Strony

piątek, 13 marca 2020

Pola kaczawskiego pogórza

030320
Wokół Świerzawy.
 
Rozległe pole ograniczone jest z jednej strony drogą, z drugiej lasem. Jeśli wejdzie się między pierwsze drzewa, widać strome i ciemne zbocze jaru ze strumieniem na dnie. Jego samego nie widać, dno jest zasłonięte, ale ukształtowanie terenu każe się domyślać go tam. Zbocze ma sporą wysokość, gęsto rosną na nim drzewa, widać zwaliska próchniejących pni, więc przejście nie jest łatwe, ale kusi dzikością i rozległymi polami za lasem.
Byłem tutaj parę tygodni temu, ale wtedy zabrakło czasu na poznawanie nieznanych przejść. Dzisiaj wróciłem pod Wielisławkę i Świerzawę specjalnie dla tego i sąsiednich jarów oddzielających rozległe pogórzańskie pola.
Chodząc po zaoranych zboczach łagodnych pagórów, z zaciekawieniem i z niejakim rozbawieniem wsłuchiwałem się w swoje reakcje, ponieważ odnosiłem wrażenie wodzenia mnie za nos i podobania mi się tego!
Pola na wzgórzach widocznych za lasem widziałem kilka razy z drogi, którą Janek nazwał Jabłkową. Widziałem je ładnymi, kusiły mnie swoją urodą, wiele obiecując. Oglądane z daleka, ponad przeszkodą zalesionego jaru, wydawały się kusząco ładne, chyba nawet ładniejsze niż pola, którymi szedłem. Chciałem iść tam i poznać je z bliska, chciałem też zanurzyć się w mrok jaru.
Dzisiaj wszedłem między drzewa, w szarość i gąszcz. Dnem faktycznie płynie strumień; toczy swoje czarne wody wśród zwalisk omszałych resztek obumarłych drzew, uschniętych badyli i zeszłorocznych liści.

Nie jest to miejsce o łatwej do dostrzeżenia urodzie, ale jeśli wsłucha się w szum strumienia, przyjrzy się roślinom żyjącym na samym dnie i ich różnorodności, można zobaczyć pierwotność tego miejsca, niewygładzoną i niezmienioną ludzkimi potrzebami.
Natomiast tak zwykle ładna granica lasu i pól okazała się zbezczeszczona czynem barbarzyńcy. Oto co człowiek potrafi zrobić z naturą, z naszą Ziemią. Nie z głodu, nie pod przymusem, a dla zaoszczędzenia paru złotych.

Jęzor lasu, który przeszedłem, okazał się bramą do drugiego świata. Minąłem ostatnie drzewa wychodząc na brzeg tej nowej, nagle otwierającej się przede mną, rozległej przestrzeni. Pole jest chyba jeszcze większe od pierwszego, tego po drugiej strony lasu. Przyjrzawszy się mapie, oszacowałem jego wielkość na ponad sto hektarów.
Okolica była podobna do tej za mną, a przecież z daleka wydawała się ładniejsza. Zawodu jednak nie czułem, bo i tutaj znalazłem swoje miejsca: zarastającą dróżkę, kępę drzew, uskok gruntu wzięty we władanie przez drzewa i krzewy, ów tak ładny skłon pola opadającego doliną ku ścianie lasu. Idąc, widziałem wyłanianie się dalekich, niebieskich gór zza linii bliskiego, polnego horyzontu. Nie tak: one się nie wyłaniały, to moje kroki dobywały te odległe góry spod ziemi, co przecież dobrze widziałem.

Ze szczytu małego wzgórza wyrastającego na tym rozległym, niemal bezbrzeżnym polu, zobaczyłem kolejny cypel lasu porastający zagłębienie następnego jaru i strumienia, a dalej i nad nimi nowe pola i łąki zdobione samotnymi drzewami i moją wyobraźnią. Widziałem je ładnymi, ładniejszymi od tych, którymi szedłem. Obudziło się we mnie pragnienie przejścia gąszczu przede mną i wejścia w tamten świat.
Trzy razy przekraczałem zalesione jary i strumienie, chcąc zobaczyć miejsca z daleka tak ładne, a moje zaciekawienie, moja chęć pójścia tam, gdzie dalekie i obłe linie pól dotykały nieba, były świeże, niepamiętające siebie sprzed godziny. Każde z poznanych miejsc skutecznie wabiło obiecując ładne widoki, a ja szedłem z nową wiarą w ich zapewnienia. Ładniejszymi nie były, ładnymi będąc i tyle wystarczyło.

