280621
Na Dudziarzu.
Z opóźnieniem, ale jednak udało mi się pojechać na długo oczekiwany letni urlop. Spędziłem całe siedem dni w Sudetach, oczywiście głównie w Górach Kaczawskich, odwiedziłem przyjaciół, poznałem smak letnich wędrówek i dzikich czereśni. Nie powiem, żebym wracał syty wrażeń, bo cóż to jest siedem dni naprzeciw wielkości wspomnień, oczekiwań i tęsknoty?…
Następny urlop, tym razem jesienny, w czasie „złotej polskiej”, na którą mam nadzieję trafić, powinien być dłuższy.
W ciągu dziesięciu lat mojego bywania w Sudetach ledwie parę razy zdarzyło mi się spędzić letni dzień na szlaku, więc tak naprawdę byłem w górach o nieznanym obliczu. Góry Kaczawskie są niskie, wiele tam pól i łąk, wiele polnych dróg, radykalnie zmieniających oblicze w rytm pór roku. W zimie miałem większą swobodę wyboru trasy, skoro poza nielicznymi wyjątkami iść mogłem wszędzie, także na przełaj, polami. Teraz z powodu rosnących zbóż wypada je omijać, a trawy na miedzach i mało używanych polnych drogach znacznie utrudniały marsz nimi; czasami bardziej do przedzierania się był podobny.
Odniosłem wrażenie wyjątkowej wysokości traw w tym roku: wiele z nich sięgało pasa, sporo piersi, a jeden z gatunków sięgał mi głowy i wyżej. Jeśli przy ziemi rosły też inne gatunki, a tak na ogół bywało, na przykład przytulia czepna, iść można było, ale w specjalny sposób: wysoko podnosząc nogi dla przygniatania zielonego gąszczu.
Pierwszego dnia włóczęg miałem pokrwawione przedramiona. Zwykle chodząc w wiatrówce, na nachylone ku ścieżce pędy różane niewielką zwracałem uwagę, byle nie zaczepić o nie głową, ale w te dni takie przyzwyczajenie okazało się szkodliwe, ponieważ wystarczyło muśnięcie końca gałązki o nagą rękę, by ostry haczyk wbił się w skórę; jeśli nie zatrzymałem się natychmiast, wyrwany z ciała kolec ranił mnie. Janek wyszukał w plecaku opatrunki i, przejęty, zaklejał krwawiące pręgi. Później pamiętałem o omijaniu kolczastych gałązek.
Zwiniętą wiatrówkę nosiłem w plecaku, chodząc tylko w T-shircie. Na głowie miałem białą czapkę, przedramion i karku nic nie chroniło, więc teraz jestem opalony na ciemnobrązowo, ale tylko tu i tam.
Temperaturę w te dni miałem dobrą, akceptowaną, bo około dwudziestosześciostopniową, jednak moim nogom i stopom, w długich spodniach i masywnych buciorach, było gorąco. Zaznaczę jednak, że odczuwane ciepło na stopach nie było parzeniem, jak w plastikowych tanich butach. Znosiłem je nieźle dzięki odpowiednim skarpetom i całkowicie skórzanym butom.
W czasie przerw, właściwie cały czas, chociaż z różnym natężeniem, dokuczały owady. Zdarzało się trafiać na miejsca spokojne, bez bzykających paskudztw, ale i bywało odwrotnie: nie mogłem chwili usiedzieć w bezruchu. Wtedy mile wspominałem jesienny i zimowy czas spokoju. Tylko wtedy, zaznaczę.
Przez tyle lat patrzyłem na nagie drzewa czereśniowe marząc o letnich dniach smakowania ich owoców, i dopiero w te dni mogłem jeść i patrzeć. Tak, patrzeć, bo widok czerwonych owoców wśród zielonych liści, w ciepły, słoneczny dzień, mam za piękny i budzący we mnie miłe wrażenia.
