Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

środa, 14 marca 2018

Drzewa i kwiaty

110318

Pogórze Kaczawskie: wieś Gorzanowice, stoki Młynicznej, wzgórze Schody, wsie Kwietniki i Grobla, Wąwóz Grobla, Piekiełko, wzgórze Żarnowiec, wieś Pogwizdów, Gorzanowice.



Ponownie pojechałem na wzgórza widziane tydzień temu, i nawet podobną trasą szedłem, widokami jednak inną, przekonując się dzisiaj po raz kolejny o zmienności gór. Wystarczyło iść sąsiednią drogą, odległą niechby tylko o kilkaset metrów, wejść nieco wyżej, skręcić pod las, by po tak niewielkiej zmianie perspektywy zobaczyć widok może nie całkowicie odmienny, ale niewątpliwie się różniący; spojrzenie z innego miejsca na znane wzgórza pozwalało dostrzec niewidziane wcześniej cechy ich urody.

Żadne to odkrycie, wszak dzięki tej cesze gór i mojemu ludzkiemu postrzeganiu szósty rok chodzę po trzydziestokilometrowym kawałku Polski i nie mam dość.

Wystartowałem z tej samej wsi, i nawet jak tydzień temu wszedłem na zbocze najwyższej górki okolicy, ale dalej już mnie poniosło. Po sąsiedzku wznosi się nieco mniejsza górka, cała zalesiona, ale skoro stoi mi na drodze, to właściwie czemu mam ją omijać? Wszedłem na szczyt, nic poza lasem tam nie znajdując, bo też i niczego nie szukałem, chcąc tylko zostawić tam swój ślad. Schodząc, jakoś ominąłem gąszcze traninowo-głogowo-jeżynowe broniące dostępu i poszedłem do lasu, w którym kiedyś był kamieniołom. Wiem, jak takie miejsca wyglądają, ale spodziewanie inności i zwykła chęć zobaczenia tego miejsca, a możliwe, że także sama próba odnalezienia, bo z tym różnie bywa, kazały mi tam pójść. Znalazłem zbocze wzgórza urwane w połowie, jego charakterystyczne podcięcia, wyrównany pas u podnóża każący domyślać się drogi, a wszystko zarosłe mchami, trawami i drzewami. Zapewne nie ma już ludzi, którzy tutaj pracowali, może nawet i domów budowanych z kamieni tego wzgórza, wszak tyle ruin jest w Sudetach, tutaj jednak ślady zostały i długo jeszcze będą mówić ludziom, którzy je zobaczą, o ludzkim trudzie.

Wiele razy przejeżdżałem wśród wzgórz pod Bolkowem jadąc trójką w kierunku Jeleniej Góry, ale nigdy nie pomyślałem, że nie muszą być okolicą mijaną w drodze do celu, a celem się stać; dopiero tydzień temu spojrzałem na nie tak, jakbym zobaczył je po raz pierwszy. Od szosy zaczyna się zalesiony, wydłużony masyw trzech wzgórz wcinających się swoimi lasami w rozległą przestrzeń lekko pofałdowanych pól. Nie są wysokie, ale gdy idzie się dnem doliny, przyciągają wzrok już z daleka.

Idąc ku nim, wszedłem w pas brzezinki rosnący na zboczu Popielowej, jednego z trzech wspomnianych wzgórz. Takie laski widuje się dość często, wszak brzozy mają zdolność szybkiego osiedlania się na terenach zapomnianych przez ludzi, ale ten wyróżniał się regularnością zadrzewienia i bardzo podobnym wiekiem drzew, także gatunkową jednorodnością: rosły tam wyłącznie brzozy. Z przyjemnością wszedłem w ten ładny las, a tracąc daleki horyzont na rzecz lasu białych pni bliskich brzóz doznałem dziwnego, trudnego do nazwania, wrażenia odmienności. 


 

Polami szło się dość ciężko, ponieważ wierzchnia warstwa ziemi rozmarzła i lepiła się do butów. Kilka razy w ciągu tego dnia oczyszczałem buty z narośli tłustej i ciężkiej ziemi, a gdzie tylko mogłem, zbaczałem na suche łąki.

