310516
Kręcę
się w kołowrocie zwariowanych przeprowadzek, regularnie przekraczając
osiemdziesiąt godzin pracy tygodniowo. Kampingiem ze swoim mieszkaniem (jeśli
tak można nazwać klitkę wielkości paru metrów), co parę dni zmieniam miejsca
kursując między przemieszczającym się co tydzień lunaparkiem a bazą. Po
przyjeździe parkuję, rozciągam przewód podłączając prąd, odpinam lodówkę od
ściany, pobieżnie wycieram w niej wodę, upycham po kątach (właściwie wszystkie
są już zapchane) walające się rzeczy, czasami dziwne, nie wiadomo skąd
przywleczone – doprowadzam do jako takiego stanu wnętrze, i, jeśli akurat
jestem w bazie, jadę swoim oplem po zakupy, wszak kuchni tam nie ma. Jem coś na
chybcika, wyjmuję z szafki czajnik i pojemniki, zaparzam kawę (jeśli pamiętałem
o przyniesieniu wody) i siadam. W bazie mam ciszę, w lunaparku przez cienkie
ściany kampingu słyszę głośne rozmowy kolegów (co trzecie, czasami co drugie,
słowo jest wiadomego rodzaju) i skrzekliwie brzmiący hip hop lub disco polo.
Próbuję nie słyszeć tego hałasu. Mam za sobą naście godzin pracy, przed sobą
wolne dwie – trzy godziny. W czasie tych chwil wyrywanych karuzelowemu
molochowi próbuję coś napisać, przeczytać czy posłuchać; zadzwonić do żony i
dzieci, normalnie żyć. Nie bardzo mi się udaje. Zapomniałem o Dniu Matki, a o
Dniu Dziecka pamiętałem, ale akurat tego dnia pracę skończyłem o godzinie
22.30, więc do dzieci dzwoniłem na drugi dzień. Zauważyłem, że nie wyciągam z
szafy mojej ulubionej statuetki, milutkiej ozdoby stolika – nie tyle z powodu nie
pamiętania, co z odruchowego uznania, iż nie warto, skoro za dwa dni czeka mnie
następny wyjazd, a tym samym kolejne szykowanie wnętrza wozu do jazdy.
Budzik
dzwoni raz i drugi, wstaję nieprzytomny, nalewam wody do szklanki i w progu
kampingu, lejąc wodę na twarz, zaczynam dzień. Stawiam rozdzielnie, ciągnę
cholernie ciężkie przewody, podłączam je, a pod nogami rośnie plątanina
czarnych węży; wiele razy dziwiłem się, jakim cudem rozpoznaję się w tym
bałaganie. Po paru dniach cały ten majdan pakuję na ciężarówkę, jem kolację,
zapalam swoją scanię i podłączam do niej ciągnioną przyczepę. Gdy ostatni
zestaw pojazdów wyjeżdża, oglądam opustoszały plac, wsiadam do kabiny i włączam
bieg. Stary, zmęczony życiem silnik odzywa się chrapliwie, gdy samochód, ciężko
kołysząc się na nierównościach, powoli toczy się w stronę jezdni. Kiedyś w
takich chwilach miewałem myśli pt. „Kolejne miejsce za mną”, teraz już nie.
Teraz liczę drogę i czas jazdy, próbując przewidzieć, ile będę mieć czasu na
sen.
Dzisiaj
rozmawiałem z Heleną, prosiła mnie o wytłumaczenie jej, jak długo jeszcze do
wakacji. Miną trzy niedzielę i będą - powiedziałem wnuczce. A, to teraz wiem!
Będę liczyła. – odpowiedziała. Oboje liczymy niedziele do wakacji, do tego
cudownego okresu bez przeprowadzek, bez nocnych jazd i awarii po drodze, z
ledwie siedemdziesięciogodzinnym tygodniem pracy.
W
Szamotułach byłem nadspodziewanie wcześnie, już o godzinie 23, i to mimo
tradycyjnych awarii po drodze. Mój kamping zawieruszył się gdzieś, a że nie
miałem ochoty kłaść się spać w kabinie swojej ciężarówki, czekałem spacerując
po parku. Noc była ciepła, pachnąca zieloną wilgocią, pogodna. W świetle
parkowych lamp drzewa wyglądały inaczej niż w słońcu, ciekawiej. Drżące na
delikatnym powiewie światło ukryte wśród gałęzi brzozy płaczącej przydawało
tajemniczości długim gałązkom drzewa, których początki ukryte były gdzieś
wysoko, w ciemnościach. Kolory liści zmieniały się: od jasnej, prześwietlonej
bliskim światłem, bo ciemną zieleń, niemal czerń gałęzi widzianych na tle nocnego
nieba, a te wydawały się dłuższe niż zwykle, bardziej wiotkie i ładniejsze.
Lubię dotykać wiszące gałązki brzóz, lubię czuć ich łaskotanie między palcami i
we wnętrzu dłoni. Lubię brzozy płaczące. Parę dni temu rozmawiałem z córką,
mówiłem jej o potocznej nazwie ozdobnej odmiany kaliny koralowej, Gosia
wspomniała nazwę betula pendula jako wyjątkową i pamiętaną. Ta łacińska nazwa
brzozy płaczącej jest naszym hasłem przywołującym dalekie wspomnienie z
dzieciństwa córki; słyszę wtedy jej śmiech - rozbawienie uczoną nazwą tego
pięknego drzewa. Śmiech najpiękniejszej dziewczyny z nazwy najpiękniejszego
drzewa.
