Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 12 grudnia 2025

Zwyczaje i klimat

 101225

Niedawno gruchnęła wieść nie do pomyślenia jeszcze kilka lat temu: Bill G., kapłan klimatyzmu, niezłomny obrońca Ziemi, wódz naczelny wojsk antydwutlenkowych, ogłosił, że planeta jednak nie spłonie ani do 2010 roku, ani nawet do 2015, jak wcześniej on i jemu podobni głosili z niezachwianą pewnością. Skąd taka zmiana? Otrzeźwiał, czy zapytał naukowców nie finansowanych przez niego? Myślę, że po prostu to szaleństwo przestało się opłacać. Tak czy inaczej dzieciarnia z Ostatniego Pokolenia może teraz odetchnąć: nie będą ostatnim pokoleniem, chyba że zrezygnują z dzieci. Wprawdzie Unia dalej zarzyna europejską gospodarkę ETSami, wiatrakami i regulacjami, ale im nigdy nie chodziło o ratowanie Ziemi.

Nie piszę tego dla łatwych drwin z zaślepienia jednych i wyrachowania drugich, ale jako wstęp do opisu pewnych moich codziennych praktyk. Dla mnie są naturalne i odruchowe, nie wynikają z rozumowych analiz ani żadnych ideologii a raczej z mojego pojmowania celowości i logiki, jednak w ostatecznym rachunku służą oszczędzaniu zasobów planety i jej środowiska naturalnego.

Zdaje się, że temat już poruszałem w poprzednich latach, ale nie zaszkodzi wrócić do niego, jako że jest ważny i wiele mówi o obłudzie władz i niekonsekwencji zwykłych ludzi, którzy mają się za zwolenników zielonych przemian.

Trzeci tydzień jestem w Białymstoku, wróciwszy na miesiąc do starej firmy. Razem z moimi współpracownikami, Ukrainką i dwoma Białorusinami, stołujemy się w barze. Kupuję taki obiad, aby go zjeść. Na regał odnoszę puste talerze, a wtedy widzę, jak dużo jedzenia ludzie zostawiają. Owszem, czasami można ich tłumaczyć tym, że nie smakowało, ale dotyczyć to może tylko niewielkiej części konsumentów, bo wiem, że wielu z nich stołuje się tam codziennie. Poza tym można zamawiać połowę porcji większości dań. Papierowe chusteczki są duże i grube, mnie wystarczy jedna, a widzę, że ludzie biorą ich po kilka. Moi obecni koledzy w pracy oddzierają kilka arkuszy papierowego ręcznika aby wytrzeć plamę rozlanej wody na stole albo łyżeczkę. Po co tyle brać? Czy zastanawiają się nad materiałowymi i energetycznymi kosztami wytworzenia tych produktów? Bar oferuje dobre i tanie posiłki, chwalę pracę pań kucharek, na pewno nie one wpadły na pomysł by sól i pieprz podawać w papierowych torebkach mieszczących chyba mniej niż gram przyprawy; dlaczego nie w tradycyjnych pojemnikach? Po co wydatkować na te torebeczki pracę, materiały i energię?

Takich i podobnych przykładów marnotrawstwa widzę wszędzie, dosłownie wszędzie. Na poczcie kupiłem kilka kopert ze znaczkami, i aby rozliczyć się z firmą, wziąłem paragon: dwie linijki tekstu wydrukowane było na kartce formatu A4. Moi współpracownicy zalewają wodą niemal cały duży czajnik potrzebując szklankę wrzątku. Potrzeba ok. 0,2 kg węgla dla wytworzenia 1kWh energii, a czajnik tyle zużywa w 25-30 minut swojej pracy. Niewiele? Faktycznie, niewiele, ale pomnożone przez miliony każdego dnia, dają wagony traconego węgla. Odebrałem przesyłkę z gałązkami świątecznymi do przybrania karuzeli, były w porządnym tekturowym pudle, dodatkowo owiniętym wieloma warstwami foli typu „strech”; w taką samą folię owinięta była bąbelkowa koperta z inną przesyłką. Po co, skoro paczki nie jadą już otwartymi furmankami jak przed wiekami? Chyba z przyzwyczajenia, skoro teraz wszystko owija się tą folią. Transakcja kupna biletu przy użyciu karty płatniczej automatycznie potwierdzana jest wydrukiem, którego firma nie potrzebuje i jest po prostu wyrzucany, chyba że klient go potrzebuje, co bardzo rzadko się zdarza. Paragony, też drukowane automatycznie, zbieramy wokół karuzeli jako śmieci. W sklepie spożywczym kupiłem trzy jabłka, kasjerka dała mi worek foliowy którego nie wziąłem, bo po co. I tak dalej bez końca.

