050317
Mysłów, wokół Osełki, skały
na Lubrzy, Przełęcz Rochowicka, wokół Lisianki, wzgórza między Starymi i Nowymi
Rochowicami, Zbójecki Kamień, Głogowiec, stokami Bukowinki i Żeleźniaka do
Radzimowic, Mysłów.
Myślałem
o skałach w lasach Rudaw, ale że prognozowano ładną pogodę, ułożyłem sporą
pętlę po otwartych przestrzeniach Gór Kaczawskich. Niemal całą znałem, ale w
tych górach już nie znajdę całodniowej nowej trasy. Siedząc nad mapą, plan
wypełniał mi się szczegółami trasy, a każdy budził ciepło wspomnieniem: na
zboczu Owczarka odwiedzę brzozę pilnowaną przez kilka świerków, w lasach Lubrzy
sprawdzę, czy pamiętam drogę do tej ładnej, wysokiej skały ukrytej przed
ludźmi, a gdy już tam będę, pójdę w stronę Grodzika, na polanę z cudnym
widokiem. Oczywiście dróżka pod Rochowicami, ta, która wybiega spomiędzy drzew
na otwarte przestrzenie i pędzi ku sąsiednim wzgórzom, a że na jednym z nich
rośnie grubaśny głóg, a niewiele dalej tryska źródełko Polnego Strumienia,
pójdę i tam.
Snułem
plany przypominające układanie listy odwiedzanych przyjaciół.
Powrót
był możliwy dłuższą lub krótszą trasą – w zależności od czasu – a to ważne na
długich trasach, żeby nie pędzić w drodze powrotnej.
Czasu
miałem coraz mniej, mimo coraz dłuższego dnia. Jeszcze trzy wyjazdy. Tylko trzy
– i swojego opla zmienię na firmową ciężarówkę, kończąc wyjazdy w góry na całe
półrocze. Dzisiaj kilka razy zbaczałem gdzieś chcąc zobaczyć wspomniane
miejsce, pchany natrętną myślą o nieznanym czasie przyszłym.
Samochód
zostawiłem w Mysłowie, na zwykłym miejscu, i już kwadrans przed siódmą byłem na
przełęczy: w dole wioska, na wprost wysoki masyw Lubrzy, po sąsiedzku ładniutka
Osełka, za mną wiele innych gór.
Niebo było zachmurzone, nie widziałem Eos, ale
było ciepło, a powietrze przejrzyste. Z wielu miejsc na szlaku widziałem
dalekie szczyty Gór Kamiennych i Wałbrzyskich, ale jedynie obłego kształtu
Chełmca pod Wałbrzychem byłem pewny. Widziałem Góry Sowie i samotną Ślężę. Na
Wielkiej Sowie, górze odległej o ponad 40 kilometrów, widziałem wieżę widokową;
albo tak mi się wydawało... Już po powrocie, chcąc nad mapą upewnić się w
swojej identyfikacji paru szczytów, nabrałem jedynie podejrzeń. Chełmca nie
pomylę z inną górą, ale mapa kazała mi poprzestawiać inne szczyty. Nic to,
ważne, że wzrok leciał daleko.
W
czasie typowej mojej wędrówki rzadko robię przerwy, jeszcze rzadziej usiądę, a
to z powodu zimna i błota; natomiast dzisiaj, w ciepły i suchy dzień,
smakowałem wędrówki z częstym przysiadywaniem na miedzach i patrzeniem w dal.
W
pobliżu wioski obejrzałem mury kamiennego wiatraka, którego jakimś cudem nie
widziałem do tej pory. A może była to wieża czarnoksiężnika? Raczej tak, bo co
to za wiatrak bez skrzydeł?
Skały w lasach Lubrzy znalazłem bez problemu. Leśna
dróżka biegnąca zboczem góry przy tej wyższej skale jest urocza; ilekroć tam
jestem, idę nią, wracam, oglądam się, staję i patrzę, niezmiennie zauroczony.
