110318
Pogórze
Kaczawskie: wieś Gorzanowice, stoki Młynicznej, wzgórze Schody,
wsie Kwietniki i Grobla, Wąwóz Grobla, Piekiełko, wzgórze
Żarnowiec, wieś Pogwizdów, Gorzanowice.
Ponownie
pojechałem na wzgórza widziane tydzień temu, i nawet podobną
trasą szedłem, widokami jednak inną, przekonując się dzisiaj
po raz kolejny o zmienności gór. Wystarczyło iść sąsiednią
drogą, odległą niechby tylko o kilkaset metrów, wejść nieco
wyżej, skręcić pod las, by po tak niewielkiej zmianie perspektywy
zobaczyć widok może nie całkowicie odmienny, ale niewątpliwie się
różniący; spojrzenie z innego miejsca na znane wzgórza pozwalało
dostrzec niewidziane wcześniej cechy ich urody.
Żadne to
odkrycie, wszak dzięki tej cesze gór i mojemu ludzkiemu
postrzeganiu szósty rok chodzę po trzydziestokilometrowym kawałku
Polski i nie mam dość.
Wystartowałem
z tej samej wsi, i nawet jak tydzień temu wszedłem na zbocze
najwyższej górki okolicy, ale dalej już mnie poniosło. Po
sąsiedzku wznosi się nieco mniejsza górka, cała zalesiona, ale
skoro stoi mi na drodze, to właściwie czemu mam ją omijać?
Wszedłem na szczyt, nic poza lasem tam nie znajdując, bo też i
niczego nie szukałem, chcąc tylko zostawić tam swój ślad.
Schodząc, jakoś ominąłem gąszcze traninowo-głogowo-jeżynowe
broniące dostępu i poszedłem do lasu, w którym kiedyś był
kamieniołom. Wiem, jak takie miejsca wyglądają, ale spodziewanie
inności i zwykła chęć zobaczenia tego miejsca, a możliwe, że
także sama próba
odnalezienia,
bo z tym różnie bywa, kazały mi tam pójść. Znalazłem zbocze
wzgórza urwane w połowie, jego charakterystyczne podcięcia,
wyrównany pas u podnóża każący domyślać się drogi, a wszystko
zarosłe mchami, trawami
i drzewami. Zapewne nie ma już ludzi, którzy tutaj pracowali, może
nawet i domów budowanych z kamieni tego wzgórza, wszak tyle ruin
jest w Sudetach, tutaj jednak ślady zostały i długo jeszcze będą
mówić ludziom, którzy je zobaczą, o ludzkim trudzie.
Wiele razy
przejeżdżałem wśród wzgórz pod Bolkowem jadąc trójką w
kierunku Jeleniej Góry, ale nigdy nie pomyślałem, że nie muszą
być okolicą mijaną w drodze do celu, a celem się stać; dopiero
tydzień temu spojrzałem na nie tak, jakbym zobaczył je po raz
pierwszy. Od szosy zaczyna się zalesiony, wydłużony masyw trzech
wzgórz wcinających się swoimi lasami w rozległą przestrzeń
lekko pofałdowanych pól. Nie są wysokie, ale gdy idzie się dnem
doliny, przyciągają wzrok już z daleka.
Idąc
ku nim, wszedłem w pas brzezinki rosnący na zboczu Popielowej,
jednego z trzech wspomnianych wzgórz. Takie laski widuje się dość
często, wszak brzozy mają zdolność szybkiego osiedlania się na
terenach zapomnianych przez ludzi, ale ten wyróżniał się
regularnością zadrzewienia i bardzo podobnym wiekiem drzew, także
gatunkową jednorodnością: rosły tam wyłącznie brzozy. Z
przyjemnością wszedłem w ten ładny las, a tracąc daleki horyzont
na rzecz lasu białych pni bliskich brzóz doznałem dziwnego,
trudnego do nazwania, wrażenia odmienności.
Polami szło
się dość ciężko, ponieważ wierzchnia warstwa ziemi rozmarzła i
lepiła się do butów. Kilka razy w ciągu tego dnia oczyszczałem
buty z narośli tłustej i ciężkiej ziemi, a gdzie tylko mogłem,
zbaczałem na suche łąki.
Z daleka
widać odsłonięte zbocze Popielowej, pola dochodzą do połowy
wysokości górki, więc spodziewałem się rozległego widoku
stamtąd. Taki też był, a i uroku mu nie brakowało. Dłuższą
chwilę siedziałem przy pierwszych drzewach i patrzyłem na
słoneczny przestwór pól, na wzgórza zamykające widnokrąg, i
polne drogi, moje kochanki, wyłaniające się zza domów wioski w
dole i biegające we wszystkie strony ku lasom lub horyzontowi.
Dopisuję to miejsce do mojej elitarnej listy najpiękniejszych
miejsc kaczawskich; znalezienie się na niej daje miejscu prawo do
domagania się moich odwiedzin bez ograniczeń.