O użytkowaniu rzeczy do ich naturalnego zużycia już pisałem. Tutaj, w hotelowym pokoju, leżą przy szafie dwie moje torby. Mam je tak długo, że nie pamiętam ich poprzedniczek, niewątpliwie zasłużyły już na emeryturę, ale nadal są całe i pełnią swoją funkcję, a nadto… Mnie jest trudno wyrzucić coś, co dobrze mi służyło przez lata. Przywiązuję się do rzeczy. Czy jestem dusigroszem? Myślę, że nie, skoro na swoje turystyczne wyjazdy tutaj opisywane wydaję czwartą część dochodów, a więc nie mało.

O takich ludziach jak ja mówi się, że jesteśmy płaskoziemcami niedbającymi o planetę, ponieważ nie zgadzamy się z twierdzeniem o naszej możliwości zmiany klimatu i przejścia na „zeroemisyjne” źródła energii. Mówią tak ludzie, którzy nie odróżniają jednostek mocy i energii, o wytwarzaniu prądu nie mają zielonego pojęcia, a energię i zasoby bezsensownie i bezrefleksyjnie marnotrawią!

Trzeba zacząć od siebie, do drobnych czynności z pozoru nieważnych, mikroskopijnych w skali Ziemi, ponieważ są powtarzane miliony (albo i miliardy) razy każdego dnia, i w rezultacie przestają być nieważne.

O ludziach

Objąłem w użytkowanie karuzelę, której nie podnosi się jedno z dziesięciu ramion. Usterkę zdiagnozowałem, rozmawiałem nawet z czeskim producentem w sprawie przysłania uszkodzonego podzespołu elektronicznego, ale póki co ramię nie działa. Przykleiłem do siedzenia kartkę ze stosownym napisem, ale klienci siadali na napis. Wtedy zębatymi opaskami, potocznie zwanymi trytkami, unieruchomiłem rurę zabezpieczenia aby uniemożliwić zajęcie miejsca, a po kilku godzinach widziałem, jak klient na siłę zerwał opaski i wsiadł. Co robić? Położyłem na siedzenie kawał betonu będącego podstawą do ogrodzenia. Jest lepiej, bo tylko raz na dwa – trzy dni się zdarza, że ktoś siada na ten beton.  

Bezproblemowo jest w deszczowe dni, ponieważ klienci widząc krople deszczu rezygnują z zajęcia miejsca. Czyli zamoczone siedzenie bardziej ich odstrasza niż leżący na nim beton. Widoczne na zdjęciu trytki specjalnie są założone i tak ucięte, aby końce były ostre; ma to dodatkowo zniechęcić ludzi do prób otwarcia zabezpieczenia.

