141018
Z
parkingu pod Łysą Górą zboczami tej góry na przełęcz między
Skibą a Polną, następnie zbocza i szczyt Uliny, Przełęcz Widok,
Krzyżowa i powrót na parking.
Ponieważ
nie mogę już ustalić nowej trasy na cały dzień w moich górach,
wybieram miejsca lubiane lub dawno niewidziane albo przejścia
jeszcze nieznane; bywa też, że znanymi drogami idę w drugą stronę
niż ostatnio, a jeśli prognozowana jest słoneczna pogoda, wybieram
otwarte przestrzenie z dalekimi widokami. Tymi właśnie zasadami
kierując się, ustaliłem dzisiejszą trasę na wspólną z Jankiem
włóczęgę.
Dopiero
gdy zgasiłem silnik, na dobre usłyszałem szum wiatru. Silnego
wiatru, o czym mieliśmy przekonać się wkrótce. Noszony na wszelki
wypadek zapasowy sweter okazał się potrzebny, chociaż w południe
wszystkie swetry niosłem w plecaku.
Cała
Łysa Góra, tak gwarna w zimie z powodu stoku narciarskiego, śpi
jeszcze głębokim snem letnim; budynki, drogi, stok, robią wrażenie
opuszczonych. Zostawiwszy samochód na pustym parkingu, weszliśmy
wyżej na zbocze dla obejrzenia wschodu; na odkrytej przestrzeni
rozpędzony wariacko wiatr szarpał się z naszymi ubraniami. Przydał
się też i kaptur wiatrówki, a jest z tych, które nie dają się
zerwać z głowy. Od pierwszych chwil dnia do ostatniej jego minuty w
powietrzu wisiała delikatna mgiełka. Bliskim widokom nie
przeszkadzała, ale nieco odleglejszym górom odbierała wyrazistość,
z najdalszych czyniąc ledwie niebieskie kontury. Wschodzące słońce
też było odrobinę rozmyte, ale przecież widzieliśmy misterium
stawania się dnia – codzienne, a tak rzadko oglądane. Patrząc na
podnoszące się słońce, naprawdę trudno uznać jego nieruchomość
a obracanie się Ziemi, skoro wzrok mówi co innego.
Zboczami
Łysej Góry szedłem tylko raz, kilka lat temu, w zimowy, śnieżny
i mroźny dzień. Dzisiaj zobaczyłem tamte miejsca odmienione
podwójnie: słońcem i kolorami jesieni, oraz wybraniem innej drogi.
Zdecydował przypadek i brak czasu na zapoznanie się z lasami na
zdjęciach googli: weszliśmy na łąkę wciskającą się głęboko
w zbocze góry, na jej końcu przeszliśmy szpaler drzew
oddzielających ją od sąsiadki, i idąc w ten sposób bez
błądzenia, czasami tylko szukając dogodnych przejść, udało się
przejść zalesiony obszar, a za nim znaleźć drogę zapowiadaną
przez mapę i w rezultacie dojść do przełęczy.
Gdy
w parę godzin później patrzyłem na zbocze stojąc po przeciwnej
stronie doliny, nie zobaczyłem ani jednej z tych łąk ukrytych w
lasach, a tak mi się spodobały, że wrócę tam, chociaż na pewno
nie uda się dokładnie powtórzyć przejścia ze wszystkimi jego
meandrami. Niewielkie łąki biegną pod górę ku ścianie lasu, a
tam wciskają się wyżej zwężającymi lub zakrzywionymi językami;
na miedzach rosną drzewa w zwartym szyku, czasami grupując się w
małe zagajniki bronione uskokiem gruntu lub gęstym szpalerem tarnin
i głogów, a niektóre ukrywają maleńkie strumyczki; tu tam stoi
samotne drzewo przyciągające wzrok lub pojawia się efemeryczna
dróżka; bywało, że nim znikła nie wiadomo gdzie, zdążyła
pokazać przejście między drzewami. Wokół zieleń nasycona
słońcem, piękne kolory czereśni, brzóz i klonów, ziemia
nagrzana słońcem i namawiająca do posiedzenia, licznie widziane
dzisiaj drapieżne ptaki podziwiane za ich umiejętności
wykorzystywania silnego wiatru do szybowania.
Obserwowanie
minimalnych zmian ustawienia skrzydeł dla nieruchomego wiszenia w
powietrzu pędzącym na nich, kładzenie się w ciasnym skręcie i
błyskawiczne nabieranie szybkości, elegancja i dostojność ich
sylwetek, perfekcja lotu, tworzą ciekawe widowisko. Dlaczego dopiero
od niedawna zwracam uwagę na te ptaki?
