101225
Niedawno gruchnęła wieść nie do pomyślenia jeszcze kilka lat temu: Bill G., kapłan klimatyzmu, niezłomny obrońca Ziemi, wódz naczelny wojsk antydwutlenkowych, ogłosił, że planeta jednak nie spłonie ani do 2010 roku, ani nawet do 2015, jak wcześniej on i jemu podobni głosili z niezachwianą pewnością. Skąd taka zmiana? Otrzeźwiał, czy zapytał naukowców nie finansowanych przez niego? Myślę, że po prostu to szaleństwo przestało się opłacać. Tak czy inaczej dzieciarnia z Ostatniego Pokolenia może teraz odetchnąć: nie będą ostatnim pokoleniem, chyba że zrezygnują z dzieci. Wprawdzie Unia dalej zarzyna europejską gospodarkę ETSami, wiatrakami i regulacjami, ale im nigdy nie chodziło o ratowanie Ziemi.
Nie piszę tego dla łatwych drwin z zaślepienia jednych i wyrachowania drugich, ale jako wstęp do opisu pewnych moich codziennych praktyk. Dla mnie są naturalne i odruchowe, nie wynikają z rozumowych analiz ani żadnych ideologii a raczej z mojego pojmowania celowości i logiki, jednak w ostatecznym rachunku służą oszczędzaniu zasobów planety i jej środowiska naturalnego.
Zdaje się, że temat już poruszałem w poprzednich latach, ale nie zaszkodzi wrócić do niego, jako że jest ważny i wiele mówi o obłudzie władz i niekonsekwencji zwykłych ludzi, którzy mają się za zwolenników zielonych przemian.
Trzeci tydzień jestem w Białymstoku, wróciwszy na miesiąc do starej firmy. Razem z moimi współpracownikami, Ukrainką i dwoma Białorusinami, stołujemy się w barze. Kupuję taki obiad, aby go zjeść. Na regał odnoszę puste talerze, a wtedy widzę, jak dużo jedzenia ludzie zostawiają. Owszem, czasami można ich tłumaczyć tym, że nie smakowało, ale dotyczyć to może tylko niewielkiej części konsumentów, bo wiem, że wielu z nich stołuje się tam codziennie. Poza tym można zamawiać połowę porcji większości dań. Papierowe chusteczki są duże i grube, mnie wystarczy jedna, a widzę, że ludzie biorą ich po kilka. Moi obecni koledzy w pracy oddzierają kilka arkuszy papierowego ręcznika aby wytrzeć plamę rozlanej wody na stole albo łyżeczkę. Po co tyle brać? Czy zastanawiają się nad materiałowymi i energetycznymi kosztami wytworzenia tych produktów? Bar oferuje dobre i tanie posiłki, chwalę pracę pań kucharek, na pewno nie one wpadły na pomysł by sól i pieprz podawać w papierowych torebkach mieszczących chyba mniej niż gram przyprawy; dlaczego nie w tradycyjnych pojemnikach? Po co wydatkować na te torebeczki pracę, materiały i energię?
Takich i podobnych przykładów marnotrawstwa widzę wszędzie, dosłownie wszędzie. Na poczcie kupiłem kilka kopert ze znaczkami, i aby rozliczyć się z firmą, wziąłem paragon: dwie linijki tekstu wydrukowane było na kartce formatu A4. Moi współpracownicy zalewają wodą niemal cały duży czajnik potrzebując szklankę wrzątku. Potrzeba ok. 0,2 kg węgla dla wytworzenia 1kWh energii, a czajnik tyle zużywa w 25-30 minut swojej pracy. Niewiele? Faktycznie, niewiele, ale pomnożone przez miliony każdego dnia, dają wagony traconego węgla. Odebrałem przesyłkę z gałązkami świątecznymi do przybrania karuzeli, były w porządnym tekturowym pudle, dodatkowo owiniętym wieloma warstwami foli typu „strech”; w taką samą folię owinięta była bąbelkowa koperta z inną przesyłką. Po co, skoro paczki nie jadą już otwartymi furmankami jak przed wiekami? Chyba z przyzwyczajenia, skoro teraz wszystko owija się tą folią. Transakcja kupna biletu przy użyciu karty płatniczej automatycznie potwierdzana jest wydrukiem, którego firma nie potrzebuje i jest po prostu wyrzucany, chyba że klient go potrzebuje, co bardzo rzadko się zdarza. Paragony, też drukowane automatycznie, zbieramy wokół karuzeli jako śmieci. W sklepie spożywczym kupiłem trzy jabłka, kasjerka dała mi worek foliowy którego nie wziąłem, bo po co. I tak dalej bez końca.
O użytkowaniu rzeczy do ich naturalnego zużycia już pisałem. Tutaj, w hotelowym pokoju, leżą przy szafie dwie moje torby. Mam je tak długo, że nie pamiętam ich poprzedniczek, niewątpliwie zasłużyły już na emeryturę, ale nadal są całe i pełnią swoją funkcję, a nadto… Mnie jest trudno wyrzucić coś, co dobrze mi służyło przez lata. Przywiązuję się do rzeczy. Czy jestem dusigroszem? Myślę, że nie, skoro na swoje turystyczne wyjazdy tutaj opisywane wydaję czwartą część dochodów, a więc nie mało.