Nieco dalej inna dróżka wyprowadza na kraniec jęzora łąk wrzynających się w
lasy. To magiczne miejsce nagłego otwarcia dalekiego widoku i powitania dali.
Jedno z ładniejszych miejsc w tych górach, jedno z moich miejsc.
Schodząc,
zaplatałem się, ale szybko ustaliłem właściwy kierunek, i jak kilka godzin
później, na innej górze, poszedłem na przełaj, w dół między świerkami lasem
czystym i widnym. Zmierzałem ku Przełęczy Rochowickiej, a mijając wioskę,
widziałem kilka drzew, które zatrzymały mnie. Oto lipa i wierzba: rosną po
przeciwnych stronach strumyka, tuż obok siebie; na wysokości piersi dwa grube
ramiona wierzby obejmują kibić pochyłej lipy, wspierając ją, a ta nie broni
się, wtulona w masywne konary sąsiadki. Nieco dalej, przy tej samej wiejskiej
uliczce, rośnie większa lipa, stara i wypróchniała; w wielkiej dziupli widać…
nie wiem co widać. Jakby kilka nowych drzew wyrosło w starym. A raczej jakby
stare drzewo, czując niepewność swojego podparcia, młodymi konarami wzmocniło
swój stary pień. Nie są to odrosty mające swoje gałęzie i liście, a filary
podpierające pień od wewnątrz. Nigdy nie widziałem takiej drzewnej konstrukcji.
Za
przełęczą spotkałem emerytowanego nauczyciela, rozmawialiśmy dłuższą chwilę
znajdując wspólne tematy, i tylko czas nie pozwolił mi kontynuować miłej
rozmowy.
Między
dwoma wioskami noszącymi miano Rochowic, na długich, łagodnych stokach
opadających w dolinę, ku wiosce, falują łąki zdobne niewielkimi zagajnikami i
kępami krzewów. Tu i tam zbocza przedziela dolinka ze strumieniem na dnie,
jakaś niezdecydowana droga sunie zakolami po stokach, w kilku miejscach łąki
pęcznieją niewielkimi wzgórkami.
Na jednym sterczą przedwieczne skały, na
innych rosną róże. W takim miejscu, w pobliżu różanych krzewów, w otoczeniu
szpaleru czarnego bzu, rośnie największy głóg, jaki widziałem w tych górach;
właśnie o nim wspominałem wcześniej, chcąc popatrzeć na niego. Ma postać drzewa
z jednym pniem o średnicy przynajmniej pół metra, który na wysokości kolan
rozgałęzia się, a wyżej jego konary tworzą niesamowity gąszcz wygiętych i
splątanych gałęzi. Musiałem zdjąć plecak i dosłownie przedzierać się przez mur
bzu, żeby zrobić zdjęcia.
Niewiele dalej ma źródło strumyk nazwany przeze mnie
Polnym Strumykiem; jego też odwiedziłem. Na brzegu dużego pola, przy różanym
krzewie, w niewielkim zagłębieniu leży kamień, a spod niego wypływa woda.
Strumyk jest szerokości dłoni, a pięć metrów dalej wpada do innej strugi. Kto
wie, może należy mu się tytuł najkrótszego strumienia kaczawskiego? Dla mnie
jest jednym z najładniejszych. Siedząc przy nim słuchałem skowronków, a i
widziałem te drobiny-ptaszyny zwiastujące wiosnę. Chciałbym kiedyś usiąść przy
tym źródle w porze kwitnienia róż; chciałbym zobaczyć te stoki wokół zielonymi,
w kwiatach i w zapachach; chciałbym posłuchać szmeru źdźbeł traw i buczenia
pszczół. Chciałbym poznać letnie Góry Kaczawskie.
W
okolice Lisianki i na wzgórza między Rochowicami wrócę, mimo iż byłem tam już
parokrotnie.
Strumień
wyznaczał najdalszy punkt mojej trasy, więc nieśpiesznie wracałem.
