Strony

sobota, 25 czerwca 2022

Letnia wędrówka

 190622

Od szeregu miesięcy Słońce codziennie wcześniej wstawało i później się chowało, a ja nawet jeśli o tym nie myślałem na co dzień, to tego oczekiwałem, za niezmienny pewnik przyjmując wydłużanie się kolejnych dni. Jak każdego roku w połowie czerwca uświadamiam sobie, zaskoczony jak zawsze, że za parę dni Słońce wtoczy się na szczyt nieboskłonu, zatrzyma się tam na chwilę, na jeden dzień, i zacznie długi zjazd. Zmiana zrazu będzie niezauważalna, ale w swoim powolnym pochodzie doprowadzi do znikomości grudniowego dnia. Stanowczo za szybko to się wszystko dzieje. Im więcej mam lat, im bardziej cenię czas, tym szybciej mi mija.

Znowu pojechałem w okolice wsi Gródki, odwlekając zapowiadane peregrynacje po wschodnim Roztoczu. Kilka dni wcześniej odwiedziłem pewne lubiane miejsce, dzisiaj chciałem zobaczyć je dokładniej, dojść do niego, a nie dojechać samochodem jak wtedy. O tym miejscu pisałem już kilkakrotnie, jest w pobliżu przemyskiej szosy, na mapie jest na prawo od oznaczenia numeru drogi 835. 

 





 Nie ma w nim nic wyjątkowego poza tym, że takim jest dla mnie. Więc pojechałem do Gródek i jak to zwykle bywa, oprócz odwiedzenia znanych kątów, poznałem parę nowych.

W drodze mijałem bezimienne wzgórza, ku dwom skręciłem. 


 Nawet jeśli wzgórze nie jest zalesione, różnie bywa z widokami, a to z powodu bardzo małego nachylenia zboczy. Owszem, zdarza się zobaczyć rozległy widok, ale często jest on tylko wąskim paskiem dali przy horyzoncie, bo to wszystko, co jest bliżej, zasłonięte jest bocznymi grzbietami czy nawet uprawami. Brakuje ekspozycji tak dobrze znanej i cenionej w górach. Rzadko znajduję polne drogi prowadzące na szczyty wzgórz, a teraz, gdy zboża na polach są duże, ten brak wymusza marsz garbatymi, niewygodnymi miedzami. Na jednym z dzisiaj poznanych wzgórz szło mi się dość wygodnie, bo plantacją... nie wiem, co tam rosło; chyba porzeczki zarośnięte chwastami. Swoboda wędrówek wróci dopiero jesienią, po żniwach.

Zdarzają się jednak chwile mile zaskakujące, kiedy w mało obiecującym miejscu nagle otwiera się piękny i daleki widok, co tłumaczy moje uparte brnięcie miedzami.

Widziałem kwitnący len. Bladoniebieskie kwiatki w połączeniu z jasną, czystą, nasyconą zielenią rośliny wyglądają pięknie. Całą resztę dnia rozglądałem się w poszukiwaniu innych upraw, jedną nawet znalazłem, ale na niej zobaczyłem tylko jeden kwiat. Mam nadzieję, że pierwszy, nie ostatni. Przypomniałem sobie duże pole obsiane lnem widziane w poprzednim roku. Wydawało mi się, że pamiętam, gdzie je widziałem i tam poszedłem. Niebieska linia widoczna na mapie za wioską, z powrotem tą samą drogą, jest śladem moich poszukiwań zeszłorocznego pola lnu. Znalazłem je bez trudu, chociaż po drodze miałem wątpliwości, ale zobaczyłem pszenicę, nie len. Poszedłem dalej, bo wydawało mi się, że widzę len z daleka, ale to był jęczmień; innych upraw już nie znalazłem. Jadę w Sudety, na Roztocze wrócę za dwa tygodnie, dlatego obawiam się, że nie uda mi się zobaczyć pola niebieskich kwiatów lnu. Może w przyszłym roku?…


 

Obrazki ze szlaku.

Jeden mak, a jak zmienia zdjęcie i odbiór krajobrazu!

 


Kwitnie powój. Przy drodze zobaczyć można wielkie kępy tych kwiatów; widać je na tym zdjęciu. Śliczne i smakowite kwiatuszki. Tak, są smaczne: delikatne i aromatyczne. Próbowałem i chaber, ale mi nie smakował.

 


Na brzegach dróg, na miedzach, kwitnie właśnie chaber i rumianek; ich niebieskość i biel czasami bywają uzupełniane czerwienią maków. Piękne kompozycje. 

