Strony

środa, 17 lutego 2021

O pięknym dniu zimy

 

310131

Zbliżał się wschód słońca, więc szybkim krokiem mijałem ostatnie domy wioski. Chcąc mieć lepszy widok, chciałem wejść na szczyt pagórka, ale wiedząc o spektaklu rozgrywanym za mną, zatrzymałem się i odwróciłem, niecierpliwy, już po minucie marszu: zobaczyłem jasne słońce wychylające się zza górskiego grzbietu. Niebo pozostawało nocne, niebieskie, jednak bliżej słońca było jasnym i czystym błękitem, a śnieg miał kolor pomarańczowy z domieszką czerwieni. Poniżej słonecznej kuli, na brzegu wioskowej uliczki, jaśniało kilka krzewów białych od szadzi, prześwietlonych słońcem. W oddali, tam, gdzie słoneczne światło jeszcze nie docierało, barwy były odmienne: zimną biel niskich mgieł widziałem na tle niebieskości świtu i niemal czarnych odległych gór.


Wyżej! Ruszyłem pod górę po zaśnieżonej polnej drodze, jednak po chwili bezwiednie się zatrzymałem, widząc zmiany kolorów. Śnieg i pokryte szadzią uschnięte rośliny, a może nawet i powietrze, świeciły kolorem… jak go nazwać? Jakby z bursztynu, oranżu i z intensywnej żółci wziąć to, co w tych kolorach najładniejsze, a na koniec dodać szczyptę diamentowego lśnienia – takie właśnie widziałem barwy.


 

Kilka minut później ponownie się zatrzymałem mając daleki widok na wschód i słońce świecące po prawej. Patrzyłem na rozświetlane mgły poranne. Jeszcze kwadrans temu były zimne i białe z niewielkim dodatkiem szarości, teraz zostały takimi tylko te najdalsze. Bliższe rozjaśniły się blaskiem masy perłowej, nadal zimnej, ale jasnej i czystej, już bez śladu szarości, a kolejne ich pasma świeciły pomarańczowymi odcieniami tym intensywniejszymi, im bliżej słońca je widziałem. Podobną przemianę kolorów i odczuwalnej temperatury widziałem na śniegu – był tym barwniejszy i cieplejszy, im bliżej słońca patrzyłem.

Odległe samotne drzewa wychylały swoje korony ponad mgłę. Wydawały się zawieszone w powietrzu, skoro ta ukrywała ich pnie, a przez to były odrealnione, na pół tylko rzeczywiste, i przyciągały wzrok. Blisko, na brzegu drogi, tkwiły wystrojone białosrebrzystą szadzią uschnięte badyle. Te, które stały w słońcu, świeciły… diamentową bielą z odrobiną złota lub szafranu? Brakuje mi słownictwa malarzy potrzebnego do oddania tych kolorystycznych subtelności, powiem więc, że w tych jasnych i czystych kolorach była radość początku dnia i uśmiech słońca – mimo iście zimowego ranka.



 




W las wszedłem dopiero wtedy, gdy wyżej stojące słońce w pełni zajaśniało, tracąc kolory świtu.

Czasami, wracając myślami do wyjątkowo ładnych widoków i chwil, odzywa się moja zachłanność, a może po prostu malkontenctwo.

– Taki ranek zdarza się mi widzieć raz na kilka lat, dlaczego więc nie przeżywałem go intensywniej, oczu nie otwierałem szerzej? Czemu nie patrzyłem dłużej, nie wsłuchałem się w chwile i nie przeżyłem ich głębiej? – pytam się siebie po powrocie, a w pytaniach jest odrobina żalu.

Łatwo mówić, kiedy siedzi się wygodnie w fotelu i wspomina widoki lub ogląda zdjęcia, a tam rozcierałem zgrabiałe dłonie i naciągałem czapkę na marznące uszy. Tak po prostu jest, ponieważ we wspomnieniach nie pamiętamy materialnej otoczki, a samo duchowe przeżycie. Zapominamy o zmarzniętych dłoniach, lub namolnie przypominającej się konieczności zadzwonienia gdzieś czy załatwienia jutro pewnej ważnej sprawy. Chwila we wspomnieniach pięknieje odrywając się od materialnego otoczenia.