 Mamy też drugą atrakcję: pociąg dla dzieci jadący po torze ułożonym w efektowne serpentyny. Któregoś dnia tatuś posadził dziecko do wagonika i cały pociąg zaczął pchać. Nie można tego robić z przyczyny oczywistej, ale jest i druga: robiąc to niefachowo, pociąg można po prostu wykoleić. Kiedy ten człowiek usłyszał, że ma zostawić pociąg, był wielce oburzony. Bo przecież nikt mu nie powiedział - tak się tłumaczył - że nie można tak robić, i że za jazdę trzeba płacić. Wiem, że dla wielu ludzi, zwłaszcza wśród młodszych, jego argument jest słuszny, ma wagę, ale mnie taka postawa po prostu przeraża – podobnie jak samowolne otwarcie przez innego tatusia bramki wejściowej na karuzelę w czasie jej biegu. Jemu też nikt nie powiedział, że do kręcącej się karuzeli nie da się wsiąść bez zrobienia sobie kuku i dlatego nie można otwierać bramki.  
To wszystko powinno być napisane, mówicie? Nie dość, że nikt nie czyta instrukcji
(akurat o bramce jest informacja), to jeszcze nie ma możliwości zastrzeżenia wszystkich czynności, jakie mogą wpaść do głowy niemyślącemu człowiekowi. 
Nigdzie nie jest napisane, że nie można wchodzić na figurę Mikołaja, że nie można przeskakiwać ogrodzeń,
wskakiwać na dach kiosku kasowego albo brać sobie lampki na pamiątkę. To na karuzeli, a poza nią, na ulicach, w sklepach, wszędzie, taka wyliczanka może mieć sto metrów długości. W barze, w którym się stołuję, nie ma tabliczki z zakazem włączania głośnej muzyki albo spania na krześle. Po prostu zakłada się, że pewne zachowania, zakazy i nakazy, są dla dorosłych ludzi oczywiste. To założenie traci ważność, w rezultacie mam obawy zbliżając się w nocy do nieoświetlonego przejścia dla pieszych, bo w każdej chwili pieszy może wejść na przejście nie patrząc na boki. Normalne, słuszne i prawidłowe? Nie. To robienie z ludzi niezaradnych, niemyślących dzieci. To pozbawianie ich umiejętności i odruchu dbania o siebie i swoich bliskich. To obciążanie innych ludzi koniecznością zapewnienia własnego bezpieczeństwa i dobrostanu psychicznego. To działania skutkujące zatraceniem cech do tej pory uznawanych za definiujące pojęcie dorosłości i z nią – odpowiedzialności.


 

niedziela, 7 grudnia 2025

Sudety jesienią, wspomnienie

 011225

Kilkanaście lat temu szukałem informacji o butach w góry, a spotkałem w internecie pierwszego mieszkańca Sudetów. Dość szybko przenieśliśmy znajomość do świata realnego jeżdżąc w góry, później spotykając się u niego w domu. Okazało się, że wiele nas dzieli, jednak bardziej łączy wspólne umiłowanie górskich wędrówek, więc mimo częstych dyskusji graniczących z kłótniami, znajomość trwa do dzisiaj. W późniejszych latach zawarłem jeszcze kilka znajomości w podobny sposób, chociaż trzeba mi przyznać, że częściej są ślepymi uliczkami, na których nie potrafimy się rozpoznać albo po jakimś czasie zapominamy o sobie. Bywa też inaczej: jedna drobna decyzja, na przykład wybór akurat tego hotelu, tej agroturystyki, czy pójście tego dnia na tę górę, uruchamia rozciągnięty na lata ciąg zdarzeń. Nie są z gatunku tych, które odmieniają życie, wielkich przyjaźni nie zawarłem, ale jednak te znajomości, które przetrwały próbę czasu, niosą niemały ładunek emocjonalny wzbogacający mnie i moje związki z Sudetami.

W rezultacie przez połowę z dwunastu dni jesiennych wędrówek sudeckich towarzyszyli mi znajomi mieszkańcy tych gór. Z wyborem tras bywało różnie: jedni chcieli mi pokazać miejsca przez nich cenione i lubiane, inni korzystali z mojej znajomości sudeckich szlaków. Od razu powiem, że na przewodnika się nie nadaję; co prawda znam sporo nieoznakowanych szlaków, wiele widoków i uroczych zakątków, jednak niemal nic nie wiem miejscowościach i klasycznych atrakcjach turystycznych.