 




 W pobliżu wioski Zagrody biegnie z północy na południe długi zalesiony uskok; ów wąski pas lasu widać na mapie. Nie znajdując drogi w poprzek, z lekką obawą wszedłem w las; wszak zdarzało mi się przedzierać przez chaszcze. Stromy stok opadał bez końca, tak mi się wydawało, ale na dnie nie było strumienia ani bagniska, i po minięciu ostatnich drzew wyszedłem na łąkę; za nią była szosa. Na zdjęciu widać fragment tego uskoku oraz bociana. Widząc mnie, niespecjalnie się spieszył z odejściem; te ptaki wiedzą, że ludzie krzywdy im nie zrobią. Nie u nas.

 


Jeszcze kwitną róże. Ujął mnie ten malutki krzaczek wystrojony swoimi kilkoma kwiatami. Rośnie obok plantacji porzeczek. Są już pierwsze czerwone, dojrzałe owoce. 

 


Widziałem też pierwsze czerwone liście aronii. W minionym roku zwróciłem uwagę na ich szybkie, ale ładne przebarwianie. Kasztanowcom już brązowieją liście. One chyba przeżywają swoją pandemię, wszak z dawnych lat pamiętam ich brązowienie we wrześniu, a nie na progu lata.

Odwiedziłem znany mi ładny las bukowy, i tam znalazłem dziwną parę: graba zrośniętego z bukiem. Jak się żyje w wiecznym spleceniu dwom odmiennym gatunkom?…

 

Szukając przejścia przez pola na sąsiednią drogę, znalazłem dogodną drogę między długimi szpalerami drzewiastej leszczyny. Na Roztoczu spotyka się wiele rodzajów upraw, także nastawionych na orzechy laskowe. Niskie drzewka o pokręconych konarach i gęste, połączone ze sobą korony, tworzą zielone tunele ciągnące się bez końca, bo aż za szczyt wzniesienia. Zrobiłem wiele zdjęć, ale żadne nie oddaje rzadkiej urody tej plantacji.

Wydaje mi się, że ostatnio mniej idę, a więcej stoję i patrzę. Czuję, że drogie są mi wszystkie szczegóły krajobrazu. Nie tylko polna droga niknąca za zakrętem czy stara grusza na między, ale i drobiazgi: mrówki wydeptujące ścieżkę na drodze, kępka polnych kwiatów przy drodze, słoneczne plamy na pniu buka czy pękaty trzmiel krążący nad kwiatem. Wszystkie one składają się na urzekający obraz letniego czasu. Dobrego, mojego czasu.

Trasa: między Gródkami a Zagrodami na zachodnim Roztoczu.

Statystyka: 12 godzin na szlaku; w ciągu siedmiu godzin przeszedłem troszkę ponad 20 kilometrów, a pięć godzin siedziałem i patrzyłem na początek lata.

PS

Od kilku dni nie mogę opublikować komentarza, bo wbrew faktowi system twierdzi, że nie jestem zalogowany. Odpiszę, kiedy tylko przekonam komputery Google, że plotą bzdury.























wtorek, 21 czerwca 2022

O książce "Wrażenia i chwile"

 

210622

 


Na portalu Biblionetka jest tekst o mojej ostatniej książce napisany przez Ilię. Zamieszczam go niżej, a tutaj napiszę o kluczowej roli Ilii w ukazaniu się „Wrażeń i chwil” drukiem. Stali bywalcy tego bloga może pamiętają wcześniejszy post o tych tekstach, a pisałem tam o trudnościach w zainteresowaniu wydawnictw. Nie próbowałem w innych wydawnictwach, nie pisałem więcej do tych, które nie odpowiedziały, a po prostu odłożyłem teksty do szuflady. Na przedwiośniu tego roku, Ilia po zapoznaniu się z nimi poleciła mnie komuś, kto zajmuje się przygotowywaniem tekstów i drukiem. Tak więc tylko dzięki niej książka się ukazała w wersji tradycyjnej, czyli papierowej. Dziękuję raz jeszcze, Ilio.

Poza wstępem, na tekst składają się cytaty wybrane przez autorkę, natomiast tutaj są fragmenty wybrane przeze mnie.

* * *

Wrażenia i chwile...


Niezwykła to dla mnie książka. Rzadko spotykam się z tym, by myśli autora w tak dużym stopniu pokrywałyby się z moimi myślami o otaczającej nas rzeczywistości, świecie, pięknie przyrody.
Książka ta to "Wrażenia i chwile" Krzysztofa Gduli, biblionetkowicza Krzysztof. Tak pisze o niej autor - "Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwilach, które przychodzą, trwają moment i odchodzą, jakże często niezauważone przez nas i niedocenione, a przecież nierzadko niosące tak bardzo nam potrzebne w życiu piękno".

Poniżej trochę fragmentów z tej pięknej książki.

