Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 31 lipca 2021

O szumiących szumach

 

170721

Skoro na kolejny dzień zapowiadano trzydzieści kilka stopni ciepła, pomyślałem, że jeśli wybiorę trasę lasami, upał nie będzie tak dokuczliwy, jak może być na polach. Wybrałem szlak wokół szumów nad Tanwią – kilkanaście kilometrów lasami.

Jak się okazało, szumy faktycznie szumią. Kiedy spotkałem się z tą nazwą, też nie byłem pewny znaczenia, dlatego już wyjaśniam: szumy to progi skalne na rzece. Nazwa bardzo obrazowa, czy raczej dźwiękonaśladowcza, ponieważ stojąc przy nich słyszy się… szum. Na dużych uskokach tworzących wodospady, woda jest głośna, czasami wprost rycząca, natomiast na trzydziestocentymetrowych progach po prostu szumi. Może też szumią same szumy, czyli progi. Skoro wyjaśniłem etymologię szumów, zacznę jak powinienem, czyli ab ovo.

Nie, aż do jaja, z którego miała się wykluć Helena, sięgać nie będę, ale do początku dnia się cofnę. Wschód słońca zobaczyłem będąc jeszcze w drodze. Rzut oka znad kierownicy na horyzont pozwolił mi zobaczyć niską kulę ledwie żarzącego się słońca i kolory. Poczułem nieokreślone wrażenie… tajemniczego spektaklu? Przemiany? Zatrzymałem się i spokojnie przypatrzyłem niebu.

 To zdjęcie, mimo że jest najlepszym ze zrobionych, nie oddaje delikatnej kolorystyki chwil ustępowania zimnych i ciemnych barw nocy przed jasnymi i ciepłymi, ale jeszcze lekko zaznaczonymi kolorami słońca. Jak zwykle aparat oślepł wpatrzony z słoneczną kulę, nie widząc nic poza nią. Zdjęciu poświęciłem nieco czasu, by cokolwiek przypominało. Była godzina 4.48, a więc w sposób już wyraźnie widoczny dzień się skrócił.* * *

Szumy są urocze. Nie przytłaczają jak duże wodospady, są spokojne, przyjazne, można zbadać je gołą stopą, chociaż nie wiem, czy takie zachowanie dopuszcza regulamin rezerwatu. Rano widziałem je pod chmurnym niebem, popołudniu oświetlone słońcem, czy raczej słonecznymi plamami – ładne były wcześniej i później. Tanwia, podobnie jak jej dopływ, uroczy Jeleń, mają piaszczyste dna i są płytkie, a dzięki temu widzi się jasny i przyjazny nurt. Ma się wrażenie czystości i bezpieczeństwa. Po prostu chciałoby się zdjąć buty i poczuć pod stopami piasek na ich dnie. Właściwie czemu tego nie zrobiłem?


 

 

Małych progów, owych szumów, jest tam ponad dwadzieścia, a w odległości kilku kilometrów, na Jeleniu, jest prawdziwy wodospad: ma półtora metra wysokości. Dla kogoś, kto widywał w górach duże wodospady, ten będzie malutkim progiem skalnym, ale największy na Roztoczu jest. Może też pochwalić się swoją niekwestionowaną urodą i wielką popularnością, co poświadcza dokładnie i szeroko wydeptany brzeg strumienia.

Przyzwyczajony do szumienia szumów (ale połączenie!), można być zaskoczony, gdy tu i tam stanie się na brzegu rzeczki nie słysząc nic, zupełnie nic. Woda w niektórych miejscach płynie całkowicie bezgłośnie.

Wiele tam meandrów, uroczych dzikich zakątków, a i kilka starorzeczy widziałem, które nieodmiennie pociągają mnie swoją pierwotnością, chociaż komarów tam mnóstwo. Część z nich jest na dnie tak stromych obniżeń, że dostęp do nich jest trudny; poza tym zabroniony, jeśli jesteśmy na terenie rezerwatu.

Są miejsca na rzece robiące wrażenie dzikością, w czym ma udział zakaz uprzątania zwalonych drzew. Bywa, że w takich miejscach nurt nanosi patyki i liście na pnie leżące w wodzie, a i ziemia może tam osiąść. Wtedy szybko wyrastają tam rośliny (pokrzywy chyba najszybciej). Ich obecność umożliwia skuteczniejsze osadzanie ziemi, piasku i resztek roślin. Powoli tworzy się ostrów – rzeczna wysepka. Widziałem taką na Tanwi.