Dwa dni spędziłem ze znajomymi w Kotlinie Jeleniogórskiej. Moi przewodnicy pokazali mi górę Drewniak pod Michałowicami, pałace w Łomnicy, Wojanowie i Karpnikach, a w Bukowcu oprócz pałacu wielki park z przepięknymi dębami i lipami pomnikowych rozmiarów. Widok wyremontowanych pałaców cieszy mnie, naprawdę szczerze cieszy, ale wracać chciałbym do takich miejsc, jak lasy porastające góry w Kotlinie czy dęby w parku bukowskim. Zadbany i służący ludziom pałac cieszy mnie jako obywatela tego kraju, a ładne lasy i wielkie drzewa jako obywatela Ziemi i miłośnika natury. Zapraszam na fotograficzną relację uzupełnioną garścią moich uwag i opisu wrażeń.



Michałowice, wioska wciśnięta między wzgórza Kotliny Jeleniogórskiej, rolniczą bynajmniej nie jest. Ponieważ nie poświęcam zbyt dużo uwagi miejscowościom, opisałbym ją tak: kręte wąskie uliczki i wiele ciekawych architektonicznie i ładnych domów; miejscowość zamożnych mieszkańców i turystów. Od zachodu, czyli od strony pobliskiej Szklarskiej Poręby, wznosi się Drewniak.  

Owszem, jest jedną z setek górek Kotliny, ale jego lasy kryją geologiczną gratkę: wyjątkowo ładnie wykształcone kociołki wietrzeniowe, nieco dalej pyszne widoki na Karkonosze ze szczytów ścian starego kamieniołomu, w wielu miejscach skałki a wszędzie piękne lasy z dużą ilością buków. Jeśli inne górki Kotliny są chociaż tylko w części tak ładne jak Drewniak, powinienem następne lata wędrówek poświęcić ich poznawaniu.











Napis na ławce stojącej przy Kociołkach: „Usiądź i wsłuchaj się w ciszę”.

Bardzo mądra rada, a owa bezczynność jest nam potrzebna bardziej niż przypuszczamy, zwłaszcza ostatnio, ale dla zdecydowanej większości ludzi zbyt trudna. Sam się łapię na odruchu wyciągania telefonu wtedy, gdy powinienem tylko być i słuchać ciszy, a skoro mnie się to zdarza, to co mówić o ludziach młodych, urodzonych z telefonem w ręku?




 W pobliżu Kociołków jest reklamowany t
aras Złoty Widok. Widoki owszem, ładne, chociaż nieco dalej są przynajmniej równie ładne (szczerze mówiąc są ładniejsze), natomiast sam taras jest szkaradną konstrukcją z cynkowanej stali i zardzewiałej blachy. Jej surowa techniczna forma rażącą kontrastuje z otoczeniem, z różnorodnością form i kształtów skał i drzew. Wygląda tak, jakby przeniesiono tutaj fabryczną rampę do załadunku ciężarówek. Nie pojmuję, jak można było tak nonsensownie zmarnować publiczne pieniądze i jeszcze chwalić się tą szkaradą.  
Wystarczy spojrzeć na zdjęcie uroczą dróżką wśród skał i buków, i porównać do czegoś takiego. Czy ja jestem już tak stary, że nie potrafię zaakceptować (tak zwanych) nowoczesnych form i trendów, czy może ludzie zatracają poczucie estetyki w pogoni za… za czym? Oryginalnością? Nie wiem.

