Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 1 grudnia 2024

Późna jesień na Roztoczu

 111124



Wybrałem akurat ten dzień na wędrówkę, ponieważ na dwóch stronach, polskiej i norweskiej, prognozowano w pełni słoneczny dzień. Jak było? Świt okazał się zimny, szaro-czarno-granatowy, oszroniony. Wczesnym rankiem widziałem nieśmiałe przebłyski słońca, później nie mogłem dostrzec nawet śladu jasności naszej gwiazdy na jednolitej i nieprzeniknionej szarości nieba. Synoptycy, nie potrafiąc przewidzieć pogody na następny dzień, precyzji swoich opracowań powinni się uczyć od klimatologów, bo ci wiedzą, że jeśli teraz ograniczymy emisję CO2 o 55%, to za 10 lat temperatura podniesie się nie o 2, a o 1,5 stopnia. Godna podziwu dokładność!

Nie mogłem się powstrzymać przed zamieszczeniem tej gorzkiej uszczypliwości, ale już wracam na pola.

Kilka dni temu pisałem o pierwszej listopadowej wędrówce, ale taką była tylko formalnie, według kalendarza. Owszem, sporo drzew stało już nagich, ale brzozy jeszcze pamiętały o złotej polskiej, a dzień był słoneczny. Dzisiaj przeżyłem prawdziwie późnojesienny dzień na szlaku. Pierwsze wędrowanie z przerwami zimowego rodzaju, czyli krótkimi i na stojąco, z rękawicami na dłoniach i całym zimowym wyposażeniem, przez co poczułem się trochę jak w Sudetach. Wszak znaczna ich część, nawet większość, była w chmurne dni późnej jesieni i zimy, gdy kolory widziałem w zasadzie jedynie na polach z oziminą i na młodych bukach. Chociaż nie, bywało ich jeszcze mniej po opadach śniegu, bo wtedy świat stawał się czarno-biały. Śnieg jest ładny gdy pada, a później krótko, póki jest czysty.

Naturze łatwo jest nas oczarować swoją urodą w słoneczny czas wiosny, lata czy złotej jesieni, a teraz?

Teraz patrzę na znane krajobrazy tak, jak patrzy mężczyzna na niewidzianą latami drogą mu kobietę: przez pryzmat swojej pamięci i uczucia. Trudniej mu dostrzec zmarszczki, a jeśli je zobaczy, to raczej ciepło i czułość w nim wzbudzą niż zawód gasnącą urodą. Patrzę na szarzejący pejzaż późnej jesieni, widzę przecież jak mało jest powabny, ale znajduje w nim trudny do określenia urok, a przy tym nie muszę się posiłkować wspomnieniami. Kiedy próbuję sięgnąć głębiej, wyjaśnić sobie własne odczucia, ponownie znajduję podobieństwa do reakcji tamtego mężczyzny: wszak te nagie czarne drzewa, spłowiałe pola i błotnista droga są tymi samymi, które podziwiałem wcześniej, gdy były wystrojone młodością wiosny czy pełnią letniego rozkwitu. Jakże mi teraz odwrócić się od nich?

Częściej zatrzymują mnie drobiazgi, jak dzisiaj przeplecione gałęzie dębu i brzozy płaczącej, albo cokolwiek innego. Czasami nawet nie wiem na co właściwie patrzę, bo tak naprawdę staram się poczuć i oswoić nostalgię przychodzącą do mnie z usypiających pól. W polnych kwiatach, tych późnych i najczęściej niepozornych, ale przecież teraz ładniejszych i cenniejszych, w ostatnich żółtych liściach na brzozie, w zielonej jeszcze wierzbie, znajduję ślady minionego lata, ale z kolei w zielonych źdźbłach zbóż na polach, w wykształconych już pąkach na gałązkach drzew, dostrzegam zapowiedź wiosennej odmiany. Nie, nie poganiam czasu. Mając na grzbiecie ósmy krzyżyk (prawie, skoro za kilka miesięcy) łatwiej o docenianie chwil bez mówienia sobie „oby do wiosny”. Niech czas biegnie jak najwolniej żebym napatrzył się na puste pola i nagie drzewa pod szarym niebem. Na przyrodę taką, jaką jest, bo mogę patrzeć i przeżywać. Bo jestem. Tak po prostu.

Może ten szary czas jest potrzebny nie tylko przyrodzie do odpoczynku, ale i mnie? W słoneczne dni wiosny i lata odczuwam niedosyt wędrówek, zdarza się nawet, że swoje obowiązki postrzegam jako przeszkody w wyjazdach, uspokojenie znajdując dopiero w listopadzie.

Więc spokój i zadumanie, taki mógłby być najkrótszy opis zimowych włóczęg.

Pojechałem na skraj Roztocza, na Górny Gościniec, drogę biegnącą długim grzbietem rozległego wzgórza. Równolegle wznosi się drugie podobne wzniesienie, a między nimi jest wąska i dość głęboka dolina z kilkoma malowniczymi dróżkami pnącymi się po zboczach i wieloma, jak się okazało, uroczymi zakątkami. Zaciekawiony nazwą pojechałem tam po raz pierwszy w minionym roku, a dzisiejszy powrót był już trzecim czy czwartym. Na pewno nie ostatnim.

Obrazki ze szlaku

 Świt. Nad stodołą widać leciutki ślad barw jutrzenki.


 Wczesny ranek. Szary i oszroniony, zimny i… ładny.




 W pierwszej godzinie dnia nieśmiało pokazywało się słońce.

 

 Dwa drzewa, dwa zupełnie odmienne rodzaje gałęzi: mocne, grube, męskie dębu i delikatne, wiotkie, kobiece brzozy płaczącej.

 Wstęga pola wspinająca się na trzy pagórki. Gdzieś widziałem rekordzistkę biegnącą po pięciu wzgórkach, chyba nawet mam zdjęcia, ale trudno mi je znaleźć.


 Kolory późnej jesieni.

 Jakże jesienny widok drogi przysypanej liśćmi.



 Drzewa i drogi w wąwozie.

 



 Polne drogi. Smutne, bez promyka światła, niknące w szarzejącym lesie, ale przecież nadal wołające mnie swoją nostalgiczną urodą.


 Gęstwiny uschniętej nawłoci. Nie lubię tej wciskającej się wszędzie rośliny, niebrzydkiej tylko w czasie kwitnienia. Zbyt wiele ładnych brzezin zmieniła w niedostępny i nieładny gąszcz.


 Wierzbowy zagajnik. Połamane, splątane, krzywe, obumierające iwy są przeraźliwie smutne, zwłaszcza pod szarym listopadowym niebem. Jednak zatrzymuję się przy nich, patrzę, nierzadko obchodzę wokół gęstwinę, bo… podoba mi się, chociaż nie bardzo wiem, dlaczego.

 

Przed zmierzchem.

 Zmierzch.

Trasa: z Biskupie Kolonia szedłem Górnym Gościńcem i bocznymi drogami pod Gwizdów na Roztoczu.

Statystyka: byłem 9 godzin na szlaku, a przeszedłem 16 km.