Dzisiaj dwa razy jadłem wiśnie, raz czereśnie. Niewiele ich było, część owoców już usycha, część opadła. Czy spróbuję je w tym roku jeszcze raz?…

* * *

Samochód zostawiłem na dużym parkingu, w lesie, przy rezerwacie Nad Tanwią. Nie było na nim żywej duszy. Kiedy w południe przechodziłem tamtędy, było tłoczno, a przy wjeździe pobierano opłatę. Gdy wyjeżdżałem w porze angielskiej herbaty, parking już pustoszał, a biletera nie było.


 


Musiałem iść szlakiem, czego nie lubię i co jest dla mnie kłopotliwe, a bywa też irytujące, ponieważ zdarza mi się szukanie znaków na rozstajach czy skrzyżowaniach. Właśnie tam, gdzie najbardziej są potrzebne, jest ich najmniej. Bywało, że szedłem jedną drogą, zawracałem nie widząc znaków, wchodziłem na drugą i z niej też zawracałem. Próbowałem trzymać się prostej zasady: nie ma znaków na skrzyżowaniu, więc idzie się prosto. Sprawdzała się, owszem, ale nie na tych skrzyżowaniach, na których się nie sprawdzała. Idąc szlakiem, doszedłem do skrzyżowania, na którym w lewo i w prawo odchodził szlak… niebieski. A przecież niebieskim przyszedłem tutaj z trzeciego kierunku! Dwa razy w ciągu dnia włączałem GPS, chcąc się upewnić, którą drogę mam wybrać w podobnych miejscach.

Gdybym znał tamte lasy, już z rana porzuciłbym szlak. W ciągu dnia przyszła mi do głowy myśl o odwiedzeniu tych miejsc w porze złotej jesieni oraz następnych wędrówkach po polach i drogach, więc bez oznakowanego szlaku. Ta myśl przyniosła ulgę.

Widziałem liczne wyrwy w piaszczystych drogach, efekt wypłukania piasku przez deszcze, widziałem też zwały igliwia i liści naniesione wartką wodą płynącą drogą. Tylko bardzo obfite deszcze mogły zostawić takie ślady.


 Parę zdań marudzenia.

Kiedy przechodziłem przez wioskę Susiec, patrzyłem na budynki i wspomniałem dawne czasy. Wioska stała się typowo turystyczna i nie biedna, skoro widziałem wiele zadbanych domów, sporo też nowych. Taką zobaczyłem i małą osadę pod Suścem. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych trochę pracowałem w nieodległym Tomaszowie, a jeszcze wcześniej parę razy byłem w Narolu. Pamiętam, co widziałem, mogę porównać te dwa obrazy. Biedne wioski z ludźmi próbującymi utrzymać się z plonów dawanych przez piaszczyste spłachetki ziemi, przeżyły metamorfozę.


 Twierdzę, że zmiana możliwa była dzięki pracowitości ludzi i naszej przynależności do Unii.

Teraz nowożytni Wandalowie, dla których indywidualne lub partyjne korzyści są ważniejsze od Polski, próbują oderwać nasz kraj od standardów Zachodu. Winą obarczam miliony moich współobywateli, którzy dla marnych ochłapów i pustych obietnic głosują na tych popaprańców. Dobrze myślał Platon: nie każdy zasługuje na prawo do głosu.

Dość, bo gdy pomyślę o tej sytuacji i tamtych typach, jasna krew mnie zalewa.

Tanwia była rzeką graniczną w czasie rozbiorów. W okolicach Suśca leśnicy pomagali ludziom w jej nielegalnym przekraczaniu; wśród nich był i Piłsudski, o czym informują stosowne tablice i pamiątkowy kamień. Jest też na nim napis „Bóg, honor i Ojczyzna”. Dla mnie te słowa są paskudne, będąc pożywką dla nietolerancji, wojen i śmierci. Dobrze, że swoje istnienie i oddziaływanie mają coraz bardziej ograniczone do wyhaftowanych sztandarów ukrytych w szafach bądź znaków na martwych kamieniach.