Skoro byłem
w połowie wysokości, trudno nie wejść na szczyt, nieprawdaż?
Wszedłem w las i zobaczyłem skałę o tak ciekawym wyglądzie, że
zapomniałem o szczycie. Wdrapałem się ku niej, obejrzałem, a z
bliska wyglądała jeszcze ładniej, i zadałem sobie zdumione
pytanie: dlaczego dopiero dzisiaj jestem tutaj?
Pokręciłem
się trochę wzdłuż grzbietu, ale nie mam pewności, czy byłem na
szczycie. Nie szukałem dalej, mając w planie przejść kiedyś
grzbietem cały masyw, a może po prostu wołały mnie otwarte
przestrzenie. Obszedłem cypel masywu, może i zostałbym tam do
wieczora, ale ciekawiła mnie dalsza droga. Przeszedłem Kwietniki i
Groblę, dwie ładne wioski. Kilka
lat temu widziałem w Grobli pałac pilnie domagający się remontu,
dzisiaj zobaczyłem wypieszczone cacuszko. Dobrze, że chociaż ten
znalazł się w nielicznej grupie uratowanych pałaców sudeckich.
Nie
wiem, czy jest w tych
wioskach chociaż po
jednym rolniku utrzymującym się z pracy na ziemi, ale wiem, że
gdyby jakaś nieznana mi ciotka zechciała obdarować mnie spadkiem,
zamieniłbym go na dom w jednej z tych wiosek. Droga boczna od
bocznej, wąska i nieznana, piękna okolica, czyste powietrze i
cisza. Oto moje marzenie: mieszkać tam, chodzić na łazęgi i
pisać, pisać, pisać. Póki ciotka się nie znajdzie, niewiele
czasu poświęcić mogę pisaniu musząc zarabiać.
W
okolicy wzgórza z poznanymi w minionym tygodniu skałami, zaznaczone
są niezalesione przejścia, jest też tam Piekiełko, miejsce
kuszące mnie swoją nazwą; chcąc je poznać uznałem, że
powinienem dojść do nich idąc Wąwozem Grobla.
U wrót
wąwozu stoją rosłe modrzewie; zwróciłem na nie uwagę, ponieważ
duże drzewa czynią na mnie wrażenie, a tego dnia widziałem takich
dużo. Las tam rosnący chciałbym zobaczyć w maju, we wrześniu, w
październiku. Nie wiem, jak w tych miesiącach wygląda liściasty
las, w którym rosną lipy, dęby, graby i jawory z niewielką
domieszką brzóz, ale wierzę, że jest piękny. Ten las, jak kilka
innych widzianych przeze mnie w Górach Kaczawskich, nadal pamięta
sudeckie lasy sprzed wieków, lasy nieznające „gospodarki”
leśnej ludzi.
Po
drugiej stronie strumienia zobaczyłem między drzwiami otwartą
przestrzeń, wyszukałem więc odpowiednie miejsce i skacząc po
kamieniach przeszedłem na drugi brzeg, a tam zobaczyłem… kolejne
dwa strumienie, aczkolwiek mniejsze, a wokół dziki gąszcz
splątanych żywych i martwych drzew, głównie wierzb – zwykły
widok na podmokłych brzegach strug. Kręcąc się w poszukiwaniu
przejścia zobaczyłem coś, co kazało mi klęknąć w podziwie i
rozczuleniu: kępkę przebiśniegów, a obok śnieżyce.
Gdy
rozejrzałem się wokół, zobaczyłem je w paru jeszcze miejscach.
Pąki nabrzmiewały, ale najbardziej niecierpliwe kwiaty już
zwieszały swoje główki rozwinięte. Widok cudowny nie tylko urodą
kwiatów, chociaż ona sama już wystarczająco
tłumaczy odczuwany podziw, ale też swoim nieoczekiwaniem i
kontrastem z otoczeniem, bo oto wśród resztek obumarłych roślin,
patyków i liści, w szaroczarnym lesie łęgowym, zimową
porą kojarzącym się
z martwotą,
wyrasta delikatna i piękna roślina ignorująca brzydotę miejsca
świadczącego o przemijaniu i śmierci. Pojawiła się we mnie myśl
o bohaterce „Trudno być bogiem” Strugackich; kto zna tę powieść,
powinien zrozumieć moje skojarzenie, ale w razie potrzeby służę
wyjaśnieniem związku.
– Przecież
muszę iść dalej – raz i drugi pomyślałem nim oderwałem się
od roślinek. Na łące zatrzymałem się.
– To
już ich nie zobaczę?
Zawróciłem,
znowu przeszedłem strumień po kamieniach i wtedy zobaczyłem jedną
rozdeptaną kępkę śnieżyc. Nikogo tam nie było, tylko ja.
Cholera, szukając brodu wlazłem na kwiatki jak ten słoń. Gdy
odchodziłem od nich, uważnie patrzyłem pod nogi.