To forma rozdźwięku między pragnieniem a zdolnością przeżywania, bo my (a na pewno ja) bardziej pragniemy przeżywać piękno (jak i kochać), niż to potrafimy.

* * *

Kiedy przed piątą wyjeżdżałem z Leszna, było siedem stopni mrozu. W czasie jazdy temperatura stopniowo spadała, a na miejscu termometr pokazał -18 stopni.

Wydawało mi się, że grube rękawice zamrażają mi palce, więc zacisnąłem je w pięść. Tak trzymając dłonie w rękawicach, nie mogłem używać kijów, z konieczności niesionych pod pachą. W pierwszych minutach drogi, jeszcze nim zobaczyłem wschodzące słońce, najintensywniejsze, najbardziej zwracające uwagę, były dźwięki. Słyszałem cichsze skrzypienie sypkiego, zmrożonego śniegu, i ostry, głośny chrzęst lodowego szkliwa łamanego butami. Odbierałem je tak intensywnie, jakby cała przestrzeń wokół mnie chrzęściła pękając. Kiedy zatrzymywałem się i wstrzymywałem oddech, ogarniała mnie wielka cisza. Nie było nawet zwykłego tła – szumu wiatru czy dalekiego poszczekiwania.

Wszedłem między wzgórza chcąc odwiedzić jedno z moich miejsc. Zobaczyłem je takim, jakie chciałem zobaczyć i jakie zapamiętałem, czyli ładnym, zabrakło mi tylko możliwości posiedzenia na trawie – jak w pewien ciepły wrześniowy dzień, gdy byłem tutaj po raz pierwszy. Odwiedziłem też dróżkę pod lasem, na której już parokrotnie siedziałem ze słońcem na twarzy, a wracałem przez nieznane wzgórze, kierując się w stronę źródła Skory, jednej z większych rzek kaczawskich.

Stałem pod przełęczą, mając przed sobą otwartą przestrzeń, i wzrokiem szukałem źródła. Pamiętałem, że było paręset metrów od ściany lasu i szosy, ale poszedłszy tam, znalazłem jedynie suchy rów. Wyschło? Możliwe, wiele widziałem skróconych strumyków, z suchym źródłem i wodą pojawiającą się niżej, ale nie odchodziłem daleko, myszkując po okolicy. Po prostu nie byłem pewny, czy dobrze identyfikuję miejsce.

Tam właśnie, szukając strumyków w szpalerach drzew i krzewów, zobaczyłem jeden w wielu dzisiejszych cudów natury – kępę wysokiej nawłoci pokrytej wyjątkowo grubą szadzią zbudowaną nie z igiełek, a z cieniutkich, delikatnych płatków tak zwiewnych, że trącenie łodygi powodowało jej osypywanie. Chodziłem wokół rośliny patrząc i robiąc zdjęcia, a odejść było mi trudno. Z każdej strony krzaczek wyglądał inaczej. Słońce stało jeszcze nisko, a jego mocne światło prześwietlało szadź na przestrzał. Widziałem nawłoć śnieżnobiałą, z punktowymi refleksami światła nieodmiennie kojarzącymi się w maleńkimi diamencikami. Ta biel kojarzyła się z czystością, a myśl krążyła wokół czegoś nieskalanego, rajskiego, bo przecież tutaj, na Ziemi, nie może być tak idealnej i czystej bieli. Patrząc bardziej pod światło, płatki szadzi jaśniały tak, jakby same świeciły, do swojej śnieżnej bieli dodając odrobinę żółci.

