210622
Na portalu Biblionetka jest tekst o mojej
ostatniej książce napisany przez Ilię. Zamieszczam go niżej, a tutaj napiszę o
kluczowej roli Ilii w ukazaniu się „Wrażeń i chwil” drukiem.
Stali bywalcy tego bloga może pamiętają wcześniejszy post o tych
tekstach, a pisałem tam o trudnościach w zainteresowaniu
wydawnictw. Nie próbowałem w innych wydawnictwach, nie pisałem
więcej do tych, które nie odpowiedziały, a po prostu odłożyłem
teksty do szuflady. Na przedwiośniu tego roku, Ilia po zapoznaniu
się z nimi poleciła mnie komuś, kto zajmuje się przygotowywaniem
tekstów i drukiem. Tak więc tylko dzięki niej książka się
ukazała w wersji tradycyjnej, czyli papierowej. Dziękuję raz jeszcze, Ilio.
Poza wstępem, na tekst składają się cytaty
wybrane przez autorkę, natomiast tutaj są fragmenty wybrane przeze
mnie.
* * *
Wrażenia i chwile...
Niezwykła
to dla mnie książka. Rzadko spotykam się z tym, by myśli autora w
tak dużym stopniu pokrywałyby się z moimi myślami o otaczającej
nas rzeczywistości, świecie, pięknie przyrody.
Książka ta
to "Wrażenia i chwile" Krzysztofa Gduli, biblionetkowicza Krzysztof.
Tak pisze o niej autor - "Książka jest o wrażeniach, o
przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwilach, które przychodzą,
trwają moment i odchodzą, jakże często niezauważone przez nas i
niedocenione, a przecież nierzadko niosące tak bardzo nam potrzebne
w życiu piękno".
Poniżej trochę fragmentów z
tej pięknej książki.
Byłem w górach. Ostatni,
pożegnalny raz poszedłem na moje zbocze. Im wyżej, tym las
piękniejszy, bo okryty grubszą warstwą marznącej mgły, która
drzewa czyniła baśniowymi. Gdy już dotarłem do ścieżki
trawersującej niemal pionową ścianę skalną i zadarłem głowę
do góry, na to ogromne zwalisko kamieni, na bajecznie wystrojony
las, który wydawał się wznosić pionowo w górę ponad moją
głową, zrozumiałem, dlaczego nasi przodkowie w takich właśnie
miejscach budowali ołtarze swoim bogom. Bo tutaj, wśród dzikiej
przyrody, obecny jest Majestat. Tutaj czuje się potęgę bóstw
przyrody. Miałem łzy w oczach i czułem chęć padnięcia przed
nimi na kolana, a w kościele nigdy nie odczuwałem takiej potrzeby.
Myślę o tych dawnych czasach, gdy jeszcze tam bywałem; bardziej
interesowały mnie organy z tyłu, czy witraże w oknach, niż Bóg,
bo i gdzie go tam było szukać? W kościele, wśród ozdób,
obrazów, świateł i tłumu ludzi, trudno o bliskość z sacrum, a
na tej górze świętość była przy mnie. (str. 10)
Często
łapię się na przykrych, bo najbanalniejszych, stwierdzeniach: tak,
świeci słońce - jak wczoraj i tydzień temu; tak, magnolie już
przekwitły - stwierdzam po podniesieniu głowy, ale myśl ta, te
widoki, nie znajdują we mnie takiego odbicia, na jakie zasługują,
a nade wszystko takiego, jakiego chciałbym dla siebie. Chciałbym...