Z biegiem moich lat coraz bardziej doceniam urodę kwitnienia dziko rosnących roślin. Czasami próbuję sobie przypomnieć, jak było ze mną dwadzieścia czy czterdzieści lat temu, i w pierwszej chwili tamten ja wydaje mi się niewrażliwy, niepatrzący, ale to nieprawda. Po prostu przez te wszystkie lata gdzieś pędziłem, coś goniłem, ku czemuś dążyłem, nie mając zbyt wiele czasu na kontemplację piękna przyrody. Teraz, widząc miałkość tamtych gonitw, zwracam się ku przyrodzie i jej przeżywaniu, a szerzej: ku pozytywnemu przeżywaniu swoich dni.* * *
Na pierwszą wędrówkę zaprosiłem Janka, a poszliśmy na zbocza Dudziarza. Wybrałem tę górę ze względu na różany lasek rosnący na jednym ze zboczy; po prostu chciałem zobaczyć kwitnące róże. Muszę przyznać, że nie znam na pamięć rozczłonkowanych zboczy tej góry, mimo spędzenia tam kilku już dni. Nie zawsze wiem, co zobaczę za grzbietem, a zagajnik, w którym rosła lilia złotogłów, widziana rok czy dwa temu, szukałem i do końca nie miałem pewności znalezienia. Podobnie było z różanym laskiem: dopiero na koniec dnia uświadomiłem sobie, że rósł on na zboczu, które dzisiaj widziałem łyse. U stóp, pod drzewami, widziałem stertę ściętych gałęzi, część z nich rozpoznałem jako różane. Trudno. Nie udało mi się zobaczyć tego lasku, wyjątkowego przecież, w porze intensywnego kwitnienia, ale tak bywa z powrotami. Oczywiście widziałem wiele kwitnących krzewów, wiele kwiatów oglądałem i wąchałem, ujęty ich skromnością, czując delikatny, subtelny zapach.
Odwiedziliśmy nasze znajome: wielką, bardzo wielką lipę i okazałą, a przy tym zdrową czereśnię. Obie mają się dobrze.Dzięki Jankowi poznałem w końcu nazwę rośliny widywanej całe życie. Babki są pospolitymi roślinami, a dopiero teraz poznałem je z nazwy! Byłem ślepy. Teraz też niewiele widzę, niewiele wiem, ale chcę poznać, chociaż z nazwy.
Nie ją jedną poznałem w te sudeckie dni.
Goździk kropkowany, intensywnie różowy, kropkami zdobiony wdzięczny kwiatek łąk i przydroży, słoneczny jastrun i doskonałe kształtami gwiazdnice. Wielkokwiatowych niewiele widziałem, ale inne, z małymi kwiatuszkami, pospolite i chyba też gajowe, tych widziałem mnóstwo.
Kiedyś zauważyłem, że znaną z imienia roślinę dostrzegam częściej i po prostu jest ładniejsza, a gwiazdnice zawsze mi się podobały, tylko… hm, właściwie nie wiem, dlaczego dopiero teraz zainteresowałem się nazwami.
Janek rozpoznawał też motyle, tak więc wokół nas fruwały nie tylko różne pazie i zorzynki, ale i nazwy – plącząc mi się w oczach i w głowie. Na ścieżkach ja byłem przewodnikiem, wśród roślin i motyli – Janek.
Wieczorem, ale jeszcze przed zachodem słońca, zawitałem w bolkowskim hoteliku znanym mi z poprzednich wędrówek wschodnią częścią moich gór. Z powodu długości obecnych dni trudno mi było zorganizować czas. Tak przywykłem do wędrówek od świtu do zmierzchu, że odruchowo tylko takie uznaję za właściwe, a przecież teraz po prostu nie da się tak długo chodzić i tak mało spać. Mimo tego miewałem poczucie straty czasu, gdy wstawałem po wschodzie słońca i przed zachodem wracałem do hotelu.
Jednak wstawanie w słoneczny ranek (a nie ciemną nocą, jak jesienią i w zimie, gdy jadę na łazęgę) ma wielki urok, zwłaszcza, jeśli przez okno widzi się góry. W odległości paru kilometrów, między dwiema pokaźnymi zalesionymi górami, widziałem odkrytą przełęcz.