Byłem w górach. Ostatni, pożegnalny raz poszedłem na moje zbocze. Im wyżej, tym las piękniejszy, bo okryty grubszą warstwą marznącej mgły, która drzewa czyniła baśniowymi. Gdy już dotarłem do ścieżki trawersującej niemal pionową ścianę skalną i zadarłem głowę do góry, na to ogromne zwalisko kamieni, na bajecznie wystrojony las, który wydawał się wznosić pionowo w górę ponad moją głową, zrozumiałem, dlaczego nasi przodkowie w takich właśnie miejscach budowali ołtarze swoim bogom. Bo tutaj, wśród dzikiej przyrody, obecny jest Majestat. Tutaj czuje się potęgę bóstw przyrody. Miałem łzy w oczach i czułem chęć padnięcia przed nimi na kolana, a w kościele nigdy nie odczuwałem takiej potrzeby. Myślę o tych dawnych czasach, gdy jeszcze tam bywałem; bardziej interesowały mnie organy z tyłu, czy witraże w oknach, niż Bóg, bo i gdzie go tam było szukać? W kościele, wśród ozdób, obrazów, świateł i tłumu ludzi, trudno o bliskość z sacrum, a na tej górze świętość była przy mnie. (str. 10)

Często łapię się na przykrych, bo najbanalniejszych, stwierdzeniach: tak, świeci słońce - jak wczoraj i tydzień temu; tak, magnolie już przekwitły - stwierdzam po podniesieniu głowy, ale myśl ta, te widoki, nie znajdują we mnie takiego odbicia, na jakie zasługują, a nade wszystko takiego, jakiego chciałbym dla siebie. Chciałbym... czego właściwie? Czy nie wiecznego zachłyśnięcia? Ciągłego oczarowania? Tak, właśnie tego! Dlaczego nie jest to możliwe do spełnienia, skoro odczuwa się taką potrzebę? Co robić, skoro człowiekowi mało jednego cudu, skoro on chce odczuwać cudowność na co dzień - wespół z wiecznym oczarowaniem? (str. 15)

Był maj, zaczęła się gwałtowna burza. Schowałem się do swojego pokoju i siedząc w fotelu, przez otwarte drzwi patrzyłem na to drzewo targane porywami wiatru. Burza szybko ustąpiła, wyszło słońce, uspokoiło się. Mokre, świeże i połyskliwe liście buka były prześwietlone słońcem, drzewo stało tak spokojnie, jakby, zadowolone chciało wchłonąć w siebie deszcz, stało ociekając miriadami kropel wody błyszczących w słońcu. Pamiętam feerię świateł wokół drzewa, wyjątkowe współgranie promieni słońca i kropel deszczu, w którym światło ociekało, a woda świeciła, pamiętam swoje zapatrzenie. (str. 16)

Zapisanie słów, każdych słów, i późniejsza możliwość ich odczytania, jest czymś niesamowitym, czymś z pogranicza magii, którą na pewno odczuwał kiedyś człowiek niepiśmienny patrząc na tekst; magii, którą zapewne i teraz odczuwają dzieci, ale zapisanie słów wyrażających wrażenie, stan ducha, jest magią najczystszą. (str. 38)

Słowa! Ledwie trzydzieści liter, a tworzą one wielką ilość słów, które ułożyć można na nieskończoną ilość sposobów i wyrazić nimi wszystko. Każdy odcień ludzkich uczuć – od ostatniej niegodziwości, do najwznioślejszej miłości; każdą barwę świata – od ostatniej jego brzydoty, do siedmiu jego cudów. Niemożliwe? Możliwe, co potwierdza istnienie literatury – tej naprawdę pięknej. Trudne? Nawet bardzo – jak każde tworzenie, ale przecież także w trudności mieści się źródło tej jedynej radości. Pisanie bywa formą przeżywania świata raz jeszcze, wydobywaniem z wnętrza siebie wrażeń niezauważonych bądź niedocenionych, ale może też stać się tworzeniem nowego świata, tego, który staje się dla piszącego w najpełniejszy sposób jego światem. Pisanie bywa treścią życia, pragnieniem, niemożliwą do nazwania i do zaspokojenia potrzebą, nigdzie indziej niemożliwym spełnieniem, a zawsze jest pasją. Pisać! Ileż to razy słyszałem ten tajemniczy głos w sobie. Pisać! Nic nie jest ważniejsze ponad dotyk klawiszy i zanurzenie się w bezkresnym świecie słów. To forma przymusu, któremu poddaję się z przyjemnością. (str. 39)