O takich ludziach jak ja mówi się, że jesteśmy płaskoziemcami niedbającymi o planetę, ponieważ nie zgadzamy się z twierdzeniem o naszej możliwości zmiany klimatu i przejścia na „zeroemisyjne” źródła energii. Mówią tak ludzie, którzy nie odróżniają jednostek mocy i energii, o wytwarzaniu prądu nie mają zielonego pojęcia, a energię i zasoby bezsensownie i bezrefleksyjnie marnotrawią!
Trzeba zacząć od siebie, do drobnych czynności z pozoru nieważnych, mikroskopijnych w skali Ziemi, ponieważ są powtarzane miliony (albo i miliardy) razy każdego dnia, i w rezultacie przestają być nieważne.
O ludziach
Objąłem w użytkowanie karuzelę, której nie podnosi się jedno z dziesięciu ramion. Usterkę zdiagnozowałem, rozmawiałem nawet z czeskim producentem w sprawie przysłania uszkodzonego podzespołu elektronicznego, ale póki co ramię nie działa. Przykleiłem do siedzenia kartkę ze stosownym napisem, ale klienci siadali na napis. Wtedy zębatymi opaskami, potocznie zwanymi trytkami, unieruchomiłem rurę zabezpieczenia aby uniemożliwić zajęcie miejsca, a po kilku godzinach widziałem, jak klient na siłę zerwał opaski i wsiadł. Co robić? Położyłem na siedzenie kawał betonu będącego podstawą do ogrodzenia. Jest lepiej, bo tylko raz na dwa – trzy dni się zdarza, że ktoś siada na ten beton.
Bezproblemowo jest w deszczowe dni, ponieważ klienci widząc krople deszczu rezygnują z zajęcia miejsca. Czyli zamoczone siedzenie bardziej ich odstrasza niż leżący na nim beton. Widoczne na zdjęciu trytki specjalnie są założone i tak ucięte, aby końce były ostre; ma to dodatkowo zniechęcić ludzi do prób otwarcia zabezpieczenia.Mamy też drugą atrakcję: pociąg dla dzieci jadący po torze ułożonym w efektowne serpentyny. Któregoś dnia tatuś posadził dziecko do wagonika i cały pociąg zaczął pchać. Nie można tego robić z przyczyny oczywistej, ale jest i druga: robiąc to niefachowo, pociąg można po prostu wykoleić. Kiedy ten człowiek usłyszał, że ma zostawić pociąg, był wielce oburzony. Bo przecież nikt mu nie powiedział - tak się tłumaczył - że nie można tak robić, i że za jazdę trzeba płacić. Wiem, że dla wielu ludzi, zwłaszcza wśród młodszych, jego argument jest słuszny, ma wagę, ale mnie taka postawa po prostu przeraża – podobnie jak samowolne otwarcie przez innego tatusia bramki wejściowej na karuzelę w czasie jej biegu. Jemu też nikt nie powiedział, że do kręcącej się karuzeli nie da się wsiąść bez zrobienia sobie kuku i dlatego nie można otwierać bramki. To wszystko powinno być napisane, mówicie? Nie dość, że nikt nie czyta instrukcji (akurat o bramce jest informacja), to jeszcze nie ma możliwości zastrzeżenia wszystkich czynności, jakie mogą wpaść do głowy niemyślącemu człowiekowi. Nigdzie nie jest napisane, że nie można wchodzić na figurę Mikołaja, że nie można przeskakiwać ogrodzeń, wskakiwać na dach kiosku kasowego albo brać sobie lampki na pamiątkę. To na karuzeli, a poza nią, na ulicach, w sklepach, wszędzie, taka wyliczanka może mieć sto metrów długości. W barze, w którym się stołuję, nie ma tabliczki z zakazem włączania głośnej muzyki albo spania na krześle. Po prostu zakłada się, że pewne zachowania, zakazy i nakazy, są dla dorosłych ludzi oczywiste. To założenie traci ważność, w rezultacie mam obawy zbliżając się w nocy do nieoświetlonego przejścia dla pieszych, bo w każdej chwili pieszy może wejść na przejście nie patrząc na boki. Normalne, słuszne i prawidłowe? Nie. To robienie z ludzi niezaradnych, niemyślących dzieci. To pozbawianie ich umiejętności i odruchu dbania o siebie i swoich bliskich. To obciążanie innych ludzi koniecznością zapewnienia własnego bezpieczeństwa i dobrostanu psychicznego. To działania skutkujące zatraceniem cech do tej pory uznawanych za definiujące pojęcie dorosłości i z nią – odpowiedzialności.











































































