 





Źródło znalazłem pięćdziesiąt metrów od miejsca rozpoczęcia poszukiwań. Zmyliły mnie krzewy licznie tam rosnące, bo pamiętałem, że źródło tryskało na łące, a zarośla zaczynały się niżej. Cóż, minęło już kilka lat, teraz krzewy rosną nad źródłem. Podobne zmiany zauważyłem, kiedy idąc Dzwonkową Drogą w czasie jednej z wcześniejszych wędrówek, wszedłem w las: Droga, mimo że zarastająca, kilka lat wcześniej była widoczna, a tamtego dnia już jej po prostu nie widziałem.

Ze Skorą spotkałem się dzisiaj jeszcze raz, w lesie u podnóża Rawki, jednego z sądreckich wzgórz. Idąc Dzwonkową Drogą doszedłem do brodu właśnie na Skorze. Przybyło jej sporo. Nie była już strumyczkiem szerokości dwóch dłoni, a rzeczką nie do przeskoczenia. Przeszedłem na drugi brzeg normalnie, po utwardzonym dnie brodu.

Przy okazji słowo o tej konstrukcji drogowej. Kiedyś powszechna, często spotykana nawet na sporych rzekach, dzisiaj niemal nieznana, jak i słowo ją określające. A bród to bardzo praktyczny i tani sposób przeprawy przez rzekę. Po prostu utwardzano jej dno układając kamienie w miejscu, gdzie woda nie była głęboka i… i to wszystko. Bród na Skorze miał kilka centymetrów głębokości. Dwa szybkie kroki i byłem na drugim brzegu.

Szedłem wielkimi płaszczyznami pól i łąk przysypanych błyszczącym w słońcu śniegiem. Wiele na nich było śladów saren, ale bywały też dziewicze. Patrzyłem na ich idealną gładkość, albo odwracałem się żeby zobaczyć mój chybotliwy, jakby lekko niepewny ślad – jedyną oznakę życia. Raz czy dwa był długi, widoczny aż po szczyt odległego wzniesienia – jakbym na historię swojej wędrówki patrzył.

W odległości ponad kilometra zobaczyłem drzewo, przy którym zaczyna się Dzwonkowa Droga. Krzyża z tej odległości nie widziałem, ale pewność rozpoznania sprawiła mi przyjemność. Nie na długo, ponieważ moje wątpliwości wzbudził maleńki z tej odległości jadący samochód. Chwilę stałem na zboczu góry, nim wzrokiem wyłuskałem właściwe drzewo; tym razem i krzyż zobaczyłem. Szedłem zakolami, skręcając ku ładnej między, uskoku obrosłego drzewami albo ku zasypanej śniegiem dróżce polnej.

Będąc pod krzyżem, na początku Drogi, zobaczyłem, że wspomnianym drzewem jest kasztanowiec. Jego pąki są lekko napuchnięte, błyszczące i brązowe. Drzewo powoli szykuje się do wiosennego wysiłku.

Mam na pulpicie komputera kilka ulubionych fotografii. Na pierwszej, zrobionej osiem lat temu, jest Dzwonkowa Droga pod Rawką; na drugiej, znacznie młodszej, bo zrobionej we wrześniu 2019 roku, jest poznane wtedy ładne miejsce wśród Sądreckich Wzgórz. Ten zakątek otrzymał ode mnie zaszczytne i elitarne miano „Mojego Miejsca”, ponieważ po prostu bardzo mi się spodobał. Ma też dodatkowe cenione walory: jest na uboczu, ukryty wśród nieodwiedzanych wzgórz i nie prowadzi do niego żadna droga.

Byłem dzisiaj w obu miejscach, niżej zamieszczam zdjęcia.