Nie wiem, jak wyrazić to, co czuję w sobie. Jakże często przeżywam takie chwile, w których myśl, wrażenie, wspomnienie, atmosfera przeżytej chwili, istniejąc we mnie, nie mogą się przebić ku pełnej świadomości, by przybrać kształt słów (...) staje się (...) barierą między wnętrzem, a światem zewnętrznym, między wrażeniem a słowem. Odnoszę wrażenie istnienia tej bariery nie tylko na płaszczyźnie słów; ona tkwi także, a może raczej głównie, na styku wrażeń i słów. Gdy wsłuchuję się w siebie, wrażenie wydaje się być jasne, wyraźne, ale gdy przychodzi do ubrania w słowa, okazuje się, że zmierzam się z czymś bardzo trudnym.
Czasem jednak dochodzę do wniosku, iż nie byłoby tej trudności, gdybym miał potrzebną tutaj umiejętność, jedną z tych, które mam za niezbędne piszącemu, ale znowu w innym czasie ta bariera wydaje mi się być uniwersalną, być trudnością, z którą zmagać się muszą i najlepsi. Wtedy skłonny jestem postrzegać ją jako objaw wielkiego oddalenia między mną a innymi ludźmi, z którymi kontaktuję się przecież nie poprzez bezpośrednie przekazywanie wrażeń, a poprzez słowa. Ta bariera, ta niemożność przekazania innemu człowiekowi tego, co we mnie najważniejsze, najżywsze, co stanowi istotę mojego życia duchowego, byłaby niczym innym, jak... samotnością. (str. 40)

Dzisiaj znowu deszczowo. Na krzaku pod oknem błyszczą krople wody – piękne jak zwykle. Pęcznieją, odrywają się od liści i wolno, takie mam wrażenie, spadają, ciągle błyszcząc. Ponownie, jak wiele już razy, wspomniałem podobne zapatrzenie sprzed laty, gdy z wojska jechałem na przepustkę; tego dnia padał deszcz, szyba okna w przedziale wagonu była mokra, ponaznaczana kropelkami wody. Te małe, przezroczyste wybrzuszenia na tafli szkła zsuwały się nierównym tempem, znacząc swą krętą drogę mokrym śladem, niczym ślimak, by po chwili, nie mając siły na przebrnięcie suchego odcinka drogi, zubożałe, zmniejszone, zatrzymać się. Czasem taka kropla, pchana przemożną siłą ciążenia, milimetr po milimetrze przesuwała się, aż w końcu, trafiwszy na ślimakowy ślad swojej siostry, ruszała w dalszą drogę. Bywało też tak, że drogi dwóch kropelek krzyżowały się: wtedy stapiały się w jedną, większą, i ta przyspieszała, czasem bardzo mocno, spływając błyskawicą zygzaków, porywając (jakby karmiąc się w ten sposób) inne, mniejsze drobiny wody, by po chwili zniknąć poniżej dolnej krawędzi szyby. Zwykły widok, najzwyklejszy, ale wtedy stało się coś dziwnego i znaczącego, coś, co w pełni doceniam dopiero w ostatnie lata.
Otóż z zupełnie nieznanych mi wtedy powodów zachwyciłem się tym tuzinkowym widokiem; może nawet wstydziłem się – nie pamiętam – przyznać do tego zachwytu, bo i czym, prawda? Teraz wiem, że tak naprawdę wszystkie takie chwile ledwie inicjowane są zdarzeniami zewnętrznego świata; zdarzeniami, które w żaden racjonalny sposób nie są w stanie tłumaczyć naszych przeżyć – jak się wydaje nam, dorosłym, którzy tyle widzieli, że przez to mało widzą. Wtedy po raz pierwszy poczułem to nieokreślone, dziwne i piękne pragnienie pisania, i po raz pierwszy poddałem się mu – to powód drugi. Z pisania szybko zrezygnowałem po uświadomieniu sobie skali trudności – chyba pojawiło się ono zbyt wcześnie, ale chwilę zapamiętałem i teraz, po latach, piszę o niej. (str. 51-52)

Na jednej z wędrówek górskich uświadomiłem sobie, że niezależnie, czy poznawanie naszej planety traktować będziemy jako powinność poznania dzieła bożego, wiec jako czyn na poły religijny, czy jako czyn natury estetycznej, skutek będzie taki sam: nasze wzbogacenie duchowe - rezultat obcowania z pięknem. (str. 75-76)

Inaczej wybieramy chwile my świadomi, inaczej nasza pamięć, czy może podświadomość. Ileż to razy uznawałem chwilę za ważną i byłem przekonany o jej pamiętaniu, a po miesiącach lub po latach nie zostawał po niej nawet ślad w mojej pamięci, i odwrotnie: jakiś nieistotny drobiazg, zdawałoby się, a tkwi w pamięci latami, albo i zawsze. Pamiętam go nie wiedząc, co w nim było wyjątkowe, co utrwaliło go we mnie. (str. 89)