* * * * * 



 
W Sobieszowie wrażenie większe niż sam pałac zrobiły na mnie zabudowania gospodarcze, czyli dawne magazyny, stodoły i wozownie, na co mój cicerone zareagował zdumieniem. Jego zdumienie rozumiem, ale nie wiem, dlaczego akurat te budynki zwróciły moją uwagę. Powinienem zaznaczyć, że nie znam się na stylach architektonicznych, więc może brak wiedzy nie pozwala mi dostrzec urody pałacu, w którym widzę jedynie ładniejszą i bogatszą kamienicę, a tamte przemawiają przede wszystkim starannością wykonania, dbałością o estetykę budynków stricte gospodarczych (kto teraz tak dba o estetykę stodoły?), także wielkością. Cały kompleks jest starannie odnowiony, z widocznym nieliczeniem się z kosztami, co sugeruje wydawanie publicznych lub unijnych pieniędzy. Użytkowany jest przez Karkonoski Park Narodowy.

Byłbym zapomniał! Przed pałacem spotkałem innych znajomych mieszkańców Sudetów; parę dni później poszliśmy na wspólną wędrówkę kaczawskimi ścieżkami.

* * * * * 



 
W parku łomnickiego pałacu są tablice ostrzegające przed spadającymi gałęziami – ot, takie znamię czasu. No bo przecież nie wszyscy wiedzą, że gałązka może spaść na głowę, a wtedy taki człowiek przeżyje wielką traumę, którą wyleczyć może tylko duże odszkodowanie. Przesadzam? Tylko trochę.

Na szczęście oprócz tych śmiesznych (a może żałosnych?) tabliczek są tam wspaniałe lipy i dęby, malowniczy staw i dróżki zasypane żołędziami. 

 A propos: na takich żołędziach można się poślizgnąć i w rezultacie potłuc tylną część ciała, może więc postawić stosowne tabliczki w liczbie… mnogiej?

Dane nam było widzieć ten przypałacowy park w słońcu, wystrojony pysznymi barwami jesieni.

* * * * * 

Bukowiec 

















 
Do parku w Bukowcu na pewno wrócę aby kontemplować urodę licznie tam rosnących wielkich dębów. Każde duże drzewo jest w moich oczach ładne i warte ochrony, a dęby szczególnie. Nie bez powodu mówi się o nich jako o królewskich drzewach. Dęby to siła, stabilność, pewność, boskość, długowieczność. Nie trzeba wyszukiwać informacji o symbolice tych drzew w naszej, i nie tylko naszej kulturze; wystarczy w ciszy, w skupieniu, przyjrzeć się jednemu z tych okazów pamiętających naszych króli i uświadomić sobie, że patrzymy na żywy organizm, dla którego czas biegnie inaczej niż dla takich jętek jednodniówek jak my.

* * * * * 

Kowary




 
Spacerując po Kowarach w pewnej chwili wyszliśmy zza rogu i wtedy niespodziewane zobaczyłem na wprost majestatyczną Śnieżkę. Wydawała mi się tak bliska, że wystarczyłaby godzinka by wejść na szczyt.

* * * * * 

 Karpniki. 







* * * * * * 

Wojanów.



 





 * * * * * * 

 Zagórze Śląskie 

 Janek zaproponował wyjazd do Zagórza Śląskiego, turystycznej wioski leżącej nad Bystrzycą, rzeką oddzielającą Góry Wałbrzyskie od Sowich. Oczywiście się zgodziłem chcąc odmiany, oderwania od znanych ścieżek i poznania nowych.

 
 
Zobaczyłem wiele ośrodków wypoczynkowych i lokali nastawionych na turystów, piękne jezioro utworzone przez spiętrzenie wody tamą, poznałem górę Choina i jej piękne lasy, zwiedziliśmy zamek Grodno stojący na jej zboczu. Tę część Sudetów dopisuję do swojej listy celów przyszłych wyjazdów, zwłaszcza, że po obejrzeniu mapy wiem, iż kuszących miejsc i szlaków jest tam naprawdę wiele.