Z daleka widać odsłonięte zbocze Popielowej, pola dochodzą do połowy wysokości górki, więc spodziewałem się rozległego widoku stamtąd. Taki też był, a i uroku mu nie brakowało. Dłuższą chwilę siedziałem przy pierwszych drzewach i patrzyłem na słoneczny przestwór pól, na wzgórza zamykające widnokrąg, i polne drogi, moje kochanki, wyłaniające się zza domów wioski w dole i biegające we wszystkie strony ku lasom lub horyzontowi. Dopisuję to miejsce do mojej elitarnej listy najpiękniejszych miejsc kaczawskich; znalezienie się na niej daje miejscu prawo do domagania się moich odwiedzin bez ograniczeń.




Skoro byłem w połowie wysokości, trudno nie wejść na szczyt, nieprawdaż? Wszedłem w las i zobaczyłem skałę o tak ciekawym wyglądzie, że zapomniałem o szczycie. Wdrapałem się ku niej, obejrzałem, a z bliska wyglądała jeszcze ładniej, i zadałem sobie zdumione pytanie: dlaczego dopiero dzisiaj jestem tutaj?


Pokręciłem się trochę wzdłuż grzbietu, ale nie mam pewności, czy byłem na szczycie. Nie szukałem dalej, mając w planie przejść kiedyś grzbietem cały masyw, a może po prostu wołały mnie otwarte przestrzenie. Obszedłem cypel masywu, może i zostałbym tam do wieczora, ale ciekawiła mnie dalsza droga. Przeszedłem Kwietniki i Groblę, dwie ładne wioski. Kilka lat temu widziałem w Grobli pałac pilnie domagający się remontu, dzisiaj zobaczyłem wypieszczone cacuszko. Dobrze, że chociaż ten znalazł się w nielicznej grupie uratowanych pałaców sudeckich.


Nie wiem, czy jest w tych wioskach chociaż po jednym rolniku utrzymującym się z pracy na ziemi, ale wiem, że gdyby jakaś nieznana mi ciotka zechciała obdarować mnie spadkiem, zamieniłbym go na dom w jednej z tych wiosek. Droga boczna od bocznej, wąska i nieznana, piękna okolica, czyste powietrze i cisza. Oto moje marzenie: mieszkać tam, chodzić na łazęgi i pisać, pisać, pisać. Póki ciotka się nie znajdzie, niewiele czasu poświęcić mogę pisaniu musząc zarabiać.

W okolicy wzgórza z poznanymi w minionym tygodniu skałami, zaznaczone są niezalesione przejścia, jest też tam Piekiełko, miejsce kuszące mnie swoją nazwą; chcąc je poznać uznałem, że powinienem dojść do nich idąc Wąwozem Grobla.

U wrót wąwozu stoją rosłe modrzewie; zwróciłem na nie uwagę, ponieważ duże drzewa czynią na mnie wrażenie, a tego dnia widziałem takich dużo. Las tam rosnący chciałbym zobaczyć w maju, we wrześniu, w październiku. Nie wiem, jak w tych miesiącach wygląda liściasty las, w którym rosną lipy, dęby, graby i jawory z niewielką domieszką brzóz, ale wierzę, że jest piękny. Ten las, jak kilka innych widzianych przeze mnie w Górach Kaczawskich, nadal pamięta sudeckie lasy sprzed wieków, lasy nieznające „gospodarki” leśnej ludzi.

Po drugiej stronie strumienia zobaczyłem między drzwiami otwartą przestrzeń, wyszukałem więc odpowiednie miejsce i skacząc po kamieniach przeszedłem na drugi brzeg, a tam zobaczyłem… kolejne dwa strumienie, aczkolwiek mniejsze, a wokół dziki gąszcz splątanych żywych i martwych drzew, głównie wierzb – zwykły widok na podmokłych brzegach strug. Kręcąc się w poszukiwaniu przejścia zobaczyłem coś, co kazało mi klęknąć w podziwie i rozczuleniu: kępkę przebiśniegów, a obok śnieżyce. 