czego właściwie? Czy nie wiecznego zachłyśnięcia? Ciągłego
oczarowania? Tak, właśnie tego! Dlaczego nie jest to możliwe do
spełnienia, skoro odczuwa się taką potrzebę? Co robić, skoro
człowiekowi mało jednego cudu, skoro on chce odczuwać cudowność
na co dzień - wespół z wiecznym oczarowaniem? (str. 15)
Był
maj, zaczęła się gwałtowna burza. Schowałem się do swojego
pokoju i siedząc w fotelu, przez otwarte drzwi patrzyłem na to
drzewo targane porywami wiatru. Burza szybko ustąpiła, wyszło
słońce, uspokoiło się. Mokre, świeże i połyskliwe liście buka
były prześwietlone słońcem, drzewo stało tak spokojnie, jakby,
zadowolone chciało wchłonąć w siebie deszcz, stało ociekając
miriadami kropel wody błyszczących w słońcu. Pamiętam feerię
świateł wokół drzewa, wyjątkowe współgranie promieni słońca
i kropel deszczu, w którym światło ociekało, a woda świeciła,
pamiętam swoje zapatrzenie. (str. 16)
Zapisanie słów,
każdych słów, i późniejsza możliwość ich odczytania, jest
czymś niesamowitym, czymś z pogranicza magii, którą na pewno
odczuwał kiedyś człowiek niepiśmienny patrząc na tekst; magii,
którą zapewne i teraz odczuwają dzieci, ale zapisanie słów
wyrażających wrażenie, stan ducha, jest magią najczystszą. (str.
38)
Słowa! Ledwie trzydzieści liter, a tworzą one
wielką ilość słów, które ułożyć można na nieskończoną
ilość sposobów i wyrazić nimi wszystko. Każdy odcień ludzkich
uczuć – od ostatniej niegodziwości, do najwznioślejszej miłości;
każdą barwę świata – od ostatniej jego brzydoty, do siedmiu
jego cudów. Niemożliwe? Możliwe, co potwierdza istnienie
literatury – tej naprawdę pięknej. Trudne? Nawet bardzo – jak
każde tworzenie, ale przecież także w trudności mieści się
źródło tej jedynej radości. Pisanie bywa formą przeżywania
świata raz jeszcze, wydobywaniem z wnętrza siebie wrażeń
niezauważonych bądź niedocenionych, ale może też stać się
tworzeniem nowego świata, tego, który staje się dla piszącego w
najpełniejszy sposób jego światem. Pisanie bywa treścią życia,
pragnieniem, niemożliwą do nazwania i do zaspokojenia potrzebą,
nigdzie indziej niemożliwym spełnieniem, a zawsze jest pasją.
Pisać! Ileż to razy słyszałem ten tajemniczy głos w sobie.
Pisać! Nic nie jest ważniejsze ponad dotyk klawiszy i zanurzenie
się w bezkresnym świecie słów. To forma przymusu, któremu
poddaję się z przyjemnością. (str. 39)
Nie wiem, jak
wyrazić to, co czuję w sobie. Jakże często przeżywam takie
chwile, w których myśl, wrażenie, wspomnienie, atmosfera przeżytej
chwili, istniejąc we mnie, nie mogą się przebić ku pełnej
świadomości, by przybrać kształt słów (...) staje się (...)
barierą między wnętrzem, a światem zewnętrznym, między
wrażeniem a słowem. Odnoszę wrażenie istnienia tej bariery nie
tylko na płaszczyźnie słów; ona tkwi także, a może raczej
głównie, na styku wrażeń i słów. Gdy wsłuchuję się w siebie,
wrażenie wydaje się być jasne, wyraźne, ale gdy przychodzi do
ubrania w słowa, okazuje się, że zmierzam się z czymś bardzo
trudnym.
Czasem jednak dochodzę do wniosku, iż nie byłoby
tej trudności, gdybym miał potrzebną tutaj umiejętność, jedną
z tych, które mam za niezbędne piszącemu, ale znowu w innym czasie
ta bariera wydaje mi się być uniwersalną, być trudnością, z
którą zmagać się muszą i najlepsi. Wtedy skłonny jestem
postrzegać ją jako objaw wielkiego oddalenia między mną a innymi
ludźmi, z którymi kontaktuję się przecież nie poprzez
bezpośrednie przekazywanie wrażeń, a poprzez słowa. Ta bariera,
ta niemożność przekazania innemu człowiekowi tego, co we mnie
najważniejsze, najżywsze, co stanowi istotę mojego życia
duchowego, byłaby niczym innym, jak... samotnością. (str. 40)
Dzisiaj znowu deszczowo. Na krzaku pod oknem błyszczą
krople wody – piękne jak zwykle. Pęcznieją, odrywają się od
liści i wolno, takie mam wrażenie, spadają, ciągle błyszcząc.