Jednocześnie z coraz wyraźniejszym poczuciem straty dostrzegam mijanie czasu bez śladu w mojej pamięci; dni odchodzą niewyróżnione w żaden sposób, szare, tuzinkowe, zapominane, a przecież były one moim czasem, dniami mojego życia. Czemu nie potrafię wyróżnić ich wszystkich, skoro wszystkie warte są zapamiętania? (str. 89-90)

Bywa, że ogarnia mnie wrażenie - nie wiem, na ile samo się pojawia, a na ile mogę je wywołać - dziwnego zespolenia świadomości z bieżącą chwilą i ze światem, z tym, co wokół mnie i co we mnie; przeniknięcie tego, co zewnętrzne, z tym, co wewnętrzne - jakbym wychodził do świata, a ten wchodził we mnie. Wrażenie momentalnego rozprzestrzenienia się mojej świadomości poza mnie, wyjścia jej na zewnątrz i uczynienie świata, tego małego, bliskiego, właśnie oglądanego, moim światem - jak moje są myśli i uczucia. Znika wtedy jakże często obecne we mnie wrażenie patrzenia na siebie i na świat oczyma obserwatora, osoby trzeciej, ów dystans między oglądanym a oglądającym, odczuwanym a odczuwającym, między mną a światem. (str. 90)

Czy potrzebę obcowania z pięknem mamy wrodzoną? Czasami wydaje mi się, że tak, czasami odwrotnie. Jeśli tak, to wtedy należałoby uznać za fakt zatracenie tej potrzeby przez wielu ludzi. Jeśli nie, to jakie cechy naszej psychiki i jakie fakty z naszej biografii budzą ją do życia? Nie wiem. Raczej skłonny byłbym przychylać się do drugiego wytłumaczenia: do uznania naszej potrzeby kontaktu z pierwotną przyrodą, jako dziedzictwem nieskończonego ciągu pokoleń naszych przodków, które to dziedzictwo w jakiś tajemny sposób tkwi w nas. A piękno? Czy byłoby ubocznym rezultatem ewolucji dającej nam umysł zdolny do tworzenia abstrakcji? Natura umożliwiła nam zadanie sobie pytania o sens, ale sensu nie dała, więc my sami, szukając go, odkryliśmy zbawczą moc piękna i od tamtej pory szukamy piękna wszędzie i wszędzie tworzymy. Czasami myślę, że byłoby mi łatwiej, gdybym zdolność dawania sensu, źródło siły i radości znalazł w innym miejscu, na przykład w mamonie albo w religii, a nie w czymś tak ulotnym, jak piękno... (str. 94)

Brakuje mi włóczenia się, wędrowania, drogi przede mną i horyzontu dalekiego; brakuje możliwości wyrwania się z kieratu codzienności na wolność marszu przed siebie, zostawienia za sobą ludzi i świata, z którymi radzę sobie coraz trudniej, ludzi i świata coraz bardziej mi obcych i mniej zrozumiałych. Brakuje mi polnego wiatru i rozległych przestrzeni przede mną, swobody oddechu piersi nietłumionej cywilizacyjnym zniewoleniem, a nade wszystko brakuje mi uroku dróżki niknącej za szczytem wzniesienia. (str. 108)

Gdy późnym popołudniem wyszedłem na dwór, zobaczyłem rzadko spotykany urok jesiennego zmierzchu. Lekka mgła nadawała mu tajemniczości, ale i ciepła, chociaż wydaje się to dziwne. Mokre, nagie drzewa tkwiły zamarłe w cichym bezruchu, jakby utulone mgłą; granatowo-szary zmierzch przybliżał horyzont, a świetliste aureole wokół lamp pod drzewami błyszczącymi kropelkami wody na gałęziach podkreślały ten urokliwy, nostalgiczny koniec grudniowego dnia. (str. 113)

Wychodziłem do pracy gdy rozwidniało się, wracałem o zmierzchu. Cóż mi dał ten dzień - zwykły, najzwyklejszy dzień mojego życia? Coraz częściej podobne pytania słyszę w sobie, coraz bardziej żałuję mijających dni, coraz cenniejszych dla mnie. Chciałbym z każdego dnia ocalić jakąś cząstkę, niechby niewielką, niechby mało znaczącą, ocalić cokolwiek: jedną chociaż myśl, widok, radość, uśmiech, albo odwrotnie - smutek czy łzę. Zapamiętać tę sekundę dla uratowania dnia od zapomnienia. Czy ja chcę tak dużo? A jeśli nie, to dlaczego tak trudno o taką pamięć? (str. 115)