Gdy rozejrzałem się wokół, zobaczyłem je w paru jeszcze miejscach. Pąki nabrzmiewały, ale najbardziej niecierpliwe kwiaty już zwieszały swoje główki rozwinięte. Widok cudowny nie tylko urodą kwiatów, chociaż ona sama już wystarczająco tłumaczy odczuwany podziw, ale też swoim nieoczekiwaniem i kontrastem z otoczeniem, bo oto wśród resztek obumarłych roślin, patyków i liści, w szaroczarnym lesie łęgowym, zimową porą kojarzącym się z martwotą, wyrasta delikatna i piękna roślina ignorująca brzydotę miejsca świadczącego o przemijaniu i śmierci. Pojawiła się we mnie myśl o bohaterce „Trudno być bogiem” Strugackich; kto zna tę powieść, powinien zrozumieć moje skojarzenie, ale w razie potrzeby służę wyjaśnieniem związku.

– Przecież muszę iść dalej – raz i drugi pomyślałem nim oderwałem się od roślinek. Na łące zatrzymałem się.

– To już ich nie zobaczę?

Zawróciłem, znowu przeszedłem strumień po kamieniach i wtedy zobaczyłem jedną rozdeptaną kępkę śnieżyc. Nikogo tam nie było, tylko ja. Cholera, szukając brodu wlazłem na kwiatki jak ten słoń. Gdy odchodziłem od nich, uważnie patrzyłem pod nogi.

Piekiełko znalazłem bez problemów; faktycznie, zasługuje na swoje miano, chociaż wydaje mi się, że drugie Piekiełko (nazwy w tych górach nierzadko się powtarzają) jest bardziej piekielne. Jedno i drugie jest dzikim, zarośniętym i zawalonym jarem na zboczu góry, ze strumieniem na dnie. Piekiełko pod Sędziszową dwa razy próbowałem przejść dnem strumienia i nie dałem rady, tutaj też miałbym kłopoty z powodu zwalonych drzew miejscami leżących jedne na drugich. Może należałoby spróbować przejścia bez kijów i bez plecaka, którego lubią zaczepiać gałęzie.



Blisko strumienia zaczyna się suche, jasne zbocze – inny świat – a na nim zobaczyłem daglezje. Świerki czy sosny potrafią imponować wysokością i strzelistością idealnie równego pnia, ale nie równać się im z daglezjami. One nieba sięgają – majestatyczne swoją wysokością i idealnością pnia, ale też swoją czupryną w wyraźny sposób odmienną od świerkowej.

Rosną na zboczu wzgórza Nad Groblą, w miejscu zaznaczonym przeze mnie niebieskim kółeczkiem. Gdy powiem, że rośnie ich tam ze dwadzieścia, małych wśród nich nie ma, a największa ma średnicę calutkiego metra i jest niemal tak wysoka jak Mount Everest, może ktoś się skusi i pojedzie je zobaczyć? Gwarantuję, że wracać będzie w bolącym karkiem, a to od długotrwałego zadzierania głowy. 
 

Ach, wspomnę jeszcze o mostku nad strumieniem: kilka zwalonych pni świerkowych, w poprzek przybite gwoździami okrąglaki wielkości przedramienia – i już. Niepewną nogą wchodziłem na niego, ale wytrzymał. Ja też, wszak nie potknąłem się.


Wracałem inną drogą, lasami, licząc na istnienie dróżki zaznaczonej na mapie. Mało używana, miejscami niemal niewidoczna, jednak wyprowadziła mnie na skraj lasu. Ten jest inny od wąwozowego: rosną w nim niemal wyłącznie młode dęby, jest jasny, szeleszczący, czysty. Tam właśnie zobaczyłem muskularnego buka weterana; w zmaganiach z wiatrem stracił parę większych gałęzi, ale nadal trzyma się dzielnie. Buk jest pozostałością lasu, którego już nie ma na tej górze, skoro wszystkie dęby wokół są przy nim małolatami. Stoi tam sam, czerstwy, niezmożony staruch, i długo stać będzie, bo te góry są jego miejscem.


Czas pozwalał, więc zboczyłem na Żarnowiec, górę głośną rzadkimi roślinami na niej rosnącymi. Przeszedłem kilka jego szczytów, któryś z nich na pewno jest tym właściwym. Tam też rośnie jasny, czysty las dębowy. Warto byłoby przejść się na Żarnowiec na przełomie września i października, żeby w słoneczny dzień zobaczyć feerię dębowych brązów.