Wędrowanie
bez wyznaczonego szlaku i bez drogi ma urok nieporównywalny do
prowadzenia znakami malowanymi na drzewach. W tych górach nie lubię
chodzić szlakami, a jeśli się to zdarzy, czuję skrępowanie,
prowadzenie na rękę, a na dodatek nie mogę się skupić na
otoczeniu, wypatrując znaków szlaku, i w rezultacie porzucam go dla
swobody, niechby nawet – i tak się zdarza – pomylenia kierunków
czy wejścia w chaszcze. Był taki okres w moich wędrówkach, gdy
zastanawiałem się gdzie iść, skoro tu i tam byłem, ale też
pamiętam silne wrażenie otworzenia się wielkiej przestrzeni z
tysiącami dróg, gdy drogi porzuciłem. Po prostu miałem je wtedy
wszędzie. Parę godzin później, w okolicy góry Krzyżowa,
zobaczyliśmy ze sporej odległości samotne drzewo. Mój towarzysz
zainteresował się nim, więc po prostu skręciliśmy ku niemu.
Drzewem samotnikiem okazała się duża i ładna czereśnia.
Gdy
idzie się zboczem góry, widoki miewa się na boki i do tyłu; góra
jest granicą, za nią otwiera się inny świat; tylko wiemy, że są
tam widoki, góry i dal, ale nie widzimy ich. Żeby zobaczyć obydwa
światy, niekoniecznie trzeba wchodzić na szczyt góry. Zbliżając
się do przełęczy, też doświadcza się podobnego wyłaniania się
drugiego świata. Jeśli podejście nie jest strome, dal powoli się
wynurza, otwiera przed nami, rozszerza i wznosi ku niebu. Janek od
razu rozpoznał dwie góry wyczarowane naszym podejściem, czyli
rośnie mi konkurent w sztuce rozpoznawania kaczawskich górek :-)
Na
siodle rośnie brzoza, jedno w wielu drzew pamiętanych i
odwiedzanych. Gdy witałem się z nią poprzednim razem, stała
zmarznięta, naga i samotna; dzisiaj zobaczyłem ją zieloną, a
objąwszy jej kibić, poczułem ciepło. Tak, wiem, że nagrzana była
słońcem, ale przecież wolno mi myśleć, że ciepłem mnie witała.
Dnem
doliny opadającej ku Jeleniej Górze biegnie szosa, a na nią
nanizane są paciorki domków Dziwiszowa. Ulina, góra, na którą
wchodziliśmy po drugiej stronie wioski, jest inna od Łysej: ta
faktycznie jest łysa, tylko tu i tam wystaje jej parę kępek włosów
– drzew, a na południowym zboczu rośnie samotny duży dąb
widoczny z odległości paru kilometrów. U jego stóp przycupnęła
mała mirabelka oglądana kiedyś w swojej białej godowej szacie,
rośnie parę brzózek i biegnie polna dróżka. Na północy widać
zaorane zbocze góry, a pozostałe kierunki oferują widoki czterech
pasm górskich. Idealne miejsce na odpoczynek i kontemplację, której
nikt nie przerwie. Cisza podkreślana wiatrem, słońce, daleko
niebieski stożek Śnieżki, a tuż obok, na brzegu pola, mnóstwo
kwiatów.
Nie
tylko na drapieżne ptaki nie patrzyłem przez tyle lat, ale i na
polne kwiaty – osobliwa ślepota. Czym ja się zajmowałem? Nadal
większości z nich nie znam z nazwy, ale powoli uczę się
rozpoznawać kolejne. Ot, bratek polny. Parę lat temu zauważyłem
go po raz pierwszy, chociaż na pewno widziałem wielokrotnie i
wcześniej. Tak mi się spodobał, że po powrocie z wędrówki
wyszukałem w internecie nazwę tego malutkiego, a tak wdzięcznego
kwiatuszka. Dzisiaj widziałem ich wiele, ale były inne od tamtych,
mniejsze; może inna odmiana? Dużo kwitło chabrów, także
łąkowych, a w paru miejscach rosło ich tyle, że rżysko pola
miało już z daleka niebieski odcień.
Szliśmy
w kierunku Przełęczy Widok i dalej, na szczyt Krzyżowej. Nasza
własna droga, jako że szliśmy na przełaj, wiodła otwartymi
przestrzeniami, częstokroć z panoramicznymi widokami. Piękna
droga, dokładnie taka, jakiej obrazy pojawiają się we mnie w
zimowe dni, gdy idę przygaszonym światem, bure niebo mając nad
sobą.
Krzyżowa
jest górką wznoszącą się nad wioską Podgórki. Byłaby piękna
widokami, swoimi różami i brzozami, gdyby nie okropnie brzydki i
byle jak zbudowany na szczycie bunkier zwieńczony wielkim krzyżem.