Zatrzymałem
się pod wielką wieżą kratową z antenami GSM, i z przyjemnością technika patrzyłem
na wielostopniowe usztywnienia konstrukcji: długa belka wspierająca główne
ramiona wieży podparta była w połowie długości dwiema mniejszymi, a te
wzmocnione kolejnymi, jeszcze mniejszymi beleczkami.
Chodziłem
między skałami Zbójeckiego Kamienia słuchając wrażenia budzonego we mnie
widokiem takich miejsc. Wiele już razy pisałem o niepokojącym kształcie skał,
ale dopiero dzisiaj uświadomiłem sobie, dlaczego odczuwam niepokój. Otóż w tych
skałach nie ma żadnego ładu, żadnej prawidłowości ani przewidywalności. Ich
kształty są zmaterializowanym chaosem, dodatkowo wspomaganym połamanymi i
próchniejącymi resztkami drzew. Na jednej ze skał wyrasta wielopienna lipa.
Właśnie patrząc na jej osiem czy dziesięć pni, czując w sobie odmianę wrażenia,
zrozumiałem, że patrzę na jedyny przewidywalny i swojski, nie poddający się
chaosowi, element otoczenia.
Miło
jest wejść w las i wiedzieć, co czeka mnie za zakrętem, wiedzieć, gdzie
skręcić, by wyjść u celu. W najwęższym miejscu przeszedłem las idąc w stronę
Głogowca. Pole za lasem pamiętam z innej mojej wędrówki, gdy w błocie topiłem
buty; dzisiaj szło się dobrze, ziemia była twarda i sucha.
Na
szczycie tej góry rozejrzałem się za głogami, no bo skoro byłem na Głogowcu…
Nie ma ich tam wiele, ale jeden ze znalezionych jest dużym okazem. Stojąc tam,
jest się jakby w innych górach: las, przez który przechodziłem, rośnie na
grzbiecie zasłaniającym te wszystkie góry i pagórki, którymi chodziłem
wcześniej, a wokół widzi się inne szczyty kaczawskie – niewidoczne stamtąd.
Już
na tej górze wiedziałem, że wracać mogę dłuższą drogą, przez Żeleźniak, a skoro
tamtędy, to odwiedzając szyb Luis, pozostałość starej kopalni miedzi.
Byłem tam
kiedyś i chcąc zmierzyć głębokość, szukałem kamienia. Nie znalazłem, wszystkie
leżące w pobliżu okruszynki skalne już zostały wrzucone do szybu, więc teraz,
nauczony doświadczeniem, zabrałem ze sobą kawałek Głogowca. Szyb jest przy
szlaku, a ten biegnie podnóżem góry, jednak idąc w tamtą stronę, odruchowo
poszedłem górną drogą, w stronę widokowej dróżki, którą niedawno zmasakrowano
spychaczami.
Chyba po raz pierwszy nie padał deszcz, gdy tam byłem, a na dowód
tej wyjątkowej łaskawości aury zrobiłem kilka zdjęć. Zajrzałem w głąb doliny, a
leży ona ponad 100 metrów niżej, to sporo jak na standardy kaczawskie,
zagapiłem się w dal, chyba po raz pierwszy widzianą w tym deszczowym miejscu, i
zawróciłem.
Dla
mnie naturalne już jest chodzenie po Górach Kaczawskich bezdrożami – ot, po
prostu idę tam, gdzie chcę. Normalne. Jednak czasami uświadamiam sobie ten fakt
jako oznakę swojej zażyłości z tymi górami, ich swojskości i mojej swobody –
jakbym był u siebie. Wróciłem z widokowego miejsca do duktu, przeciąłem go i
poszedłem w dół stromego zbocza porośniętego świerkowym borem wiedząc, że
niespodzianek po drodze nie będzie, a w dole trafię na niebieski szlak i szyb.
Taka swoboda wędrowania sprawia mi przyjemność.
Szyb
jest czarną dziurą w ziemi przykrytą masywną kratą ze stalowych prętów, a na
sąsiednim drzewie wisi tablica z napisem „Wstęp wzbroniony”.