U podnóża na wielkiej łące rosną trzy samotne drzewa. Brodząc w rozmokłej ziemi doszedłem do nich chcąc się przywitać i postać chwilę przy nich. Czereśnia opiera się o dąb stojący tuż przy niej, a trzy kroki dalej stoi drugi dąb i patrzy na nich. Tylko tyle, ale jest tam coś znacznie ważniejszego, mimo iż tak trudnego do nazwania, o opisie nawet nie wspominając: magiczny urok takiego miejsca. Właśnie jego spodziewanie kazało mi iść tam i z ukontentowaniem patrzeć spod drzew w dal.


Daleko, na wzgórzu zamykającym horyzont, widać było kreseczkę masztu antenowego GSM, pod którym zostawiłem samochód.

– Dwie godziny drogi – kalkulowałem.

Doszedłem do wsi Pogwizdów, opłotkami przeszedłem na drugą stronę i rozmiękłym polem szedłem pod górę ku wypatrzonemu wcześniej wąskiemu przejściu przez las. Stado kilkunastu saren długo patrzyło na mnie nim zdecydowało się ustąpić mi drogi. Za lasem kolejne zbocze, garbate, zasłaniające dalszy widok. Gdy spod ziemi wyłonił się maszt zobaczyłem, że idę z trzydziestostopniowym odchyleniem, skręciłem i szedłem dalej wypatrując czerwonych domów wioski. Zobaczywszy je zatrzymałem się, odwróciłem i mając przed sobą wielką przestrzeń, wzrokiem zatoczyłem krąg, który dzisiaj przeszedłem.






PS
Zapomniałem o ważnej zasadzie: nie powinno się kupować towarów reklamowanych.

środa, 7 marca 2018

Słońce, przestrzenie i wawrzynek

040318
Pogórze Kaczawskie: Gorzanowice, wzgórze Młyniczna, Pogwizdów, wzgórze Szubieniczna, Bogaczowice, Jastrowiec, Grudno, zbocza Wysokiej, Sześć Domków, Gorzanowice.

Janek niedawno wyzdrowiał, niektóre szlaki w wysokich partiach Karkonoszy są zamknięte, więc nasz plan wejścia na karkonoską wierzchowinę odłożyliśmy na jesień; gdzież więc jechać, jeśli nie w moje góry?
Gdzie konkretnie? – oglądałem mapę szukając mniej znanych otwartych przestrzeni, i udało mi się ułożyć trasę w połowie nieznaną mi, co uznałem na sukces poszukiwań i dowód istnienia wielu jeszcze miejsc do poznania.
Może najpierw wspomnę przygodę z dojazdem. Z Leszna wyjechałem nocą, jak zawsze, i po dwudziestu może minutach jazdy spojrzałem na zegarek: była 4.50. Do Legnicy miałem jeszcze ponad godzinę jazdy, a z Jankiem umówiłem się na godzinę 5.15. Skoro zegar pokazuje prawie piątą, to… może się zepsuł, może zmienił się mu czas na letni? – myślałem przez chwilę, nim uświadomiłem sobie oczywistą prawdę: źle policzyłem czas i w rezultacie nastawiłem budzik o całą godzinę za późno. Zatrzymałem się, napisałem smsa do Janka i po wysłaniu ostro ruszyłem. We wsi Gorzanowice pod Bolkowem byliśmy tuż po wschodzie słońca i o 6.45 ruszyliśmy w drogę. Janek taktownie nie burczał na mnie za spóźnienie.
Ranek, jak i cały dzień, był słoneczny, temperatura wynosiła minus 12 stopni, ale szybko się podnosiła i już około dziesiątej zbliżyła się do zera. Szliśmy na przełaj, ponieważ polne drogi biegły w poprzek naszego kierunku, ale szło się wygodnie – mrozy skuły wyrównaną ziemię pól. Wzrok leciał daleko, po wyraźnie widoczny długi łańcuch wzgórz Chełmy, a za nami, na południowym krańcu widnokręgu, jaśniały w słońcu śniegi na Śnieżce.
Na pierwszym wzgórzu, Młynicznej, już byłem, ale rozległe przestrzenie za nią były dla mnie ziemią nieznaną. Od razu powiem, że ładną ziemią, zwłaszcza w tak piękny ranek jak dzisiejszy. Gdy słońce było jeszcze nisko, towarzyszyły nam długie cienie, nawet ponadstumetrowe, a takie rzadko można zobaczyć i raczej tylko w górach o łagodnych, równych stokach. Ciekawe doświadczenie: w odległości dziesiątków metrów zobaczyć na zboczu cień poruszanej ręki. 