Ponownie, jak wiele już razy, wspomniałem podobne zapatrzenie
sprzed laty, gdy z wojska jechałem na przepustkę; tego dnia padał
deszcz, szyba okna w przedziale wagonu była mokra, ponaznaczana
kropelkami wody. Te małe, przezroczyste wybrzuszenia na tafli szkła
zsuwały się nierównym tempem, znacząc swą krętą drogę mokrym
śladem, niczym ślimak, by po chwili, nie mając siły na
przebrnięcie suchego odcinka drogi, zubożałe, zmniejszone,
zatrzymać się. Czasem taka kropla, pchana przemożną siłą
ciążenia, milimetr po milimetrze przesuwała się, aż w końcu,
trafiwszy na ślimakowy ślad swojej siostry, ruszała w dalszą
drogę. Bywało też tak, że drogi dwóch kropelek krzyżowały się:
wtedy stapiały się w jedną, większą, i ta przyspieszała, czasem
bardzo mocno, spływając błyskawicą zygzaków, porywając (jakby
karmiąc się w ten sposób) inne, mniejsze drobiny wody, by po
chwili zniknąć poniżej dolnej krawędzi szyby. Zwykły widok,
najzwyklejszy, ale wtedy stało się coś dziwnego i znaczącego,
coś, co w pełni doceniam dopiero w ostatnie lata.
Otóż z
zupełnie nieznanych mi wtedy powodów zachwyciłem się tym
tuzinkowym widokiem; może nawet wstydziłem się – nie pamiętam –
przyznać do tego zachwytu, bo i czym, prawda? Teraz wiem, że tak
naprawdę wszystkie takie chwile ledwie inicjowane są zdarzeniami
zewnętrznego świata; zdarzeniami, które w żaden racjonalny sposób
nie są w stanie tłumaczyć naszych przeżyć – jak się wydaje
nam, dorosłym, którzy tyle widzieli, że przez to mało widzą.
Wtedy po raz pierwszy poczułem to nieokreślone, dziwne i piękne
pragnienie pisania, i po raz pierwszy poddałem się mu – to powód
drugi. Z pisania szybko zrezygnowałem po uświadomieniu sobie skali
trudności – chyba pojawiło się ono zbyt wcześnie, ale chwilę
zapamiętałem i teraz, po latach, piszę o niej. (str. 51-52)
Na
jednej z wędrówek górskich uświadomiłem sobie, że niezależnie,
czy poznawanie naszej planety traktować będziemy jako powinność
poznania dzieła bożego, wiec jako czyn na poły religijny, czy jako
czyn natury estetycznej, skutek będzie taki sam: nasze wzbogacenie
duchowe - rezultat obcowania z pięknem. (str. 75-76)
Inaczej
wybieramy chwile my świadomi, inaczej nasza pamięć, czy może
podświadomość. Ileż to razy uznawałem chwilę za ważną i byłem
przekonany o jej pamiętaniu, a po miesiącach lub po latach nie
zostawał po niej nawet ślad w mojej pamięci, i odwrotnie: jakiś
nieistotny drobiazg, zdawałoby się, a tkwi w pamięci latami, albo
i zawsze. Pamiętam go nie wiedząc, co w nim było wyjątkowe, co
utrwaliło go we mnie. (str. 89)
Jednocześnie z coraz
wyraźniejszym poczuciem straty dostrzegam mijanie czasu bez śladu w
mojej pamięci; dni odchodzą niewyróżnione w żaden sposób,
szare, tuzinkowe, zapominane, a przecież były one moim czasem,
dniami mojego życia. Czemu nie potrafię wyróżnić ich wszystkich,
skoro wszystkie warte są zapamiętania? (str. 89-90)
Bywa,
że ogarnia mnie wrażenie - nie wiem, na ile samo się pojawia, a na
ile mogę je wywołać - dziwnego zespolenia świadomości z bieżącą
chwilą i ze światem, z tym, co wokół mnie i co we mnie;
przeniknięcie tego, co zewnętrzne, z tym, co wewnętrzne - jakbym
wychodził do świata, a ten wchodził we mnie. Wrażenie
momentalnego rozprzestrzenienia się mojej świadomości poza mnie,
wyjścia jej na zewnątrz i uczynienie świata, tego małego,
bliskiego, właśnie oglądanego, moim światem - jak moje są myśli
i uczucia. Znika wtedy jakże często obecne we mnie wrażenie
patrzenia na siebie i na świat oczyma obserwatora, osoby trzeciej,
ów dystans między oglądanym a oglądającym, odczuwanym a