W gorącym słońcu ostatnich dni zboże dojrzało błyskawicznie i pokazuje mi się teraz najpiękniejsze. Jadąc, patrzę na te złociste łany z niezaspokojoną zachłannością, z przyjemnością i dziwnym ciepłem w piersi. Przymiotnik "złociste" wydaje się banalny przez nadużywanie, ale nie znajduję trafniejszego, a to z powodu odczuć, jakie budzi we mnie widok dużego pola dojrzałego zboża w słoneczny dzień. To trochę tak, jakbym patrzył na... złoto? Przecież nie, ale jednocześnie jest tutaj malutkie "tak", co doskonale zrozumie rolnik z powołania. Widok tych pól budzi uśpione na co dzień, nieodczuwane wspomnienia, tęsknoty, skojarzenia, a wszystko jakby nie moje, a podsunięte mi przez... kogo? Czasem myślę, iż odzywają się we mnie w takich chwilach pokolenia moich przodków od wieków uprawiających ziemię i kochających ją, że owa siła przyciągająca mnie do tych pól jest od nich, przekazana mi tajemnym sposobem abym pamiętał skąd jestem.
Pamiętam. (str. 132)

Dotykam wysmukłej brzozy, jest ciepła; drzewo zwiesza swoje liczne ramiona jakby nachylało się ku mnie, a obok widzę masywne przypory wiązu. Na końcu alejki stoi w słońcu okazałe drzewo, jego liście są spore i mają ładny kolor świeżej zieleni. Przy ziemi słońca już nie ma, podniosło się wyżej nabierając intensywniejszego koloru, barwi nim korony drzew. W górze feeria żółtych i zielonych barw, a w dole spomiędzy konarów krzaczastego klonu wylewa się mrok. Wciągam powietrze, czuję ciepłe zapachy roślin i rozgrzanej ziemi, zapach lata.
Jak zatrzymać czas? Jak uchwycić chwilę? (str. 216)

W działaniu naszej pamięci, w naszym przeżywaniu, w wyborach tego, co będzie pamiętane i tego, co tylko w tej chwili wydaje się być ważne, a czego ślady w nas zaciera nieodległy czas, jest coś dziwnego. Im jestem starszy, im więcej mam wiedzy i przemyśleń, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu o ważności takich zwykłych chwil, jak tamta sprzed kilku lat, jak ta obecna. Chwil, które ze światem zewnętrznym niewiele mają styczności, ledwie jakąś niepozorną roślinkę - jak tutaj - a w całej swojej pozostałej rozciągłości tkwią w nas, są elementami mozaiki, z której składamy naszego ducha, nasz wewnętrzny świat. (str. 221)

Ostatni dzień sezonu. Ostatni wieczór w pokoiku na kółkach. Jutro pakujemy sprzęt po raz ostatni i jedziemy 200 kilometrów do bazy.
Gdy marzłem w ten chmurny i zimny dzień poganiając czas, drugi głos we mnie, głos obudzony świadomością przeżywania kolejnego końca, chciał ten czas zwolnić.
Zwolnić dla zasmakowania tych ostatnich godzin sezonu, zatrzymania ich na chwilę, bo oto znowu zostawiam coś za sobą.
Za mną już tak wiele, przede mną coraz mniej, i poprzez te lata z przodu, poprzez ciąg możliwych czy prawdopodobnych zdarzeń które czekają jeszcze na mnie, prześwituje niewiadoma ostatecznego końca. Więc zatrzymać niechby chwilę z tego paskudnego, zimnego dnia jesiennego nim minie. Zatrzymać w pamięci te minione siedem miesięcy, bo mimo ich uciążliwości były niemałą częścią teraźniejszości, która właśnie dzisiaj staje się przeszłością.
Cząstka mojego życia minęła.
Dlatego w ten wieczór, gdy koledzy z pracy organizują się w grupki i zaczynają huczne, pijackie zakończenie sezonu, siedzę na tym łóżku, na którym tyle godzin spędziłem nad słowami, i słuchając cudownych pieśni z mszy koronacyjnej Mozarta, użalam się nad mijającym czasem. (str. 261)



czwartek, 16 czerwca 2022

Dzień róż

 110622

Mimo wyjazdów na Roztocze co kilka dni, nadal brakuje mi widoku pól, drogi, wędrówki, słońca, kwiatów; odczuwania pełni wiosny czy lata i ciepła. Na drugi dzień po powrocie myślę o kolejnym wyjeździe i już chciałbym jechać, a nie mogę, bo często zdarzają się ograniczenia rodzinne, zawodowe czy organizacyjne; ostatnio są to kłopoty z samochodem. Obiecuję sobie wyjechać wcześniej niż zwykle i chodzić do zmroku, ale jak to zrobić w czasie najdłuższych dni roku? Wracając, patrzę na słońce i czynię sobie wyrzuty z powodu niewykorzystania ostatnich godzin dnia, a przecież długo chodziłem, do bólu nóg. Spokój odzyskuję dopiero po zachodzie słońca.