Po wielu latach mieszkania w nowoczesnej rolniczo Wielkopolsce, gdy przyjadę na moją rodzinną Lubelszczyznę, zwracam zdziwioną uwagę na małe pola, na miedze odległe od siebie o kilkanaście metrów szerokości pola co prawda długiego, ale bardzo wąskiego. Powód jest znany: to rezultat dzielenia tych pól w każdym pokoleniu, to głód ziemi i przeludnienie wsi. Na Lubelszczyźnie mojego dzieciństwa wiele było gospodarstw o powierzchni kilku mórg, a rolnik mający kilkanaście hektarów uchodził za zamożnego. W Wielkopolsce lat dwutysięcznych nie mogłem się nadziwić polom kilkudziesięciohektarowym, a więc o bokach długości setek metrów.
Jednak dopiero zobaczenie takich pół na terenie pofałdowanym zrobiło na mnie naprawdę duże wrażenie, złączywszy wymowę powierzchni z ukształtowaniem terenu.
Na Pogórzu Kaczawskim są pola, których miedza ukryta jest za horyzontem albo biegnie pod ścianą lasu widocznego w oddali tak znacznej, że trudno tam dostrzec sarny czy ludzi. Na jednym zmieściłoby się dwadzieścia dawnych podlubelskich gospodarstw.
Płaszczyzna pola rozciągniętego na równinie mało ma urody i szybko staje się monotonna. Poza swoimi wymiarami, takie pole nie ma czym przemawiać do patrzącego, zwłaszcza, jeśli pozbawione jest śródpolnych zadrzewień. Pogórzańskie pole nie leży sobie spokojnie na swoim miejscu, płaskie i nieruchome, a biegnie po wzgórzach złagodzonych pługiem, chowa się za uskoki gruntu obsiadłe drzewami, rozdziela się na dwie odnogi biorąc w objęcia długie kępy tarniny, czarnego bzu i głogu, opada w pogłębiającą się dolinę, a pod ścianą lasu wspina się po zboczu i ze szczytu znowu pędzi w dół, ku ledwie widocznym dachom domów wioski ukrytej wśród drzew. Widziałem pola, które upodobały sobie falowanie po kolejnych dolinach spływających ku ścianie lasu, pola zaczynające się nisko, za domami wioski, pola z tłustą i mokrą glebą, czasami z rozległymi i rzadko wysychającymi kałużami, a kończące się na wzgórzach, gdzie między pokruszonymi kamieniami trudno znaleźć garść ziemi, jeszcze trudniej wilgoć. Zdarzają się tam pola łyse, bezdrzewne, ale więcej jest takich, które są domem dla drobnej zwierzyny i ptaków. Kępy zarośli na tych polach bywają spore i tak gęste, że wejścia do środka trzeba szukać, i prędzej się znajdzie ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta niż przez ludzi. Często wśród tych gęstwin mieszkają całe stada krzykliwego ptactwa, a dziki i sarny mają swoje noclegownie.
Ilekroć stoję przy takich kępach zarośli, zadziwia mnie radykalność granicy: za mną wielka, wyrównana powierzchnia zajmowana przez jedną roślinę w milionowym powtórzeniu, a przede mną, o krok, dzikość. Różnorodność roślin rosnących samodzielnie, bez pomocy człowieka, a nierzadko na przekór jego staraniom. Zadziwia natychmiastowe kurczenie się widnokręgu po zrobieniu jednego kroku w gąszcz zarośli, oraz tak samo nagła zmiana oświetlenia, a nawet zapachów i temperatury.
Miejsca najbardziej dla mnie urokliwe spotykam na uskokach. Pług ma co prawda zdolność wyrównywania tych mniejszych, ale większym, zwłaszcza kamienistym, nie daje rady. Biorą je w posiadanie brzozy, tworząc wąskie pasemka jasnych zadrzewień, a przy nich znajduje swoje miejsce różany krzew lub głóg. W wysokiej trawie siedzą kamienie niczym skulone krasnoludki, czasami płożą się pędy jeżyn, a gdy świeci słońce, drżące cienie biegają po białych pniach drzew. Wystarczy usiąść tam w słoneczny dzień, by poczuć na twarzy ich subtelny dotyk.
Wielkie pola pogórzańskie mają zdolność tworzenia wyjątkowych horyzontów. Są one ostrą, wąską linią wyginającą się w łuki, rzadko prostą, a bywają – i ta ich cecha zadziwia najbardziej – bardzo blisko. Jeśli idąc polem podchodzi się pod szczyt wzniesienia, albo wychodzi z doliny wpadającej do lasu, zdarza się, że horyzont jest w odległości trzydziestu kroków, a wydaje się, że jest niemal na wyciągnięcie ręki. Nie zasłania go skała, do której się zbliżamy gdzieś w górach, albo inna przeszkoda; ten odsłonięty horyzont jest długą linią zajmującą znaczną część widnokręgu. To granica istnienia. Jeśli iść pod górę, zza tego bliskiego wyłania się drugi horyzont, odległy i niebieski, ale w taki sposób, jakby się wznosił, dźwigając krąg mojego widzenia. W tym czasie mój polny horyzont obniża się aż do stóp i po prostu znika, stając się obłym fragmentem pola, a ja stoję na grzbiecie patrząc na daleki styk nieba i ziemi.
Zatoczyłem sporą pętlę wokół miasteczka, poznałem kilka nowych ładnych miejsc, a włóczenie się skończyłem na wzgórzu Skowroniec. Dzisiaj jakoś inaczej zobaczyłem z niego wzgórza Chełmów i usłyszałem ich wołanie. Powinienem je odwiedzić.
Schodząc stromą skarpą, pod małym świerczkiem zobaczyłem trzy piękne krokusy. Wybrały dla siebie dobre miejsce. Trudno je tam znaleźć, skoro drogi ni ścieżki tam nie ma.
Wspominam słowa przeczytane na blogu Janka: kwiat jest uśmiechem rośliny.
Wracając, już w mieście, zwróciłem uwagę na tablicę zamocowaną nad śmietnikami. Głosiła, że mogą z nich korzystać wyłącznie mieszkańcy zasobów mieszkaniowych spółdzielni.
Boże drogi, doszło do mieszkania ludzi w zasobach!