 Fortiter et fideliter”, czyli odważnie i wiernie – napis nad bramą zamku Grodno. Stare, masywne mury tej budowli obronnej zrobiły na mnie wrażenie, a już zwłaszcza konstrukcja wieży, na którą oczywiście wszedłem kręcąc się po ciasnych i bardzo stromych schodach.  
Zamek jest częściowo odbudowany i za opłatą udostępniony turystom. Z jednego czy dwóch skrzydeł zostały tylko fragmenty zewnętrznych murów. Widziałem niewielką (na szczęście) wystawę średniowiecznych narzędzi tortur i loch, w którym głodem uśmiercano ludzi.  
Opisy praktyk przy użyciu tych narzędzi są wstrząsającymi dowodami na niewyczerpaną pomysłowość ludzi w zamęczeniu bliźnich, oczywiście dla ich dobra, skoro służyły nakłonieniu torturowanego do wyrzeczenia się diabła albo innej odmiany chrześcijaństwa. Zostawiam temat, bo ciśnienie mi rośnie na myśl o bezmiarze zbrodni popełnionych (i popełnianych) w imię Boga.




 
Widok z wieży jest piękny, rozległy, w pełni panoramiczny, natomiast z punktu widokowego poniżej zamku jest ograniczony drzewami, ale za to jakie fantazyjne sosenki tam rosną! Ścieżka wiedzie bajecznie kolorowym o tej porze roku lasem dębowym. 




 Oczywiście nie ominęliśmy zapory na Bystrzycy. Budowle tego rodzaju, a jest ich trochę w Sudetach, czynią na mnie, techniku mającym pojęcie o konstrukcjach, wielkie wrażenie. Zwłaszcza jeśli uwzględni się skalę trudności budowy przy użyciu techniki sprzed stu lat. Nawet sprzed 110 – przed chwilą sprawdziłem, kiedy była budowana. Z przykrością stwierdzam, że (chyba) wszystkie znane mi zapory sudeckie, tak bardzo potrzebne dla bezpieczeństwa mieszkańców, były budowane przez poprzednich gospodarzach tych ziem, w czasach nieporównywalnie biedniejszych niż obecne.

 



Szlak na górze Choina.





Zamek Grodno.

Wnętrza zamku Grodno.

Ruiny zamku Grodno.

Różności dostrzeżone na szlakach

 Wrzosówka pod Jagniątkowem może chwalić się swoją klasyczną urodą sudeckiego strumienia górskiego.

 Zaskakujące sąsiedztwo: dom w Jagniątkowie przytulony do skalnej ściany.

 Skała przykryta zieloną kołderką. 

 Tulipanowiec przy pałacu w Karpnikach.


 Park w Wojanowie, cudny jesienny ranek.

 Jutrzenka na bezchmurnym niebie, koniec mroźnej nocy.


 Lipa staruszka podtrzymywana specjalnym murem, rośnie na dziedzińcu zamku Grodno.



Kolory jesieni.


Na drugiej mapie zaznaczyłem (chyba) wszystkie miejsca odwiedzone w czasie urlopu. O części z nich jeszcze nie pisałem, ale zrobię to w tym miesiącu.

Może wypadałoby napisać parę słów podsumowania tych pałacowych peregrynacji?

Wcześniej nie widziałem tych pałaców bądź jedynie przechodziłem w ich pobliżu. Prowadzony za rękę, w miłym dla mnie towarzystwie sudeckich znajomych, zobaczyłem je z przyjemnością. Wyremontowane, dopieszczone, estetyczne, klasyczne w kształtach, cieszą oko. Jednak teraz, po upływie dwóch miesięcy, wspominam nie tyle pałacowe mury, co dęby w Bukowcu, skały i buki na Drewniaku, delikatną mgiełkę unoszącą się nad wodą rzeki w mroźny a słoneczny ranek. 

Wspominam przemianę szarobiałego szronu na trawach pałacowego parku w feerię diamentowych skier, gdy pierwsze promienie słońca zamieniły go w świecące kropelki rosy i swoje zaskoczenie, gdy nagle ukazała mi się Śnieżka obok dachów pobliskich domów.

Mam nadzieję na spotkanie się z moimi przewodnikami w czasie kolejnego wyjazdu w Sudety, planowanego na drugą połowę wiosny.