Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 27 stycznia 2023

Powroty

220123

W sobotę wieczorem, przestraszony prognozami, a spodziewano się zaśnieżonych szos, zmieniłem trasę dojazdu na krótszą i mniej górzystą, w rezultacie trafiłem pod Wielisławkę na Pogórzu Kaczawskim. Skoro nie pojechałem pod Wałbrzych, to uznałem, że jest okazja odwiedzić Jabłkową Drogę i pewne urokliwe miejsca nieco dalej na północ. W ten sposób trasa w zarysie została ustalona.

Jabłkowa Droga jest moją nazwą polnej drogi łączącej sąsiednie wsie pogórza. Kiedyś podniosłem jabłko leżące pod przydrożną jabłonią, spróbowałem i w rezultacie napełniłem nimi kieszenie; właśnie wtedy droga zyskała swoją nazwę. Szedłem nią wiele razy, a raz czy dwa zdarzyło mi się zatrzymywać przy niej w czasie powrotu do domu, by przejść chociaż kawałek. W tych górach wiele jest skał, drzew, miejsc i dróg uznawanych za moje z różnych powodów, niekoniecznie urody, a wśród nich jest Jabłkowa Droga pod Wielisławką.


 Dzisiaj nie wyglądała najl
epiej; może gdybym tego dnia zobaczył ją po raz pierwszy, zapomniałbym o niej, ale we mnie tkwi pamięć jej wyglądu w słoneczny dzień wczesnej jesieni – jak obraz uśmiechniętej pięknej dziewczyny, a dzisiaj starzejącej się żony.

Ledwie kilometr od drogi, na zboczu sąsiadki Wielisławki, pani tej okolicy, jest jedno z pierwszych miejsc uznanych za moje. Nie jest zaznaczone gwiazdką ani słoneczkiem na mapach, jak zdecydowana większość moich miejsc; chyba wybieram je według innego klucza.

Dukt wyprowadza tam piechura na brzeg lasu tak niespodziewanie, że dal widać kilka kroków przed ostatnimi drzewami. Ilekroć przemierzam tę leśną drogę ku ostatnim drzewom i nagle otwierającej się dali, wraca tamta pierwsza chwila oczarowania. Proust twierdził, że najsilniejsze przeżycia są wtedy, gdy wrażenia chwili połączą się ze wspomnieniem – i tak czuję.


 


To miejsce było i będzie dla mnie piękne, niezależnie od aury. Może są w tych górach widoki bardziej urozmaicone, dalsze i ładniejsze, ale ten dzierży palmę pierwszeństwa, jest jak pierwszy pocałunek pamiętany przez dziesięciolecia. Kiedyś na szlak wyszedłem po ciemku, by wschód słońca zobaczyć z tego miejsca, a zawsze zachodzę tam ilekroć jestem w pobliżu.

Nie mogłem ominąć i dzisiaj, a przy okazji odwiedziłem jedno z moich drzew w tych górach: wysoką i kształtną lipę rosnącą w pasie drzew na uskoku pól.

 Do szosy biegnącej podnóżem Wielisławki schodziłem znaną mi drogą łagodnie opadającą po stromych zboczach góry. Jest mieszany, z przewagą drzew liściastych, ładny, prawdziwie górski las. Przenikające się lub poprzecinane niewielkimi żlebami zbocza z jednej strony pną się ostro, z drugiej spadają w ciemne dno; pionowe pnie pokaźnych drzew wydają się być pochylone, a przy nich buczki wystrojone ładnymi liśćmi i znieruchomiałe małe świerki pod białą pierzyną.


 Szosę tylko przeciąłem, schodząc w wykop linii kolejowej. Od wielu lat nie jest czynna, między torami rosną spore już drzewa, a wykop zaczyna upodabniać się do wąwozu czy starego jaru. Pod koniec dnia w innym miejscu poznałem drugą nieczynną linię kolejową, idąc drogą wśród krzewów tarniny.

 



Ilekroć widzę w Sudetach takie miejsca i konstrukcje im towarzyszące, a spotyka się je dość często, przychodzą smutne myśli o zmienności losów rzeczy i ludzkich dzieł. Widuję stare budynki stacji, czasami bardzo zaniedbane, spotykam rdzewiejące mosty lub zarośnięte nasypy kolejowe w leśnej głuszy, i wyobrażam sobie, jak wiele pracy kosztowały, a teraz nikomu nie są potrzebne. Kiedyś szedłem gęstym młodym lasem mając po obu stronach szyny kolejowe, i nagle, na długości jednego kroku, las się skończył i otworzył się dalszy widok: stałem na stalowym moście ze śladami niebieskiej farby na rdzawych dźwigarach.