Piekiełko
znalazłem bez problemów; faktycznie, zasługuje na swoje miano,
chociaż wydaje mi się, że drugie Piekiełko (nazwy w tych górach
nierzadko się powtarzają) jest bardziej piekielne. Jedno i drugie
jest dzikim, zarośniętym i zawalonym jarem na zboczu góry, ze
strumieniem na dnie. Piekiełko pod Sędziszową dwa razy próbowałem
przejść dnem strumienia i nie dałem rady, tutaj też miałbym
kłopoty z powodu zwalonych drzew miejscami leżących jedne na
drugich. Może należałoby spróbować przejścia bez kijów i bez
plecaka, którego lubią zaczepiać gałęzie.
Blisko
strumienia zaczyna się suche, jasne zbocze – inny świat – a na
nim zobaczyłem daglezje. Świerki czy sosny potrafią imponować
wysokością i strzelistością idealnie równego pnia, ale nie
równać się im z daglezjami. One nieba sięgają – majestatyczne
swoją wysokością i idealnością pnia, ale też swoją czupryną w
wyraźny sposób odmienną od świerkowej.
Rosną na
zboczu wzgórza Nad Groblą, w miejscu zaznaczonym przeze mnie
niebieskim kółeczkiem. Gdy powiem, że rośnie ich tam ze
dwadzieścia, małych wśród nich nie ma, a największa ma średnicę
calutkiego metra i jest niemal tak wysoka jak Mount Everest, może
ktoś się skusi i pojedzie je zobaczyć? Gwarantuję, że wracać
będzie w bolącym karkiem, a to od długotrwałego zadzierania
głowy.
Ach,
wspomnę jeszcze o mostku nad strumieniem: kilka zwalonych pni
świerkowych, w poprzek przybite gwoździami okrąglaki wielkości
przedramienia – i już. Niepewną nogą wchodziłem na niego, ale
wytrzymał. Ja też, wszak nie potknąłem się.
Wracałem
inną drogą, lasami, licząc na istnienie dróżki zaznaczonej na
mapie. Mało używana, miejscami niemal niewidoczna, jednak
wyprowadziła mnie na skraj lasu. Ten jest inny od wąwozowego: rosną
w nim niemal wyłącznie młode dęby, jest jasny, szeleszczący,
czysty. Tam właśnie zobaczyłem muskularnego buka weterana; w zmaganiach z wiatrem stracił parę większych
gałęzi, ale nadal trzyma się dzielnie. Buk jest pozostałością
lasu, którego już nie ma na tej górze, skoro wszystkie dęby wokół
są przy nim małolatami. Stoi tam sam, czerstwy, niezmożony
staruch, i długo stać będzie, bo te góry są jego miejscem.
Czas
pozwalał, więc zboczyłem na Żarnowiec, górę głośną rzadkimi
roślinami na niej rosnącymi. Przeszedłem kilka jego szczytów,
któryś z nich na pewno jest tym właściwym. Tam też rośnie
jasny, czysty las dębowy. Warto byłoby przejść się na Żarnowiec
na przełomie września i października, żeby w słoneczny dzień
zobaczyć feerię dębowych brązów.
U
podnóża na wielkiej łące rosną trzy samotne drzewa. Brodząc w
rozmokłej ziemi doszedłem do nich chcąc się przywitać i postać
chwilę przy nich. Czereśnia opiera się o dąb stojący tuż przy
niej, a trzy kroki dalej stoi drugi dąb i patrzy na nich. Tylko
tyle, ale jest tam coś znacznie ważniejszego, mimo iż tak trudnego
do nazwania, o opisie nawet nie wspominając: magiczny urok takiego
miejsca. Właśnie jego spodziewanie kazało mi iść tam i z
ukontentowaniem patrzeć spod drzew w dal.
Daleko,
na wzgórzu zamykającym horyzont, widać było kreseczkę masztu
antenowego GSM, pod którym zostawiłem samochód.
– Dwie
godziny drogi – kalkulowałem.
Doszedłem
do wsi Pogwizdów,
opłotkami przeszedłem na drugą stronę i rozmiękłym polem
szedłem pod górę ku wypatrzonemu wcześniej wąskiemu przejściu
przez las. Stado kilkunastu saren długo patrzyło na mnie nim
zdecydowało się ustąpić mi drogi. Za lasem kolejne zbocze,
garbate, zasłaniające dalszy widok. Gdy spod ziemi wyłonił się
maszt zobaczyłem, że idę z trzydziestostopniowym odchyleniem,
skręciłem i szedłem dalej wypatrując czerwonych domów wioski.
Zobaczywszy
je zatrzymałem się, odwróciłem i mając przed sobą wielką
przestrzeń, wzrokiem zatoczyłem krąg, który dzisiaj przeszedłem.
PS
Zapomniałem o ważnej zasadzie: nie powinno się kupować towarów reklamowanych.
Zapomniałem o ważnej zasadzie: nie powinno się kupować towarów reklamowanych.