12 komentarzy:

  1. Rozległe pola mają w sobie coś hipnotyzującego. Ze studenckich czasów pamiętam długi spacer miedzą między dwoma polami kwitnącego rzepaku gdzieś pod Opolem. Niezapomniane przeżycie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, tak właśnie jest, Anno.
      Pamiętam siebie z wczesnych lat szkolnych biegającego po miedzach. Już wtedy mi się podobały, a na nich te grusze, co cicho tam siedzą. Na Lubelszczyźnie miedz było wtedy dużo, w Górach Kaczawskich jest niewiele i rzadko które są takie, jak tamte: wysokie i na tyle szerokie, żeby można było iść nimi. Ale w zamian pola te uroczo falują po pagórach.
      Kwitnące pola są jak z bajki.
      Aniu, u mnie w pracy wstęp do paniki, aż się bałem iść do sklepu. Byłem, i z miłych zaskoczeniem zobaczyłem normalną sytuację. Nic się nie dzieje, towary są, z kasjerką zamieniłem kilka miłych słów doceniając jej niełatwą pracę. Kontynuując normalność, jutro przed świtem zabieram Janka i jedziemy połazić. Bo słyszałem, że obok alkoholu (podawanego doustnie), górskie wędrówki są najlepszym lekarstwem na wszelkie wirusy.
      Czy potwierdzisz obydwa moje spostrzeżenia, Aniu?

      Usuń
    2. Pewnie, że potwierdzam! Ja dziś spędziłam dzień na rowerze.

      Usuń
    3. Trochę Cię podszedłem, ale przecież przyznałaś mi rację: alkohol podawany doustnie zabezpiecza przed wirusem. :-) :-) Jest więc nas dwoje tak myślących, ale myślę, że w rzeczywistości rzesza cała.
      Janek zaciągnął mnie dzisiaj na zamek Chojnik. Cóż, zamek jak zamek, ale otoczenie, skały i drzewa, są tam urokliwe.

      Usuń
    4. Krzysiek, zamek Ci się nie podobał? Dlaczego?
      Wyobraź sobie Chojnik, bez ruin tego zamku na szczycie.