Czy możliwe jest odczuwanie smutku przez taki most? Przez rzecz? Oczywiście nie, ale miewam chwile, gdy wcale nie jestem tego pewny.

Szedłem odwiedzić kilka łagodnych i malowniczych wzgórz na północ od Wielisławki. Mam tam parę swoich ulubionych miejsc, a jednym z nich jest strumień Piekiełko. Szczerze mówiąc wcale nie jestem pewny tego miana; na jednej mapie podana jest nazwa miejsca, przez który przepływa, a ja przeniosłem na strumyk. Płynie przez kaczawskie eldorado, raj dla poszukiwaczy agatów; kiedyś znalazłem parę tych kamieni, co prawda niewielkich i uszkodzonych, ale znalezionych samemu.

Polna droga omijała podmokłe miejsce, a bezpośrednio przy niej zaczynał się wąski pas zarośli i drzew opadający ku nieodległej ścianie lasu. Wszedłem między drzewa i od razu zobaczyłem strumyk. Zaczynał się właśnie tam, tuż przy drodze. Kilka metrów dalej zobaczyłem skalny pionowy uskok, po którym woda spływała ze szmerem, a za nim już się kryła w szybko pogłębiającym się jarze. Dwadzieścia kroków dalej miał już parę metrów głębokości. Dzikie miejsce, niezmienione przez człowieka. Urokliwy dla mnie kontrast rozległych pól widocznych między gałęziami otaczającej mnie gęstwiny.

Tak było dziesięć lat temu, gdy zobaczyłem Piekiełko po raz pierwszy. Szybko tam wróciłem i przeszedłem jar jego dnem, a miejscami jest tak wąski, że szedłem po wodzie. Niezapomniana wędrówka. Dzisiaj nie zobaczyłem wody, źródło było wyschnięte, a jar posłużył jako składowisko gałęzi ze ścinanych po sąsiedzku drzew. Na samym źródle ustawiono piramidę beli, co odebrałem jako profanację. Płakać mi się chciało. Poszedłem w dół wzdłuż suchego jaru, wodę znalazłem 150 metrów dalej i sporo niżej. Strumień osłabł, ale istnieje, toczy swoje wody. Poczułem ulgę. Powinienem wrócić tam i poświęcić mu więcej czasu.


 

 Wśród tamtejszych wzgórz jest po prostu ładnie. Szczególnie upodobałem sobie drogi pod Wygorzelem (nazwa góry nawiązuje do pogorzeliska po pożarze) i Owczarnią.

 Kilka lat temu szedłszy skrajem lasu na Wygorzelu zobaczyłem między drzewami niebo, i spodziewając się końca lasu skręciłem tam; pod stu metrach zatrzymałem się, zaskoczony, bo nagle otworzył się rozległy i imponujący widok: na dnie wąskiej dolinki zobaczyłem rzeczkę i wstążkę szosy, sunął po niej malutki samochodzik, a za nią ostro pięły się w górę lasy przeciwległego zbocza. Stałem na szczycie przełomu. Chyba już pisałem o tej formacji geologicznej, ale nie zawadzi zdanie napisać. Przełom jest miejscem, gdzie głębokim i na ogół stromym korytem rzeka przepływa w poprzek górskiego pasma. Oszacowałem głębokość tego przełomu na około 100 metrów, czyli dużo jak na kaczawskie standardy. Piękne miejsce, prawdziwie górskie. Ekscytujący i uroczy jest też widok otwierającej się dali na ostatnich metrach podejścia. Każdym swoim krokiem pogłębiałem przełom i dodawałem mu majestatu.



 


 Często zatrzymywałem się i słuchałem ciszy zimowego dnia. Brzmiała pięknie. Właśnie, nie pisałem o aurze: nie było wiatru, temperatura odrobinę ponad zero, śnieg świeży, ale ciężki, mokry.

Usiadłem na zwalonym drzewie na skrzyżowaniu polnych dróg, daleko od szlaków i ludzi, mając wokół siebie dal, pustkę i ciszę. Siedziałem patrząc na pola, samotne drzewa, uskok porośnięty zagajnikiem, drogę chowającą się za drzewami. Dobrze mi się tam siedziało.

Łowiłem drobne ślady kolorów. Płowe trawy, szczególnie ładne gdy wystają nad śniegiem, brązowe liście małych buków, ciemnozielone, prawie czarne, igliwie świerków, i... właściwie tyle. Zieloności pól dzisiaj nie widziałem; śnieg ukrywał kolory.