Nastawiłem budzik na piątą i położyłem się ledwie nastała noc, tulony myślą o kilku następnych dniach w moich górach.
Zapach krwi ze świeżych ranek przywabił kilka muszek - krwiopijców i Krzysiek ciągle musiał się od nich opędzać. Dlatego zakleiłem jego broczące zranienia.
OdpowiedzUsuńJanku, dzisiaj byłem na Roztoczu. Późno się zdecydowałem, późno wyjechałem, ale nagle szkoda mi się dnia zrobiło. Miał być upał i był; dość powiedzieć, że podkoszulek na piersi przemókł. Przeżyłem liczne boje z fruwającymi cholerami. Jedna z nich tak mnie ugryzła, że swędzące miejsce rozdrapałem do krwi. Wtedy przestało swędzić, czyli stary zwyczaj upuszczania krwi nadal jest skuteczny.
UsuńA jednak ciągnie Cię w Kaczawskie. Podoba mi się, że Twoje zainteresowania skierowały się na kwiatuszki a niedługo pewnie też będziesz rzucał nazwami motylków. Taki spacer jest o pełniejszy o wrażenia. Śliczne jest to zdjęcie na łące wśród margaretek - jastrunów, no i ruiny zamku w Bolkowie bardzo malownicze.
OdpowiedzUsuńCiągnie i zapewne nie przestanie, skoro jadąc tam, podsycam ogień.
UsuńDawniej nie odczuwałem potrzeby poznania nazw kwiatów. To była moja strata, nie wiedziałem, że kwiaty (ale i drogi, góry, wszelkie inne miejsca) o znanych nazwach są ładniejsze. Przynajmniej ja tak je widzę.
Jastrunów – margaretek kwitnie mnóstwo, czasami znaczne części pola czy łąki są zajęte przez te ładnie kwitnące rośliny. Dzisiaj byłem na Roztoczu: przy drogach, na brzegach pól, a nawet na całym polu, kwitnie przymiotno. Delikatne i liczne płatki kwiatów są ładne, ale przecież i jastrunom – złocieniom niczego nie brakuje.
Widząc z okna pokoju zamek bolkowski, chciałem poznać go, ale się nie udało. Zawsze, nie tylko w te dni, przeważa chęć pójście gdzieś na łąki i wzgórza, w rezultacie na zamku nie byłem.
Lubisz wracać w stare miejsca:-) owady dają popalić w upały, mnie pokąsały meszki, i to w twarz, rano obudziłam się z taką opuchlizną, że na oko nie widziałam, a jakie to swędzące "pieroństwo". Jak można przejść obojętnie wśród tego kwitnącego, pachnącego bogactwa? małe to-to, a takie urocze, szkoda, że już prawie łąki pokoszone, te które zostały, przekwitły, ale ciągle znajduje się coś ciekawego. No i motyli świat, równie fascynujący jak roślinny, tylko trudniej sfotografować:-) co za krajobrazy, pogoda sprzyjała, niebo z obłokami, soczysta zieleń, piękny czas.
OdpowiedzUsuńWięc jesteś, Mario. Miło mi widzieć tutaj ślad Twojej obecności.
UsuńDwa dni temu byłem już niedaleko od Ciebie, bo pod Suścem, przy granicy z Twoim województwem.
Nieźle znoszę upały i ugryzienia insektów, na szczęście. Moja żona meczy się bardzo w te gorące dni, patrząc na nią myślę, że gdybym ja tak reagował, nie mógłbym jeździć na wędrówki.
Mario, nie narzekam, bo jest tak, jak napisałaś: lato jest pięknym czasem różnorodnego bogactwa, ale po pierwszych letnich doświadczeniach podtrzymuję swoje wcześniejsze twierdzenie, jeszcze z czasów pracy w Lesznie: najpiękniejszą porą na wędrówki, teraz też dodam: najbardziej sprzyjającą, jest wczesna jesień. Druga połowa września i październik, czas złotej jesieni, feerii kolorów, akuratnych temperatur i braku robactwa.