odczuwającym, między mną a światem. (str. 90)
Czy
potrzebę obcowania z pięknem mamy wrodzoną? Czasami wydaje mi się,
że tak, czasami odwrotnie. Jeśli tak, to wtedy należałoby uznać
za fakt zatracenie tej potrzeby przez wielu ludzi. Jeśli nie, to
jakie cechy naszej psychiki i jakie fakty z naszej biografii budzą
ją do życia? Nie wiem. Raczej skłonny byłbym przychylać się do
drugiego wytłumaczenia: do uznania naszej potrzeby kontaktu z
pierwotną przyrodą, jako dziedzictwem nieskończonego ciągu
pokoleń naszych przodków, które to dziedzictwo w jakiś tajemny
sposób tkwi w nas. A piękno? Czy byłoby ubocznym rezultatem
ewolucji dającej nam umysł zdolny do tworzenia abstrakcji? Natura
umożliwiła nam zadanie sobie pytania o sens, ale sensu nie dała,
więc my sami, szukając go, odkryliśmy zbawczą moc piękna i od
tamtej pory szukamy piękna wszędzie i wszędzie tworzymy. Czasami
myślę, że byłoby mi łatwiej, gdybym zdolność dawania sensu,
źródło siły i radości znalazł w innym miejscu, na przykład w
mamonie albo w religii, a nie w czymś tak ulotnym, jak piękno...
(str. 94)
Brakuje mi włóczenia się, wędrowania, drogi
przede mną i horyzontu dalekiego; brakuje możliwości wyrwania się
z kieratu codzienności na wolność marszu przed siebie, zostawienia
za sobą ludzi i świata, z którymi radzę sobie coraz trudniej,
ludzi i świata coraz bardziej mi obcych i mniej zrozumiałych.
Brakuje mi polnego wiatru i rozległych przestrzeni przede mną,
swobody oddechu piersi nietłumionej cywilizacyjnym zniewoleniem, a
nade wszystko brakuje mi uroku dróżki niknącej za szczytem
wzniesienia. (str. 108)
Gdy późnym popołudniem
wyszedłem na dwór, zobaczyłem rzadko spotykany urok jesiennego
zmierzchu. Lekka mgła nadawała mu tajemniczości, ale i ciepła,
chociaż wydaje się to dziwne. Mokre, nagie drzewa tkwiły zamarłe
w cichym bezruchu, jakby utulone mgłą; granatowo-szary zmierzch
przybliżał horyzont, a świetliste aureole wokół lamp pod
drzewami błyszczącymi kropelkami wody na gałęziach podkreślały
ten urokliwy, nostalgiczny koniec grudniowego dnia. (str. 113)
Wychodziłem do pracy gdy rozwidniało się, wracałem o
zmierzchu. Cóż mi dał ten dzień - zwykły, najzwyklejszy dzień
mojego życia? Coraz częściej podobne pytania słyszę w sobie,
coraz bardziej żałuję mijających dni, coraz cenniejszych dla
mnie. Chciałbym z każdego dnia ocalić jakąś cząstkę, niechby
niewielką, niechby mało znaczącą, ocalić cokolwiek: jedną
chociaż myśl, widok, radość, uśmiech, albo odwrotnie - smutek
czy łzę. Zapamiętać tę sekundę dla uratowania dnia od
zapomnienia. Czy ja chcę tak dużo? A jeśli nie, to dlaczego tak
trudno o taką pamięć? (str. 115)
W gorącym słońcu
ostatnich dni zboże dojrzało błyskawicznie i pokazuje mi się
teraz najpiękniejsze. Jadąc, patrzę na te złociste łany z
niezaspokojoną zachłannością, z przyjemnością i dziwnym ciepłem
w piersi. Przymiotnik "złociste" wydaje się banalny przez
nadużywanie, ale nie znajduję trafniejszego, a to z powodu odczuć,
jakie budzi we mnie widok dużego pola dojrzałego zboża w słoneczny
dzień. To trochę tak, jakbym patrzył na... złoto? Przecież nie,
ale jednocześnie jest tutaj malutkie "tak", co doskonale
zrozumie rolnik z powołania. Widok tych pól budzi uśpione na co
dzień, nieodczuwane wspomnienia, tęsknoty, skojarzenia, a wszystko
jakby nie moje, a podsunięte mi przez... kogo? Czasem myślę, iż
odzywają się we mnie w takich chwilach pokolenia moich przodków od
wieków uprawiających ziemię i kochających ją, że owa siła
przyciągająca mnie do tych pól jest od nich, przekazana mi
tajemnym sposobem abym pamiętał skąd jestem.