 


Wracając obszedłem Wielisławkę od drugiej strony; chciałem odwiedzić Wielkie Organy Wielisławskie. Szczerze mówiąc chmurność tego dnia i śnieg nieco pozbawiły ścianę urody. Na stojącej tam tablicy informacyjnej podana jest wysokość Organów: blisko 80 metrów. Nie mierzyłem, ale nie wierzę. Według moich szacunków to dawne wyrobisko mierzy raczej 40 m, ale wrażenie czyni. Czerwonawy kolor porfiru, spękania, przewieszki, świerki na samej krawędzi obrywu, brzózki trzymające się niemal pionowej ściany (ale miejsce wybrały do życia!), tylko słońca zabrakło.



Obrazki ze szlaku

Nocne legowisko, może dzika? Niewiele mu trzeba do życia. Zazdrościć?

 Zrobiło się ciemniej, mgliściej i zaczął padać śnieg. Nieodległa Wielisławka stała się ledwie majaczącą zjawą. 

 Koło młyńskie. Chyba jest na pokaz, nic nie napędza, ale ładne jest. Tylko dołączyć niewielki generator i byłby darmowy prąd.

 

Do słońca! Być jak najbliżej, nie dać się wyprzedzić, chwycić jak najwięcej życiodajnego światła!


Trasa: z Sędziszowej na Grodzkie Pole i zbocza Gajowej. Po przekroczeniu szosy kolejno wzgórza: Czeska Góra (lub Czeszka), źródło Piekiełka, Wygorzel, okolice Owczarni, Czerwony Las, powrót pod Wielisławkę. Wielkie Organy Wielisławskie.

Statystyka: 13 km przeszedłem w 6 godzin, a cała wędrówka trwała 8,5 godziny. Nie spodziewałem się aż dwóch i pół godziny przerw, ale trudno sprawdzać komputerek. Ciężko mi się szło. Było ciepło, więc śnieg głębokości 15 cm, miejscami więcej, zrobił się zbity, śliski i stawiający wyraźny opór. Skóra na czubach butów straciła nieco na grubości.

 



 















niedziela, 22 stycznia 2023

Jezioro Złotnickie

 150123

Kilka dni przed wyjazdem obiecałem sobie nie jechać jeśli będzie prognozowany deszcz, ale w piątek, wiedząc już o deszczowej aurze, szkoda mi się zrobiło dnia. Zadzwoniłem do Janka chcąc namówić go na wyjazd, ale nie musiałem, bo też nie chciał rezygnować. Pojechaliśmy, i ani chwili nie żałowaliśmy. Mile minęła nam niedziela na brzegach pięknego Jeziora Złotnickiego na Pogórzu Izerskim.

 Tworzą go wody Kwisy, ale o ile rzeka ma dziesięć albo niewiele więcej metrów szerokości, to jezioro, utworzone przez spiętrzenie wody na zaporze, ma szerokość dwustu do trzystu metrów przy długości przynajmniej sześciu kilometrów. Po obu stronach wznoszą się pasma wzgórz; ich zbocza, niekiedy bardzo strome, schodzą wprost do wody. Dookoła biegnie wygodna ścieżka z oznakowanym szlakiem, najczęściej tuż przy brzegu, a jej łączna długość przekracza 12 kilometrów. Na niemal całym swoim biegu wiedzie lasem, nierzadko przy skałach malowniczo porośniętych nie tylko mchem. Ilość roślinek rosnących na nich zwraca uwagę nawet takiego laika jak ja i po prostu zadziwia. Patrząc na nie, widzi się fascynującą siłę życia. Przemożny imperatyw istnienia.




 Lasy są mieszane. Przeważają świerki i klony jawory, sporo jest oczywiście buków, ale rosną także klony pospolite, sosny i brzozy. W paru wyjątkowo stromych miejscach stoją lub leżą kikuty uschniętych drzew, tworząc zapory nie do przejścia. Patrząc na takie miejsca, odruchowo szukałem przejść; bardzo wyczerpująca byłaby wspinaczka tamtędy na szczyty, a miejscami niemożliwa. Ładny las, warty zobaczenia wiosną i latem; albo w październiku, gdy pyszni się swoimi barwami jesieni.

Szlak jest zadbany, wyrównany, tu i ówdzie wysypany drobnym tłuczniem, umocniony na stromych brzegach, z ławkami w widokowych miejscach. Do jeziora wpadają strumienie, tworząc u ujścia malownicze zatoczki, a szlak przekracza je po drewnianych mostkach. Strumienie są klasycznie górskie: szybkie, głośne, spływające po kamieniach; w paru miejscach widziałem niewielkie kaskady z bielejącą wodą.