Mnie,
osobę areligijną, dziwi, a i trochę razi, zwyczaj chrześcijan
szpecenia takich miejsc znakiem swojej wiary. Kiedyś wszedłem na
Chełmiec, jedną z „moich” gór, mimo iż wznosi się w Górach
Wałbrzyskich, a tam nie dość, że stoją maszty antenowe, to i
krzyż – wielki i paskudny jak siedem nieszczęść. Czy ludziom
stawiających takie budowle wydaje się, że im będą wyższe, tym
ważniejsza stanie się ich religia, a oni bliżsi swojemu bogu? A
może oni nie znają znaczenia słowa pycha? Czuję w sobie niezgodę
na czynienie na pół świętym miejsca, na którym postawiono krzyż,
nawet wbrew prawu, o estetyce już nawet nie wspominając. Tak być
nie powinno w świeckim kraju.
Gdy
doszliśmy na parking, od zachodu słońca dzieliła nas godzina
czasu. Janek zaproponował odwiedzenie dróżki pod Wielisławką,
jednej z najładniejszych dróg kaczawskich. Pamiętał też o
jabłoni rosnącej na między. Tej samej, której pyszne jabłka
zbieram ilekroć jestem tam jesienią.
Podniosłem
głowę znad klawiatury i spojrzałem na stolik, mam jeszcze dwa
jabłka przywiezione spod Wielisławki. Naprawdę rzadko kiedy można
kupić jabłka równie dobre jak te niechciane przez nikogo, gnijące
w rowie, czerwone owoce starej jabłoni przydrożnej.
Czy
widzieliśmy zachód? Wbrew pierwszemu odczuciu pytanie nie jest
dziwne. Otóż słońce, nadal mając wyraźnie dłuższą wędrówkę
od styczniowej, nie tyle zaszło, co schowało się, jeszcze jasne,
za grzbiet góry, do której nie dociera w zimie.
Myślę
jednak, że możemy powiedzieć sobie, iż ten słoneczny i ciepły
dzień złotej jesieni wykorzystaliśmy cały – od wschodu do
zachodu słońca.
Piękną mieliście pogodę na wycieczkę! Kilka ostatnich dni było właśnie takimi: niby pogodnym a z silnym wiatrem i lekka mgełką zasłaniającą dalekie pejzaże. To z jej powodu nie weszłam kolejny raz na Kamienicę, wiedząc, że mój wysiłek nie zostanie nagrodzony odległym widokiem. Ja mogę sobie jednak na takie marudzenie pozwolić, mogąc w każdej chwili po prostu wyjść i iść. Zjawiska stawiania krzyży gdzie tylko się da też nie rozumiem. Zwłaszcza, że gdyby dobrze wczytać się w Biblię, to ich stawianie można by uznać za... grzech!
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniu, za zajrzenie i słowa.
UsuńJutro też jadę, ale dzień zapowiada się już typowo jesienny. Dwie następne niedziele spędzę w domu, więc jadę żeby nachodzić się na zapas:-)
Właśnie. Ty masz luksus wyboru, ja nierzadko idę w brzydką niedzielę, mimo iż zapowiadają na poniedziałek poprawę pogody. Tyle że w poniedziałek muszę być w pracy. Inaczej: w zimie łatwo dostać wolne, tak zrobiłem w ostatni poniedziałek spędzony w górach, ale przecież jestem tutaj, z dala od rodziny, żeby zarobić i wrócić do żony. Ta świadomość znacznie ogranicza mi branie wolnych w dni robocze.
Ale już niedługo, jakieś 20 miesięcy, skończę pracę i wrócę, chociaż wiem, że tęsknić będę.
Wśród wiernych, a zwłaszcza w Kościele, mało jest zwyczajów i dogmatów zgodnych ze szczytnymi ideałami Jezusa z Nazaretu.
Mocni jesteście, wędrować tak od wschodu do zachodu słońca, na to trzeba wiele sił, i nogi bolą:-) ile km w nogach? jabłka starych odmian są najlepsze, nawet jeśli niezbyt piękne dla oka; zbieram je jeszcze spod jabłoni, pewnie dopóki nie przyjdzie mróz, na razie leżą w trawie, która je chroni; a wiesz, Krzysztofie, że w Rumunii nic się nie marnuje? takie marnotrawstwo owoców jak u nas jest nie do pomyślenia, wszystko wyzbierane i przetworzone lub sprzedane przez babcie przy drodze; krajobrazy na zdjęciach już inne, poszarzałe, na zdjęciu pod wschodem słońca widać wiatr:-) tak, też się z pewnymi rzeczami nie zgadzam w naszej religii, i pewnie nie tylko ja.