 

Już około piętnastej czułem powracający mróz. Tężał szybko, a gdy po siedemnastej, więc o zmroku, doszedłem do samochodu, było 15 stopni pod zerem. Doświadczyłem dziwnej i nietypowej przygody z butami. Otóż do podeszew przywierał lód i zbity śnieg. Grubość warstwy narastała aż do kilku centymetrów, a wtedy musiałem odbijać lód (co łatwe nie było) nie mogąc iść. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, dlaczego dzisiaj? Nieprędko krzyknąłem „eureka!”. Otóż pod sypkim ale zmrożonym śniegiem była mokra i miękka ziemia. Czasami na dnie swojego śladu widziałem ciemne ślady wilgoci – i tyle wystarczyło. Zamoczoną podeszwę buta stawiałem na śniegu, a ten przymarzał; po chwili znowu trafiłem butem na mokre miejsce pod śniegiem, więc znowu…

Skoro już się wymądrzam napiszę o szadzi. Aby powstała musi być spory mróz (nie parę stopni, a więcej) i mgła – oto przepis na piękne, delikatne igiełki lub płatki potrafiące po królewsku wystroić zwykłe przydrożne badyle.

Jest chwila w czasie zachodu słońca, gdy kolorów jest najwięcej i są najintensywniejsze. Chciałoby się ją zatrzymać zamykając w dłoni, jak to chciał zrobić pewien kaszubski pisarz, ale ona na szczycie palety barw tkwi krótko. Szybko kolory blakną i zanikają, wszystko niebieścieje, a krótko później szarzeje. Z zarośli, spomiędzy drzew lasu, wypełza mrok, a znad strumieni podnosi się opar i rozlewa po polach.

Tylko na niebie widać jeszcze ślady słońca.

* * *

Wyszedłem z Rząśnika, a wędrowałem po Sądreckich Wzgórzach. Byłem na Grodowej, przeszedłem Dzwonkową Drogę od początku do Rawki, odwiedziłem źródło Skory.





















10 komentarzy:

  1. Na Pogórzu mam taki swoisty termometr ... kiedy rankiem śnieg świeci, wręcz fosforyzuje, to znaczy, że w nocy był tęęęgi mróz;-) Lubię takie śnieżne przestrzenie, nietknięte, tylko pojedyncze ślady stóp, znaczy poszedł człowiek. U nas bród przez Wiar wykładany jest ciężkimi, betonowymi płytami, ale i tak, kiedy przychodzi wielka woda, przenosi je gdzieś dalej, potężna siła żywiołu. Na zdjęciach 39-40 Ostrzyca się wyłania? nie znam topografii Kaczawskich, tak tylko przypuszczam. Na miejscu zastałeś -18 mrozu, oj, solidnie musiał wyszczypać Ci policzki i nos. Tez zawsze marzną mi ręce, zwijam dłoń w piąstkę, a kijek przytrzymuję tylko kciukiem, słabe to, ale potem palce rozgrzewają się:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to Ostrzyca, jest widoczna na trzecim i czwartym zdjęciu od końca. W ostatnią niedzielę byłem w północnej części pogórza. Patrząc na te dwa zdjęcia z Ostrzycą, można powiedzieć, że byłem kilka kilometrów za tą górą. Ale, ale! Zaczynasz rozpoznawać góry, Mario! :-)
      Tak, duże płaszczyzny pół pod śniegiem, bez śladów, przyciągają wzrok. W czasie tej wędrówki widziałem zaorane pole, nie bronowane, więc pełne garbów. Były zasypane śniegiem, pole wyglądało jak zbiorowisko małych, białych górek, a na dokładkę słońce przed zachodem pięknie je oświetliło. Na zdjęciu nie wygląda tak ładnie.
      Mróz był spory, ale wiatru nie było i szybko się ocieplało. W połowie dnia zmieniłem rękawice na cienkie, bo w tych grubych było mi za ciepło, i szedłem rozpięty. Jednak w lutym czuć już trochę słońce. Jest różnica w stosunku do grudnia.