      Usuń
    5. Wyobraziłem sobie. Góra straciłaby na wyglądzie.
      Janku, nie pisałem, że zamek mi się nie podobał. Tylko z powodu zamku nie poszedłbym, dla samej góry i jej skał owszem. Chodzi o preferencje. Ruiny nie są u mnie na szczycie listy, chociaż przyznaję, że urok swój mają.
      Tyle że skały, dal i ładny las pociągają mnie bardziej.

      Usuń
  2. Granica pomiędzy lasem a łąką jest zawsze ciekawa, na skraju lasu można znaleźć ciekawe rośliny; krokusiki wyglądają mi na botaniczne, są delikatne i mniejsze, może to uciekinier z ogrodu, wiatr przywiał nasionko, może z resztkami ogrodowymi przyjechał, a może w Kaczawach takie rosną w naturze:-) zazdrosnym okiem patrzę na krajobrazy, drogę na pierwszych zdjęciach ... kiedy odrobimy swoje siły, żeby tak pójść? na razie musimy tkwić w naszych "zasobach mieszkaniowych":-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zasoby mieszkaniowe :-) Zauważyłaś, że kiedy urzędnik chce napisać coś poważnie, wychodzą mu takie kulfony, jak ten? To w zasadzie norma u nich. Może są tak uczeni?…
      Mario, i dla mnie granica lasu i pól lub łąk jest urocza. Lubię chwile wyjścia z lasu na otwartą przestrzeń, mam wiele zapamiętanych takich miejsc w moich górach, ale i to sfotografowane zapamiętam na długo, niestety. Uciekłem stamtąd. Chciałbym kiedyś spojrzeć w twarz człowiekowi, który tak robi. Chciałbym powiedzieć, co o nim myślę, a czasami chciałbym po prostu mu przyłożyć.
      Tylko, kurcze, nie wiem, jak to się robi.
      Szutrowa droga z pierwszych zdjęć jest tą drogą, którą Janek nazwał Jabłkową. Znam ją od lat, wiele razy szedłem nią. Jest pierwszą zapamiętaną i polubioną w tych górach. Zdjęcia z niej robione prawie zawsze wychodzą ładnie, co dowodzi urody jej i okolicy.
      Krokusy rosną na zboczu za domami wioski, najbliższy jest może 30 metrów od kwiatów, więc całkiem prawdopodobna jest ich ucieczka z ogródka.
      Kurujcie się, Mario, bo nie dość, że wiosna się zbliża, to trzeba też pokazać figę pewnemu wirusowi.

      Usuń
  3. Jabłkowa Droga ma w sobie niepowtarzalny urok. Nie mogłem powstrzymać swojej szalonej radości, gdy pierwszy raz nią szedłem.
    Krzysiek, pamiętasz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, ma, ma. Zdarza mi się (byłem tam wiele razy), iść nią wolno, żeby nie skończyła się zbyt szybko.
      Radość pamiętam, ale nie pamiętam, czy miałeś okazję jeść jabłka z przydrożnej jabłoni.

      Usuń
  4. Czy miałem okazję jeść jabłka z przydrożnej jabłoni?
    Krzysiek, kiedyś napisałeś tak:
    "Gdy doszliśmy na parking, od zachodu słońca dzieliła nas godzina czasu. Janek zaproponował odwiedzenie dróżki pod Wielisławką, jednej z najładniejszych dróg kaczawskich. Pamiętał też o jabłoni rosnącej na między. Tej samej, której pyszne jabłka zbieram ilekroć jestem tam jesienią.
    Podniosłem głowę znad klawiatury i spojrzałem na stolik, mam jeszcze dwa jabłka przywiezione spod Wielisławki."
    Abyś długo nie szukał, to te słowa są tu

    Te jabłka jedliśmy wtedy obaj.
    Nie pamiętasz?
    Spójrz na zdjęcie 73 tutaj

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obejrzałem zdjęcia na Twoim blogu. Pamiętałem tamten dzień. Pamiętam wschód słońca na zboczu Łysej, kanie, siedzenie w trawie pod Krzyżową, inne chwile też, ale akurat o zatrzymaniu się przy Jabłkowej Drodze zapomniałem, skleroza.
      Dzięki za przypomnienie. Tamte jabłka są aromatyczniejsze do większości jabłek sprzedawanych w sklepach.

      Usuń