 


Na zaporze spiętrzającej wodę Kwisy jest elektrownia wodna, ale nie było nam dane jej zobaczyć, ponieważ trwa remont mostku przy zaporze, i przejście zamknięte jest na pokaźną kłódkę. Dlatego właśnie nie przeszliśmy planowanej pętli wokół jeziora. Dodam jeszcze, że w pobliżu elektrowni są dwa tunele wykute w skałach; wiedzie nimi wąska szosa do zapory. Warto je zobaczyć, bo czynią niemałe wrażenie: jezdnia znika w ciemnych tunelach przygniecionych masywnymi, spiętrzonymi skałami stromo opadającymi wprost do wody. W ten chmurny dzień skały wiszące nad tunelami wydawały się większe i cięższe, masywniejsze. Może stoczą się zaraz? Czy tunel wytrzyma ich ciężar?

 Widzieliśmy parę ośrodków wypoczynkowych. Są zadbane, co świadczyłoby, zwłaszcza wobec widocznego wydeptania ścieżki szlaku, o popularności Jeziora Złotnickiego w lecie. Nie dziwię się, skoro obiecałem sobie wrócić tam latem. Poznaliśmy kolejne ładne miejsce w Sudetach, więc cieszę się z decyzji wyjazdu mimo deszczu. Owszem, padał przez pół dnia, ale nie był obfity, a że zbocza wzgórz ochraniały nas od wiatrów, niewiele zmokliśmy. Szło się dobrze, a kanapki smakowały wyjątkowo. A propos: Janek poczęstował mnie bardzo dobrą pastą rybną własnego wyrobu.

Zatrzymaliśmy się na szczycie ostrego łuku jeziora, mając dobry widok w stronę odległego krańca. Wijąca się długa tafla wody omijała coraz mniej wyraźne, coraz bardziej szare lesiste cyple wchodzące w wodę, a w końcu ginęła w mglistym powietrzu. Owszem, szary, zimowy widok niemal bez kolorów, ale jakże urokliwy i budzący tęsknotę za dalą i nieznanym, także za wędrówką, którą nasycić się trudno. Tak jak pięknem.


Obrazki ze szlaku.

 Na co ja się gapiłem?

 


Nie, to nie tak, pozory mogą mylić. Ja tylko robiłem zdjęcie.

 Buk i brzoza w objęciach. Chyba im dobrze…

 A tutaj rosną sobie dwaj jaworowi bracia.

 Szczerze odpowiedzmy na pytanie: po co nieść butelkę, skoro jest pusta??

 

Tutaj świerk hoduje chmiel; może z myślą o warzeniu piwa?

 

Te buki mogą sobie drwić z wiatrów.


 Okazuje się, że drzewa przyzwyczajają się do „swoich” kamieni, a może nawet je lubią. Jak widać, nawet po śmierci nie chcą się z nimi rozstać.

 Janka coś dziwnie wybuliło z przodu, a przecież wiele nie jadł.

 Nie tylko ludzie morsują, oto dowód.



 
Zgodnie z tradycją zrobiłem sesję zdjęciową kropelkom wody na gałęziach, a to z powodu ich niewątpliwej urody.

 Ponieważ zakończyliśmy wędrówkę i jechaliśmy do domu, mogło się rozpogodzić. Łuna zachodu była bardzo czysta, intensywnie kolorowa i znacznie ładniejsza niż na zdjęciu.

Trasa: wzdłuż południowych brzegów Jeziora Złotnickiego na Pogórzu Izerskim.

Statystyka: 12,5 km przeszliśmy w niespełna 7 godzin, a to znaczy, że w porywach osiągaliśmy prędkość ślimaka zmęczonego życiem, ale gdzie się spieszyć, skoro tak ładnie wokół? Oczywiście były i przerwy; na szlak wyszliśmy gdy się rozwidniło, wróciliśmy pół godziny przed nocą.

PS I

Po raz pierwszy po wyjątkowo długiej przerwie, bo po miesiącu, wysłuchałem kilku kantat Bacha. Żadne dźwięki nie brzmią tak pięknie, jak aria śpiewana sopranem i żadne nie działają na mnie silniej.

PS II

Otrzymałem list od firmy Play.

>>Dzień dobry,

dziękujemy, że korzystasz z oferty na kartę, cieszymy się, że jesteś z nami.<<

Nie dziękujemy „że” ani nie cieszymy się „że”. Nie i nie. Dziękujemy za coś i cieszymy się z czegoś lub czymś; ewentualnie „na coś”, jeśli mowa o czasie przyszłym. No i ta powszechna mania pisania listu małą literą… Niestety, ten zwyczaj już się utrwalił i zostanie z nami. Jeszcze jedna uwaga: nie jestem z nimi, ja tylko jestem ich klientem.

Wczoraj zanotowałem takie zdanie. „Powodem było to, że sześciu reprezentantów wstrzymało się od głosu.” Po co tak paskudnie pisać? Czy nie lepiej, płynniej i logiczniej brzmi takie zdanie: „Powodem było wstrzymanie się od głosu sześciu reprezentantów.”?