OdpowiedzUsuńMario, na szlak poszło dwóch dziadków. Pewnie, dziadek odciągnięty od telewizorni lub biurka raczej nie poradziłby sobie, ale nasza wędrówka wyczynem nie była. Szliśmy 11 czy 12 godzin, a dystans… nie mierzyłem, ale nie sądzę, żeby przekroczył 20 kilometrów. Wychodzi nieco mniej niż 2 kilometry na godzinę, czyli tempo żółwia. Jeśli idziemy, zapewne robimy 4 czy 5 km na godzinę, a tamta średnia wynika z częstych przystanków. Na chwilę pogadania, na wypicie herbaty, zrobienie zdjęć, a są i nieco dłuższe przerwy, gdy siedzi się w ładnym miejscu kwadrans.
UsuńNogi zawsze bolą gdy wróci się do samochodu, zawsze z ulgą siadam w fotelu i zawsze lekko zgięty wysiadam przed bramą firmy, ale nazajutrz rano już jest normalnie, nogi niosą mnie bez oznak wczorajszego wysilenia, więc jest dobrze. Oby jak najdłużej.
Zbieram się napisać tekst o ostatnim wyjeździe, będzie tam i o jabłkach. Bo widzisz, ilekroć przechodziłem obok jabłoni pod którą leżały dorodne jabłka, szkoda mi ich było. W rezultacie wróciłem niosąc w plecaku kilkanaście jabłek. Wiesz, chyba produkty robione z jabłek są za tanie, ludziom się nie chce. Nie widzą opłacalności ekonomicznej, a myśli o wykorzystaniu darów natury chyba nie są częste.
Mario, Krzysiek pisał o dwóch dziadkach.
UsuńJeden z nich jest posiwiały a drugi biały - zwany też Wiedźminem, lub Janem Białe Włosy...
Na Krzyśka muszę wydumać jakąś ksywę...
Janku… chciałem napisać Wiedźminie, uświadomiłeś mi, że nie znam mojej ksywki, jaką niewątpliwie nadali mi koledzy w pracy. Kiedyś doszły mnie słuchy o Profesorku i o Milimetrze. Znaczenie pierwszej jest oczywiste, druga związana jest w moją dokładnością, według nich przesadną.
UsuńMoim zdaniem, żadna nie pasuje do Ciebie. Może "Wiatr", byłoby W&W, pomyślę jeszcze:)
UsuńPodoba mi się Twoja propozycja, ale dlaczego Wiatr, i co oznacza drugie W?
UsuńMoi koledzy w pracy na pewno nie nadali mi ksywki tego rodzaju. Oni urabiają je albo z cechy charakteru, albo z nazwiska. Kowalczykiewicz będzie u nich Kowalem, na przykład. Twoja propozycja była więc niezrozumiała, może zbyt subtelna.
Wspaniale jest móc tak wędrować po bezdrożach i cieszyć oko pięknymi widokami. Nie każdy jeszcze to potrafi. Wydaje mi się, że nawet ilość kilometrów i czas nie jest ważny tylko sama chęć wybrania się z domu nawet bez względu na pogodę. Chociażby na pobliską górkę, czy łąkę. Pozdrawiam serdecznie i czekam na kolejne wędrówki.
OdpowiedzUsuńDziękuję Olu. U mnie wyjazd jest wydarzeniem, skoro ponad dwie godziny jadę w jedną stronę, dlatego nastawiam się na całodzienną wędrówkę, ale gdybym mieszkał w górach, zapewne robiłbym tak jak napisałaś. Wychodziłbym na godzinkę czy parę godzin, żeby połazić gdzieś lub posiedzieć.
UsuńNajbliższe dwa weekendy będę mieć przerwę w wędrówkach, ale też przygotowuję teksty i zdjęcia dwóch ostatnich.
Wschod słońca - zachwycający. Ja widziałam dzisiaj pełnię, ciut odrutowaną kablami, niemniej piękną. Ten okrągły księżyc był welwetowy, czyli miękki, złamane usypiające barwy. Kolor biało-brązowy, No raczej sepia. W Trójmieście króluje wiatr i dyktuje swoje warunki. Przejmujący do szpiku kości, trzeba wkładać czapkę.
OdpowiedzUsuńOdrutowana pełnia… Fajne, Chomiku.
UsuńJeśli tylko czapkę trzeba założyć, to tam u was ledwie zefirek powiewa :-) Mnie i Jankowi też trafił się jeszcze znośny wiatr. Parę lat temu byłem z innym znajomym w moich górach, wiało tak, że pod czapkę musiałem założyć kominiarkę, a na biwaku nie udało mi się nalać herbaty z termosu do kubka, ponieważ wiatr porywał ją i unosił w dal. Za to dobrze wchodziło się pod górę mając wiatr w plecy – wystarczyło tylko przebierać nogami, a wiatr holował pod górę. Niezapomniany dzień.