Czuję nienasycenie. Cieszy mnie ono, mimo wspomnianych wyrzutów, bo świadczy o nienaruszonej (wędrówkami i wiekiem) potrzebie kontaktu z przyrodą.

Dzień nazwałem różanym, ponieważ kwiaty dzikich róż widziałem niemal cały czas. Różane krzewy rosły w przydrożnych kępach; niektóre wspinały się na sąsiednie drzewa, zwłaszcza na głogi, a gdy nie mogły znaleźć oparcia, długie ich pędy wychylały się na drogę; w takich miejscach widywałem kwiaty omalże dotykające ziemi. Rosły w szpalerach, ale i widywałem pojedyncze krzewy samotnie rosnące na miedzach czy na przydrożu. Wokół nich unosił się zapach kwiatów – delikatny, nienachalny, bardziej szlachetny od zapachu butelkowanego.



Drugą rośliną tego dnia był bez czarny. Ta roślina rośnie tam, gdzie tylko nie jeździ pług i gdzie znajdzie odrobinę miejsca. W te dni widziałem białe baldachogrona ich kwiatów wszędzie, widać je wielu moich fotografiach. Użyłem brzydkiego słowa „baldachogrono” nie wiedząc, jakim je zastąpić, wszak „grono” nie pasuje do kształtu przyjmowanego przez kwiaty tego bzu. Są one małe i białe, wydają się tak zwykłe, tak pospolite, że nie zwracamy na nie uwagi, a to błąd. Trzeba nachylić się i dokładnie im przyjrzeć, wtedy łacno może się okazać, że wcale nie są takie tuzinkowe. 

 


 Przesunąłem się w swoich wędrówkach na wschód, ale niewiele. Nim dotarłem, wodząc palcem po mapie, do nieznanych stron Roztocza, zobaczyłem niedaleko moich ulubionych Gródek kilka nieznanych mi wzgórz i postanowiłem je poznać. Różnie z nimi bywa, nie zawsze, a właściwie rzadko kiedy są one wypiętrzeniami zapewniającymi dalekie widoki, ale spróbować przecież warto. Zaparkowałem na brzegu miasteczka Frampol i poszedłem na północ, ku Chełmikowi, pierwszemu wzgórzu z mojej dzisiejszej listy.

Jak to zwykle bywa na moich wędrówkach, tam, gdzie droga się kończyła lub skręcała w inną stronę, szedłem brzegiem lasu i pól albo miedzą. Niełatwe do przejścia są teraz takie skróty, ale nie są długie i dają wędrówce namiastkę marszu na orientację. Tylko namiastkę, skoro w każdej chwili mogę sprawdzić gdzie dokładnie jestem, ale właśnie ta pewność nieznanej przecież drogi, właściwie bezdroża, sprawia mi dziecinną przyjemność. Skręcam z polnej drogi w las, idę jego brzegiem odchylając rękoma niskie gałęzie i wiem, że za kilka minut, po przejściu dwustu metrów, trafię na inną drogę, „moją” – i trafiam!

Chełmik okazał się wyraźnie zaznaczonym wzgórzem, a widok z jego szczytu był daleki i rozległy. 

 


 Wzgórza Łamaniec, Amelin i Poranna Góra są chyba tylko na mapie wzgórzami, w terenie trudno je zauważyć. Na przykład: zbliżając się do Amelina, zobaczyłem dość wyraźne, aczkolwiek niewielkie wzgórze, i trafiwszy na nieuprawiane pole, skręciłem ku niemu. Na szczycie sprawdziłem mapę: od szczytu dzieliło mnie jeszcze ponad dwieście metrów, a więc stałem na innym, bezimiennym wzgórzu. Rozejrzałem się, zrobiłem zwiad, i stwierdziłem, że zaznaczony na mapie punkt szczytowy jest w zagajniku rosnącym albo na tej samej wysokości, albo i nieco niżej. Wyraźniej różnicę wysokości widać było pod Poranną Górą: kiedy od wiatraka stojącego na pokaźnym wzniesieniu szedłem ku tej górze, schodziłem niżej, co widać i na zdjęciu. 


