesie od stworzenia świata. Patrzyłem na ogromny jesion zmęczony życiem, połamany wichurami, zjadany przez grzyby, jednak nadal żywy. Wiele widziałem obumarłych drzew, ale nadal stojących, z pniami pełnymi dziupli i hub; widziałem też powalone kolosy, porosłe mchami i paprociami, rozsypujące się w proch; wiem, że nadal służą lasowi, będąc domem dla tysięcy drobnych stworzeń.

 Taki las budzi zupełnie odmienne odczucia niż marne resztki zostawiane przez leśników (czyli w istocie drwali). Czułem nie tylko przyjemność patrzenia na wielkie organizmy, ale i pewną formę tajemniczości, w której daje się wyczuć spokój wiekowego życia tak odmiennego od naszego. Wydawało mi się, że wszedłem do obcej krainy. Miałem wrażenie bycia w gościnie u kogoś, kogo niewiele znam i jeszcze mniej pojmuję, a w pewnym ciemnym miejscu bliski byłem zobaczenia driad chowających się za grubymi pniami drzew.

Wiedziałem, że gdybym utrzymał właściwy kierunek, po przejściu niewiele ponad kilometra wyszedłbym w okolicy Słonecznej Doliny, ale nie odważyłem się iść nieznanym lasem na przełaj. Zwykle kończy się taka wędrówka przedzieraniem przez chaszcze lub omijaniem mokradeł. Zresztą, byłem w Parku.

Poszedłem okrężną drogą, w stronę przysiółka Lasowce, skuszony obietnicą twórców mapy znalezienia duktu pasującego kierunkiem; miało też być widokowe miejsce z polany na zboczu Góry Dach. Polanę odnalazłem, dalekich widoków nie; wzrok sięga jedynie ściany lasu odległej o paręset metrów, natomiast szczyt wzgórza jest zalesiony, bez widoków. Idąc dalej wypatrywałem drogi w lewo, ale nie zauważyłem odpowiedniej, a później wszedłem w wąwóz. Wiedziałem, że wyjdę z niego przy domach wioski, z dala od Słonecznej Doliny, ale nie zawracałem: wąwóz podobał mi się, chciałem poznać go na całej długości. Pionowe ściany sięgające wysokości pięciu metrów przykryte są czapami mchów i plątaniną korzeni, a głęboki cień, niemal półmrok na dole, silnie kontrastuje z oślepiającą jasnością słońca przedzierającego się przez gęstwiny drzew. Widoczne są małe osuwiska na ścianach wąwozu zbudowanego z miękkich pokładów, zdaje mi się, że lessowych. Wrażenie zrobił pień drzewa wiszący nad wąwozem, utrzymywany w powietrzu częścią swoich korzeni. Widać wyraźnie, jak szybko ściana się przesuwa, poszerzając wąwóz.



 Dowiedziałem się, że najgłębsze wąwozy są w okolicach wzgórza Brusno, na południe od Narolu, a największe ich zgrupowanie jest między Zwierzyńcem a Szczebrzeszynem. Na pewno poznam te i tamte miejsca.

Skoro przechodziłem obok Zagrody Guciów, trudno było nie wejść. Na poznanie wnętrza budynków oraz miejscowej kuchni nie zdecydowałem się z powodu małej ilości czasu, ale obiecywałem sobie powrót. Cóż mi powiedzieć o tym miejscu? Nie jestem miłośnikiem budowli, ale te spodobały mi się, zapewne przez ich podobieństwo do strzechą krytego drewnianego domu mojej babci. Wrażenie uczyniła na mnie wiadomość o stworzeniu i utrzymywaniu zagrody wyłącznie przez prywatnych właścicieli i ich pieniędzmi. Ci ludzie zasługują na państwowe dofinansowanie, ponieważ zagroda wiernie pokazuje dawne życie ludzi na Roztoczu, a więc ma walory edukacyjne.




 Dawne życie – napisałem… Życie pod strzechą, bez prądu, daleko od szosy i sklepu.

Przecież ja takie życie pamiętam z dzieciństwa! Czy to znaczy, że jestem taki stary, czy może świadczy tylko o szybkości zmian? Może zatrudnię się w Zagrodzie Guciów i będę opowiadał o zapachu lampy naftowej, o worku wielkich okrągłych chlebów kupowanych raz na tydzień w odległym sklepie i o jesiennym gaceniu ścian domu...

Brzegiem pola poszedłem na wzgórze wznoszące się nad wioską; za nim miałem zobaczyć Słoneczną Dolinę. To miejsce kusiło mnie swoją nazwą, dokładnie tak, jak to robiła Trzmielowa Dolina w Górach Kaczawskich. Pod szczytem wzgórza pola podchodziły do ściany lasu, doliny nie było widać. Po raz kolejny zdjęcia satelitarne pokazały swoją użyteczność: wystarczyło przejść w odpowiednim kierunku sto metrów, by trafić na przecinkę prowadzącą w dół. Później stwierdziłem, że urodę Słonecznej Doliny najwyraźniej widać właśnie stamtąd: schodząc przecinką od szczytu wzgórza. Między gałęziami drzew stopniowo odsłania się niespodziewana w tamtym miejscu, jasna w pełnym słońcu, duża polana. 

 



Ciemne lasy wokół niej górują, podkreślając w ten sposób słoneczność doliny, jednak oglądana z dołu, traci na urodzie. Powinienem wrócić tam i dać jej szansę na lepsze się pokazanie. Wrócę, bo po sąsiedzku jest też miejsce opisane na mapie jako Monastyr; dzisiaj zabrakło mi czasu na jego poznanie.

Po paru tygodniach przerwy w wędrówkach, być może też z powodu niedawnej operacji, mocno czułem w nogach kilometry, dlatego zdecydowałem przejść szosą kilka kilometrów drogi powrotnej – i nie żałuję, bo szło się wygodnie szerokim poboczem, cały czas ładnym lasem sosnowym. 


W Obroczu spodziewałem się znaleźć ścieżkę wiodącą do Zwierzyńca drugą stroną Wieprza, ale nie znalazłem. Wracałem więc po śladach, ale gdzie tylko mogłem, skręcałem ku rzece. Główny nurt płynął nieco dalej, chwilami dobiegały mnie stamtąd rozmowy kajakarzy, a ja widziałem starorzecza – uroczo dzikie i zarośnięte rozlewiska pozwalające wyobrazić sobie pierwotne rzeki wybierające koryta i zmieniające je w zależności od stanu wody.





Dzisiejsza wędrówka miała być krótsza, wszak ledwie dzień wcześniej zdejmowano mi szwy z ran, ale taką nie była. Nie wiem, dlaczego. Najwyraźniej kilometry mogą w pewnych okolicznościach zachowywać się jak króliki, czyli mnożyć się bez opamiętania.

Moja dzisiejsza trasa:

Ze Zwierzyńca niebieskim szlakiem wzdłuż Wieprza do Obrocza. Polami i lasami do Guciowa przez przysiółek Lasowce i Górę Dach. Poznanie Zagrody Guciów i Słonecznej Doliny. Szosą do Obrocza, niebieskim szlakiem do Zwierzyńca.