Nie przywykłem do takiej ilości ludzi. Słyszałem ich w wielu miejscach, nawet jeśli chwilowo nie widziałem. Niechętnym wzrokiem patrzę na ludzi idących szlakiem z puszkami piwa w ręku. Jeśli w chwilę po ich opróżnieniu nie znajdą kosza, puszki wyrzucą, bo nie przyjdzie im do głowy zabrać opakowanie ze sobą. Przesadzam? Idźcie na szlak i się przekonajcie sami. Wielu ludzi ma cechy będące połączeniem barbarzyńcy z brudasem, nawet jeśli mają się za ludzi kulturalnych, a w domu codziennie włączają odkurzacze.

Na prawym brzegu Tanwi nie można łowić ryb, bo tam jest rezerwat, na lewym już można, bo rezerwatu nie ma. Logiczne? Jak dla mnie, nie bardzo, skoro rzeczka ma szerokość kilku metrów, czyli nawet mniej, niż zasięg rzutu wędką. Tanwia ma szerokość równą długości kajaka, co sam widziałem obserwując jeden z nich, ustawiony w poprzek nurtu: jego tył zarył się w piasek przybrzeżny, przód zaczepił o korzeń, i w rezultacie zablokował rzekę jak tamten kontenerowiec na Kanale Sueskim. Na szczęście zanurzenie kajaka jest mniejsze niż kontenerowca, więc obyło się bez pogłębiarek.

Spływy kajakowe widziałem po raz pierwszy. Może i ja spłynąłbym? Ale czy nie zabłądzę? Hmm, nie powinienem, wszak oznaczonego szlaku tam nie ma.

Patrząc na niezdarność ludzi w kajakach, zrozumiałem, dlaczego przedsiębiorcy nie mogą obniżyć cen. Dosłownie co chwilę widziałem, jak ryli dziobami kajaków w łachach piasku lub uderzali w korzenie przybrzeżnych drzew. Przechodząc obok przystani dla kajaków, widziałem dużo ludzi i słyszałem dudnienie z głośników. Niektórym ludziom cisza szkodzi.

* * *

Wszędzie gdzie dzisiaj byłem, ziemie są piaszczyste. Dna rzeczek bywają pociągająco jasne dzięki charakterystycznie pomarszczonemu piaskowi, ścieżki bywają kopne, a tam, gdzie przecinają rzeczne jary, piasek spływa w dół wspomagany deszczami i nogami turystów, odsłaniając korzenie sosen tam rosnących. Miejsca te wyglądają niesamowicie, trochę jak lasy namorzynowe. 


 


Niemal cała trasa wiodła równymi i szerokimi ścieżkami. Można było iść nimi w sandałach, miałbym ulgę i miłą odmianę po dniach wędrówek zarośniętymi miedzami i drogami, gdzie bez ochraniaczy zbierałbym w butach patyki i nasiona. Widziałem dróżki i ścieżki pamiętane z dzieciństwa: oślepiająco jasne w słońcu, równe, ciepłe i miłe w dotyku dla gołych stóp. Po takich biegałem na bosaka, szybko ucząc się omijania patyków czy szyszek. Pamiętam radość tamtych dni.

Pierwsza część szlaku wiodła lasem mieszanym, z licznymi drzewkami i krzewami tworzącymi średnie piętro. Wiele było tam malin, trochę ich posmakowałem, ale komarów były ilości niepoliczone. Kijów nie używałem, bo nie miałem jak, skoro niosłem je w jednym ręku, a drugiej cały czas używałem jako packi na insekty.

Lato wespół z wilgotnym lasem wymagają on nas daniny krwi.

Dalej las się nieco zmienił: prawie całkowicie pozbawiony był podszytu, zbudowany przez dwa gatunki: sosny i niskie krzaczki czarnych jagód. W lecie, gdy sosny wydzielają ten swój cudowny aromat, gdy ich konary jaśnieją bursztynowymi barwami, a w dole zielenią się jagodziska, taki las wygląda pięknie. Co ważne, nie ma w nim komarów, bądź jest ich mało. Dwa razy urządziłem przerwę siadając na pniakach, a jedynie nieliczne mrówki się mną zainteresowały.