 Po dojściu do ściany gęstego lasu zawróciłem, ale nie od razu: znalazłem tam kępę poziomek z czerwonymi, aromatycznymi owocami. Nie zdążyłem zrobić im zdjęcia przed zjedzeniem. Po prostu wszystko działo się zbyt szybko :-)

Uznałem – wracam do wzgórz – że najwyższym szczytem jest ten z wiatrakiem, a Poranna Góra jest mniejsza i zalesiona, albo na mapie jest błąd, i Poranna jest tam, gdzie wiatrak. Z ostatniego wzgórza, Kopyczyzny, są widoki, chociaż nie panoramiczne, bo ograniczone drzewami. Stoi tam wieża widokowa, z niej oczywiście widoki są rozleglejsze, ale znając niewielką część Roztocza, znam wiele miejsc bardziej widokowych, nawet bez wieży; dzisiaj też takie poznałem. Może dlatego ta budowla próchnieje spokojnie, nie niepokojona przez turystów: niektóre stopnie schodów się rozpadają, droga jest zarośnięta, a w pokrzywach przy wieży stoi coś podobnego do stojaka na rowery. Może gdyby była ścieżka prowadząca z miasteczka na wieżę, byłoby inaczej, ale nie znalazłem żadnej; schodząc do Frampola, kluczyłem wśród drzew gęstego lasu.

 




Wspomniane wyżej ładne miejsca znalazłem w pobliżu wsi Bononia i Majdan. Pamiętam, jak do nich dojść i gdzie w pobliżu zostawić samochód; na pewno tam wrócę. 

 



Tutaj uwaga o nazwach. Na Lubelszczyźnie nierzadko spotyka się wsie Majdan lub Majdanek. Nazwa wzięta jest z tureckiego, prawdopodobnie za pośrednictwem Tatarów, a oznacza plac we wsi lub w obozie. Do najbardziej znanych należy Majdanek, obecnie dzielnica Lublina i miejsce lokalizacji jednego z większych hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Tatarzy nie są już nieproszonymi naszymi „gośćmi”, ale ślad po nich został, zapewne nie jedyny.

Obrazki ze szlaku

Wszystkie dni wiosennych wędrówek powinienem nazwać dniami kwiatów, skoro tak wiele ich widzę. Jedne przekwitają, ale drugie zaczynają kwitnienie, a przecież są i te niespieszące się, kwiaty długo kwitnące, na przykład przetaczniki, chabry czy gwiazdnice. Czasami kwiaty tych ostatnich są spore, ale częściej widuję maleńkie i bardzo liczne, jak na tym zdjęciu, i wtedy myślę, że gwiazdnica powinna nazywać się wielokwiatowa, a nie wielkokwiatowa.

 


Kwiaty. Cud przyrody, sposób Natury na przekupienie owadów i zadziwiający dowód na zbieżność ich potrzeb z naszą estetyką.

Wśród pszenicy rosły trzy kwiaty maku, tylko trzy, ale z tego powodu zwracały uwagę. Były wyjątkowe.

 


Zapowiada się urodzaj na śliwy tarniny, a i aronie pokazują mi liczne swoje zielone kulki owoców. 

 


 Wąskie, nieuprawiane pole wiodło łagodnie pod górę, na szczycie garbu stała ambona; skręciłem ku niej i nawet wszedłem na górę. Po drodze na między zobaczyłem gruby pień głogu pozbawiony konarów. Czy naprawdę przeszkadzały?


Jedna z wielu kapliczek przydrożnych. Aparat trzymałem prosto, to ona jest pochylona. Ponad sto lat temu postawił ją prywatny fundator, a taki zwyczaj nie był i nie jest rzadkością na Roztoczu. 

 


Dwa kolory zbóż: lekko niebieskawy odcień zieleni pszenicy, i łagodna, domieszkowana żółcią aksamitna zieleń jęczmienia.


Wracając, przejeżdżałem obok miejsca w pobliżu Gródek, które już na początku moich roztoczańskich wyjazdów zwróciło uwagę swoją urodą, a że jak zwykle szkoda mi było słonecznego końca dnia, zaparkowałem i poszedłem przywitać się z nim. W niskim słońcu letniego przedwieczora droga i pola na zboczu wzgórza były wyjątkowo urokliwe. Muszę tam wrócić, przecież te dalsze, wschodnie, nieznane rejony Roztocza zaczekają na mnie. 





Trasa: Wyszedłem z Frampola. Byłem na szczycie Chełmika oraz w pobliżu szczytu wzgórza Łamaniec Rolniński i we wsi Majdanek. W drodze na wzgórze Kopyczyzna byłem pod wzniesieniami Amelin i Poranna Góra.

Statystyka: od wyjścia z domu do powrotu minęło 14 godzin, a na szlaku byłem 11, czyli jazda w obie strony zajęła mi trzy godziny. W ciągu siedmiu godzin przeszedłem równo 20 kilometrów. Brakujące w bilansie cztery godziny przesiedziałem w ładnych miejscach lub przegadałem ze znajomymi.