Nieco
dalej, przy tej samej alejce, zobaczyłem coś, co zdumiało mnie wspaniałym
wyglądem, niemal majestatem: grupę bardzo wysokich wierzb płaczących. Trudno mi
nazwać wierzby pięknymi drzewami, jednak ten konkretny gatunek ma kilka cech
podobających się, jak na przykład ciemnożółty kolor gałązek, po którym w zimie
poznaję je z daleka. Podoba mi się ich nienasycenie słońcem, pragnienie
wykorzystania światła od pierwszych dni wiosny do ostatnich dni jesieni. Wszak
to drzewo jako jedne z pierwszych rozwija liście, i jako ostatnie, bo nierzadko
dopiero po pierwszych śniegach, zrzuca je.
Światło
lampy dobywało z mroku piętrowo ułożone, coraz wyższe girlandy długich gałęzi.
Gdy z zadartą głową stałem blisko drzew, wydawało się, że z niewidocznych pni
tryskają w górę, zakręcają i łukami spływają na mnie kaskady zielono
upierzonych ramion. Niektóre sięgały ziemi, inne zamierały wyżej w swoim locie
w dół i tylko chwilami lekki wiatr, poruszając nimi, zaprzeczał mojemu wrażeniu
patrzenia na fantazyjne stalaktyty.
Pod
wieczór, po pracy, wziąłem aparat i poszedłem zrobić zdjęcia wierzbom. W
świetle dnia wyglądały inaczej, chyba mniej tajemniczo, ale za to pokazały mi swoją
zieloną świątynię Flory: otóż do tych drzew można wejść tak, jak wchodzi się do
ogrodowej altany, jak wchodziłem kiedyś w altany płaczących buków w Żaganiu.
Wiele gałęzi tych wierzb sięga ziemi tworząc zieloną ścianę wokół pnia, tylko
tu i ówdzie zostawiając wąskie wejścia. Wewnątrz panuje półmrok, listki wydają
się być ozdobami ścian; za grubym, spękanym i pochyłym pniem, woda stawu
odbijała nikłe światło końca chmurnego dnia.
Cisza.
Cisza i zieleń.
Nieco
dalej na ławce siedziała grupa wyrostków; nikt nie patrzył na jaskółcze
wirowanie na niebie, nikt nie patrzył na drzewa. Przechodząc, słyszałem głośne
rozmowy i ordynarne przekleństwa dziewczyny; zobaczyłem, jak chłopak rzucił
puszkę pod nogi i kopnął ją w trawę. Spojrzawszy na ich dziwaczne fryzury i
stroje, na ich arogancję i pewność siebie wyrażaną ruchami i tonacją głosów,
poczułem przeraźliwą obcość. Wróciłem do kampingu, jego ściany i ekran laptoka
odgrodziły mnie od świata tamtych ludzi.
(...)A świat w krąg ci roztacza uroki swe
OdpowiedzUsuńi prosi żeby brać
na karuzeli życia pokręcisz się
byle by tylko nie za wcześnie spaść
i chociaż czas pogania śmiej się z tego drania
ciebie na wiele jeszcze stać(...)
Odbieram cytowane przez Ciebie słowa jako próbę wspomożenia, za co dziękuję Ci, Janku.
UsuńSłowa są z „Czterdziestolatka”? Gdy wyświetlano ten serial, tytułowy Czterdziestolatek był starszy ode mnie, a teraz mój pierworodny ma niemal czterdzieści lat!
To niesprawiedliwe :-)
A co na tym świecie jest sprawiedliwe?
UsuńJest, jest, Janku. Będąc w domu, widziałem film, jeden odcinek serialu, jak się dowiedziałem później. Akcja rozgrywała się na sali sądowej, a sądem była taka mądra pani. No i ta mądra pani mądrze i sprawiedliwie rozstrzygała zawiłości pewnego zdarzenia. Tak więc jest sprawiedliwość.
UsuńNa tym filmie jest.
Aaaa, to był pewnie jeden z odcinków Anny Marii Wesołowskiej.
UsuńA mówiło się, że Czterej pancerni są serialem propagandowym...
UsuńCzytam tę Twoją codzienność z rutynowymi czynnościami, wręcz wyobrażam sobie taką animowaną czarną postać kręcącą się wśród czarnych linii i myślę, że to prawie alegoria. Gdyby zamienić kable na setki dzieci z imionami i problemami, to moja codzienność jest podobna. Kręcę się wśród owych dzieci i sama zastanawiam się, jak to jest, że pamiętam te kolejne imiona, twarze...
OdpowiedzUsuńA potem pojawił się Twój opis wierzb i takie niesamowite wydało mi się to zestawienie ciężkiej maszynerii z delikatnością wierzbowych witek.
Zastawienie zamierzone, Aniu. Miało pokazać skrajności dwóch światów, w jakich żyję. Zauważ, że zakończenie wskazuje na wygranie tego drugiego, nie mojego świata. Kable są tylko rzeczami, mniej z nimi problemów, niż Ty masz z dziećmi, tyle że nie rzeczy tworzą świat budzący we mnie poczucie obcości.
UsuńWiem, nie rzeczy tylko brak wrażliwości u ludzi :(
Usuń