Był jeszcze piękny, acz malutki motylek. Miał bladoniebieskie skrzydełka o nieco metalicznym odcieniu i ładnie je składał, ale był płochliwy, więc nie mam jego zdjęcia.




 




























wtorek, 27 lipca 2021

Powrót na Roztocze

 090721

Wyjechałem później niż zwykle, a to z powodu wahań i niepewności. Pochodzić polnymi drogami Roztocza chciałem, owszem, ale nie dość, że zapowiadano trzydzieści parę stopni ciepła, to jeszcze i burze. Żeby się dowiedzieć, jak będzie mi się chodziło w upał, trzeba pojechać, innego sposobu nie ma, a synoptycy już nie raz krakali jakby chcieli naśladować Kasandrę, a później było inaczej. W rezultacie takich myśli wziąłem trzy litry wody, parę kanapek z wędzoną wędliną (wszak przez parę godzin się nie zepsuje) i pojechałem.

Ustalając zarys planu wędrówki (bo dokładny jest rzadkością) patrzę na odkryte przestrzenie pól, ukształtowanie terenu, czyli na poziomice, oczywiście także na przebieg polnych dróg, ale i na możliwość powrotu inną trasą. Stopniowo przesuwając obszar swoich peregrynacji, dzisiaj dotarłem do wioski Suchowola. W rezultacie oglądania mapy, postanowiłem wyjść z wioski szlakiem na północ, obejść las polami i polanami, a wracając szukać innych dróg.

Plan zrealizowałem, chociaż jak zwykle niedokładnie z powodu niespodzianek. Jakich? Najczęstszymi są znikające polne drogi. Google robił zdjęcia około osiem lat temu, w tym czasie rolnik uznał, że droga nie jest mu potrzebna i ją zaorał. Dzisiaj parę razy zobaczyłem wąską, zarośniętą miedzę zamiast drogi polnej widzianej na zdjęciach. Czasami okazuje się, że pola lub łąki przy lasach są zarośnięte, nieuprawiane od lat. Bywa, że przejść można, ale też się zdarza, że zobaczywszy gąszcz, szukam innych przejść.

Okazało się, że spokojnie chodząc po niewielkich pagórkach roztoczańskich, upał znoszę dobrze, jednak temperatura wymusza na organizmie na tyle większy wysiłek, że czułem szybszy ubytek sił. Sprawdziły się krótkie spodnie. Co prawda odsłonięte miałem tylko kolana, ale różnica in plus była. Niżej kolan zaczynały się ochraniacze, z których nie mogłem zrezygnować, chodząc po wysokich trawach, czasami gęstymi zaroślami.

Dalekich widoków, tak charakterystycznych tutaj falujących długich pól, nie widziałem wiele idąc dolinami, ale i bliżej sporo było do zobaczenia, na przykład plantacje porzeczek, najczęściej czarnych. Niesamowicie długie rzędy krzewów, same w sobie będąc ciekawym i ładnym elementem krajobrazu, świetnie podkreślały niewielkie nawet fałdy pól. Nie mając innej drogi, szedłem jedną z takich plantacji. Porzeczki, mimo że czarne, nie były jeszcze dojrzałe, a szło się wygodnie między szpalerami krzewów, po wykoszonej trawie.

Na miedzach nadal trwa festiwal kwitnienia, ale i na polach jest częsty. Widziałem ich kilka z kwitnącą gryką, a na jednym z pól zobaczyłem spore kępy kwitnącego właśnie bzu hebd. Jego kwiaty warte są uważnego obejrzenia z bliska.


 

Pole kwitnącej gryki przecięte drogą, na miedzach bzy z dużymi kiściami kwiatów, nieco dalej zielona ściana lasu, a wszystko pod jasnym słońcem. Lato jest piękne. 

Jeśli już o roślinach piszę, wspomnę o nawłoci. Oczywiście jeszcze nie kwitnie, ale zwróciłem uwagę na wielkie ilości tej ekspansywnej rośliny. Widziałem nie tylko przydroża gęsto zarośnięte nawłocią, ale i niemal całe pola.