Pamiętam.
(str. 132)
Dotykam wysmukłej brzozy, jest ciepła;
drzewo zwiesza swoje liczne ramiona jakby nachylało się ku mnie, a
obok widzę masywne przypory wiązu. Na końcu alejki stoi w słońcu
okazałe drzewo, jego liście są spore i mają ładny kolor świeżej
zieleni. Przy ziemi słońca już nie ma, podniosło się wyżej
nabierając intensywniejszego koloru, barwi nim korony drzew. W górze
feeria żółtych i zielonych barw, a w dole spomiędzy konarów
krzaczastego klonu wylewa się mrok. Wciągam powietrze, czuję
ciepłe zapachy roślin i rozgrzanej ziemi, zapach lata.
Jak
zatrzymać czas? Jak uchwycić chwilę? (str. 216)
W
działaniu naszej pamięci, w naszym przeżywaniu, w wyborach tego,
co będzie pamiętane i tego, co tylko w tej chwili wydaje się być
ważne, a czego ślady w nas zaciera nieodległy czas, jest coś
dziwnego. Im jestem starszy, im więcej mam wiedzy i przemyśleń,
tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu o ważności takich
zwykłych chwil, jak tamta sprzed kilku lat, jak ta obecna. Chwil,
które ze światem zewnętrznym niewiele mają styczności, ledwie
jakąś niepozorną roślinkę - jak tutaj - a w całej swojej
pozostałej rozciągłości tkwią w nas, są elementami mozaiki, z
której składamy naszego ducha, nasz wewnętrzny świat. (str. 221)
Ostatni dzień sezonu. Ostatni wieczór w pokoiku na
kółkach. Jutro pakujemy sprzęt po raz ostatni i jedziemy 200
kilometrów do bazy.
Gdy marzłem w ten chmurny i zimny dzień
poganiając czas, drugi głos we mnie, głos obudzony świadomością
przeżywania kolejnego końca, chciał ten czas zwolnić.
Zwolnić
dla zasmakowania tych ostatnich godzin sezonu, zatrzymania ich na
chwilę, bo oto znowu zostawiam coś za sobą.
Za mną już tak
wiele, przede mną coraz mniej, i poprzez te lata z przodu, poprzez
ciąg możliwych czy prawdopodobnych zdarzeń które czekają jeszcze
na mnie, prześwituje niewiadoma ostatecznego końca. Więc zatrzymać
niechby chwilę z tego paskudnego, zimnego dnia jesiennego nim minie.
Zatrzymać w pamięci te minione siedem miesięcy, bo mimo ich
uciążliwości były niemałą częścią teraźniejszości, która
właśnie dzisiaj staje się przeszłością.
Cząstka mojego
życia minęła.
Dlatego w ten wieczór, gdy koledzy z pracy
organizują się w grupki i zaczynają huczne, pijackie zakończenie
sezonu, siedzę na tym łóżku, na którym tyle godzin spędziłem
nad słowami, i słuchając cudownych pieśni z mszy koronacyjnej
Mozarta, użalam się nad mijającym czasem. (str. 261)