Ilekroć
widzę to okropne słowo, zastanawiam się, dlaczego powszechnie używane jest w
takich oficjalnych zakazach – i tylko tam. Dlaczego nie „Wstęp zabroniony”?
Tamto słowo pasuje mi tylko w jednej sytuacji: gdy wzbrania się kobieta. Przed
aktem, na przykład. Aktem fotograficznym, oczywiście.
Jeśli
już o słowach, napiszę o dziwnym zwyczaju pisania potworka na etykietach. Brzmi
na ogół jakoś tak: data przydatności do spożycia – patrz na zgrzewie. Dlaczego
nie normalnie, po polsku?: data przydatności do spożycia podana jest na
zgrzewie.
Nad
kratą uświadomiłem sobie, że nie mam zegarka z sekundnikiem. Trudno, pomiar
będzie mniej dokładny: puściłem kamień i odliczałem sekundy wypowiadając liczbę
121. Wyszło mi, że lot kamienia trwał niecałe cztery sekundy. Teraz wzór.
Gmerałem w pamięci i… zapomniałem. A przecież kiedyś pamiętałem! Stałem na tą
dziurą w ziemi próbując wyprowadzić go, ale nie wiedziałem, jak skrócić kwadrat
czasu. Chodzi o przyśpieszenie ziemskie, a te podawane jest w metrach na
sekundę do kwadratu. Mam otrzymać metry, więc jakoś trzeba mi zgubić te
kwadratowe sekundy, no i… nie potrafiłem. Dopiero wieczorem, przy komputerze,
widząc wzór, puknąłem się w czoło: takie proste! Połowa iloczynu przyśpieszenia
i kwadratu czasu lotu da drogę, czyli głębokość szybu, a te kwadraty same się
zredukują, będąc w liczniku i w mianowniku. Kalkulator wyświetlił mi 70 metrów,
pomiar mało dokładny, ale przecież nie o wynik chodziło, a o zabawę. Byłem z
siebie zadowolony, zwłaszcza wspominając ten kamień, który niosłem w kieszeni
parę kilometrów.
Pod
wsią zobaczyłem stado koni, a po chwili zaskakującą scenkę: podjechał samochód,
wyskoczył z niego chłopak i z wyciągniętą ręką szedł do jednego z koni.
–
Nie do niego! – krzyknął kierowca – Idź do niej. – pokazał palcem – Za nią
pójdą!
Konie,
jak się później dowiedziałem, poszły sobie na daleki spacer korzystając z
uszkodzonego ogrodzenia. Chłopak niósł cukier, a kobyła okazała się być
łakomczuchą. Sprowadził ją na drogę i poszedł z nią; pozostałe konie po
dłuższej chwili ruszyły za nimi kłusem.
Piękny
jest widok tabunu pędzących koni. Zdaje się, że to Anglicy wyróżnili te trzy
przykłady piękna: kobieta w tańcu, łódź pod żaglami, koń w biegu. Zgadzam się z
nimi, chociaż wolałbym listę rozszerzyć.
Uznałem,
że zdążę jeszcze odnaleźć Arnolda, nieznany mi drugi szyb ukryty w lesie po
drugiej stronie wsi Radzimowice.
Szedłem wypatrując między drzewami, na stromym
tam stoku, czegoś równego, zbudowanego. Zobaczywszy ślady betonowego basenu,
zszedłem tam, a wtedy jeszcze niżej zobaczyłem kratę przykrywającą szyb. Obok
biegła droga robiąca tam zakole; mogłem sobie darować karkołomne zejście po
zboczu i wygodnie dojść drogą.
Nie
wracałem już do wioski, skręciłem w stronę bezimiennego wzgórza, na którym stoi
maszt z polską flagą. Widok z niego zasługuje na wielkie słoneczko.
Dzień
się kończył. Nad Miłkiem, w szczelinie między granatowymi chmurami, widać było
kolory zachodzącego słońca.
Szaro
już było, gdy zszedłem do wioski. Zegar w samochodzie pokazywał godzinę 18.
Dobrze
wykorzystałem dzień – pomyślałem. Od świtu do zmierzchu.