      Usuń
  2. Wspaniałe zdjęcia, świetnie uchwycone przeróżne zjawiska. Mróz jest świetnym artystą, a przyroda - modelami. Szkoda, że zima ma się ku końcowi i tak po prawdzie u nas na zachodzie krótko była, pomijając same Karkonosze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aleksandro, wczesny ranek był tak świetlisty, tak kolorowy, że trudno było zrobić kiepskie zdjęcia. Rzadko mi się zdarza widzieć aż tak ładny początek zimowego dnia.
      Owszem, nikt tak nie potrafi namalować obrazu słonecznego ranka, jak potrafi natura.

      Usuń
  3. Ach to był dzień, w którym i ja nie mogłam wyjść z zachwytu nad pięknem natury! Zdjęcia o świcie cudowne, podobnie jak opis chwili.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję, Aniu.
    W ostatnią niedzielę też miałem tak ładną pogodę, i, wyobraź sobie, zapomniałem zabrać telefon, czyli i aparat! Dobrze, że nie gryzłem się z tego powodu, ale niezrobionych ładnych zdjęć trochę szkoda...

    OdpowiedzUsuń
  5. A mi tego dnia też jest trochę szkoda. Mój osobisty pech sprawił, że nie mogłem towarzyszyć Ci, w tej wędrówce.
    Musiałem i to przeboleć.
    C'est la vie - takie jest życie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Janku, jeszcze nie na jedną pójdziemy wędrówkę. Dzisiaj zamieściłem opis dnia spędzonego w okolicy Czapli. Niech no tylko pola trochę obeschną, a pojedziemy tam. Inne miejsca też się nas doczekają.

      Usuń
  6. Bardzo ładny, plastyczny opis dnia. W tym roku już nie będziemy chować rąk w rękawiczkach ani patrzeć na drzewa pokryte szadzią, bo robi się coraz cieplej. :) A tak o wędrowaniu poprzez zasypane śniegiem pustkowia pisał Jack London, którego jako nastolatka bardzo lubiłam czytać:

    Natura ma wiele sposobów, by przekonać człowieka o jego słabości — nieustanne przypływy morza, namiętna furia orkanów, postrach trzęsień ziemi, potężne, długie salwy artylerii niebieskiej. Ale najbardziej wymowna i przerażająca jest bierna groza Białej Ciszy. Pod bezchmurnym, metalicznym niebem martwieje wszelki ruch. Najcichszy bodaj szept staje się świętokradztwem, a wylękniony człowiek boi się dźwięku swego głosu. Samotna drobina ludzka wędrująca upiornym pustkowiem wymarłego świata drży z obawy przed własną śmiałością i uprzytamnia sobie, iż życie jej warte tyle, co życie najlichszego robaka. Dziwne myśli przychodzą nie wzywane, a tajemnica wszechrzeczy domaga się ujęcia w słowa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też czytywałem Londona :-) Pamiętam jego Białą Ciszę.
      Moje i jego doświadczenia są nieporównywalne, skoro tak naprawdę tylko on miał do czynienia z dziką, a więc niebezpieczną przyrodą. Moje wędrówki niewiele się różnią od spaceru po parku, skoro trudno byłoby znaleźć miejsce, z którego nie dojdzie się w ciągu godziny do jakiejś wioski czy szosy. Owszem, można złamać nogę i przy upadku uszkodzić telefon, ale mimo takiej możliwości ciągle daleko do samotnej wędrówki północnym pustkowiem przy temperaturze -40 stopni. Wtedy faktycznie można sobie uświadomić, jak liche są fundamenty ludzkiego życia.
      Nawiązując do ostatniego zdania cytatu powiem, że jednak i na swoich wędrówkach mam okazję uświadomienia sobie ważnych prawd. O dobroczynnym wpływie piękna natury na psychikę człowieka – na przykład. Albo o ludzkiej małości i miałkości większości człowieczych dążeń. Czasami wystarczy stanąć u podstawy skał i popatrzeć na ich ogrom, uświadomić sobie ich trwanie niemal wieczne, by zrozumieć swoje błędy w wartościowaniu tego, co nas spotyka i do czego dążymy w życiu.
      Agnieszko, dziękuję.

      Usuń