 

Całkiem nieźle radzi sobie też przymiotno, skoro jedno z pól calutkie było zarośnięte tą rośliną. Warto zwrócić uwagę na przynależność przymiotna do rodziny astrowatych, a to znaczy, że każdy kwiat jest kwiatowym ogrodem, bukietem kwiatów, kwiatem kwiatów. Nie mam odpowiedniego zdjęcia przymiotna, ale mam zdjęcie kwitnącego kuzyna, podbiału, też z rodziny astrowatych. Proszę spojrzeć na maleńkie kwiatuszki w środku większego. Ja wiem, że nie pokazuję żadnej nowości, nic wyjątkowego, ale dla mnie dokładne obejrzenie kwiatu podbiału kilka lat temu było wyjątkowym przeżyciem estetycznym i prawdziwym odkryciem. 

Przymiotno poznałem w Swarzędzu, miasteczku pod Poznaniem, będąc tam kiedyś z lunaparkiem. Sprawdzałem teraz daty na zdjęciach, było to w 2014 roku. Jak często w podobnych sytuacjach, jestem zaskoczony szybkością upływu czasu, bo wydawało mi się, że było to ledwie parę lat temu, skoro pamiętam okoliczności.

Właśnie, pamiętam drobne zdarzenie, nic wyjątkowego, a zapomniałem o tylu ważniejszych. Może jednak jakaś część mnie, mojej pamięci, uznała tamto zdarzenie za ważne, skoro pamiętam? Kiedy ta myśl przyszła mi do głowy, a było to gdzieś na trasie dzisiejszego dnia, wspomniałem powieść „Nagi cel” Wiśniewskiego Snerga. Chyba już przytaczałem fragment, który zrobił na mnie duże wrażenie, a tutaj pasujący jak ulał i po prostu piękny. Zaraz sprawdzę.

Cytat zamieściłem w tekście   o mojej domowej biblioteczce, było to już siedem lat temu.

To jest fragment książki wspomniany na szlaku:

»-- Antonio – rozejrzała się wokoło – zapamiętaj tę chwilę.

(...)
– Więc o jakiej chwili mówisz?
– O tej zwyczajnej, jednej z wielu, która teraz obejmuje nas, całuje i odchodzi. (...)
– Dobrze. Będę ją pamiętał. I chyba zrozumiałem, jakie chwile są dla ciebie cenne. Ludzie przechowują w pamięci daty, numery dyplomów, terminy promocji, wspominają śluby i jakieś rocznice, urodziny i pogrzeby, wielkie wydarzenia oraz chwile innych znormalizowanych sukcesów i szablonowych klęsk. Gromadzą to wszystko, co zwyczaje każą im pamiętać, co pasuje do rubryk, co nie złamie trybów liczydeł statystycznych i co nie tworzy ich autentycznego życia. A kiedy u schyłku dnia przychodzi rachmistrz spisowy, oddają to wszystko i zostają z niczym, bo nie mają takich chwil jak my.«

Znakami (…) zaznaczyłem miejsca skrócenia oryginalnego tekstu.

Wracam na roztoczańskie polne drogi.

Za lasem schowała się mała wioska, Czarnowoda; chyba nawet nie prowadzi do niej szosa, a gościniec o tyle lepszy od tych pamiętanych z dzieciństwa, że podsypany kruszywem. Ładnie tam: cicho, na pół sennie. Przy wiosce widziałem winnice, naprawdę! Dopiero po powrocie dowiedziałem się o winach wytwarzanych właśnie tam. Chciałbym wrócić do Czarnowody w porze winobrania i skubnąć właścicielom winne grono dla posmakowania, a ich wino postarałbym się nabyć normalnie, drogą kupna.

Widok łanów zbóż, grubych kłosów rosnących jeden przy drugim, ma dla mnie urok trudny do wytłumaczenia. Rolnikiem przecież nie byłem, jedynie pomagałem wujkowi przy żniwach. Jednak możliwe, że właśnie wtedy zupełnie nieświadomie przejąłem od wujostwa, a może bezpośrednio z pól, cząstkę fascynacji rokrocznie odnawianym misterium tworzenia się kłosów napęczniałych ziarnem. Szkoda, że obecnie młodzi ludzie nie widując ziaren wypełniających kłosy; nie mogą zanurzyć dłoni w workach pełnych ziaren, zaczerpnąć je, obejrzeć z bliska, zobaczyć, jak przesypują się między palcami, spróbować, jak smakują.

Może poczuliby wówczas magię?