Wspomniałem chwilę ze szlaku w Tatrach: byłem wysoko i tam świeciło słońce, ale głęboka dolina między szczytami zalana była mleczną mgłą, na której widziałem swój wielki cień. Kiedyś kolega przysłał mi zdjęcie z zimowego wyjścia w Tatry, jego wielki cień obwiedziony był aureolą, mimo iż wcale świętym nie jest. To zjawisko ma swoją nazwę, a zdarza się bardzo rzadko. Mnie nie dane było zobaczyć swojej aureoli; chyba też nie jestem świętym...
Schodziliśmy do wioski długimi, pofałdowanymi stokami, mijając śródpolne kępy głogów lub róż, ocienione drzewami uskoki lub zagłębienia po starych wyrobiskach, przekraczając strumyki. Raz i drugi szliśmy chwilę przygodnie poznanymi drogami, ale one szybko nas zostawiały pędząc w swoje strony. 



W paru miejscach widziałem ogłowione wierzby, widok klasycznie nasz, jednoznacznie kojarzący się z polską wsią. Przy okazji powiem, że ucinanie konarów nie skraca życia wierzbie, a je wydłuża, chociaż nie wiem, czy drzewo uznałoby, gdyby było do tego zdolne, obcięcie konarów za geriatryczną przysługę. Stare, grube pnie wierzb są mało wytrzymałe na złamania, a drzewa te wykształcają grubaśne, więc i ciężkie, konary; gdy te się łamią, rozczepiają pień i drzewo umiera. (Co prawda na pół spróchniała, leżąca już na ziemi wierzba iwa potrafi wypuścić jeszcze las nowych pędów). Gdy obetnie się konary wierzbie białej lub kruchej, a właśnie te dwa gatunki są zwykle ogławiane, szybko wyrastają nowe pędy i drzewo żyje nadal, uodpornione na przewrócenie. Czasami widuję stare, bardzo grube pnie wierzb ogławianych wiele razy. Ich „głowa” staje się wielka, pełno na niej resztek obciętych gałęzi i nowych pędów tworzących razem skomplikowany gąszcz, a w pniu tworzą się dziuple; labirynt ten staje się domem wielu ptaków i nie tylko.

Na mapie zakreśliłem krąg naszej trasy tak niefrasobliwie, że musiałem zrezygnować z lubianego zajęcia na kaczawskich wędrówkach – z myszkowania wokół szlaku; wrócę tam niebawem, by lepiej poznać tę ładną okolicę.
Przecięliśmy pierwszą wioskę, a za nią urządziliśmy piknik na skraju drogi, w sąsiedztwie dwóch uroczych brzóz płaczących.


 Siedzieliśmy na brzegu przydrożnego rowu, Janek dokarmiał mnie pieczonym kurczakiem, co stało się już tradycją naszych wspólnych wyjazdów, słońce świeciło, było ciepło, okolica ładna, a górą, pod niebem pięknie błękitnym, krążyły dwie pary kruków – mieliśmy więc wszystko, co można było wymarzyć sobie na czas wędrówki.
Wokół wsi Pogwizdów i Jastrowiec rozpościera się rozległa równina; na jej wschodnim skraju wznosi się niewielkie wzgórze Szubieniczna, wbrew nazwie ładne i widokowe. Wśród drzew na szczycie stoi drewniany, podmurowany domek. Wygląda na opuszczony, i właściwie taki jest, ponieważ jest jednym z bardzo nielicznych w Sudetach ogólnie dostępnym schronem. W środku jest kamienny piec, ławy i stoły, jest też pięterko mogące pomieścić kilka mat. Domkowi życzę szczęścia do przygodnych użytkowników.
Na mojej mapie Chełmów, a jest to rozległe i zalesione pasmo wzgórz na kaczawskim pogórzu, zaznaczonych jest wiele drzew pomnikowych rozmiarów. Parę już razy przy różnych okazjach szukałem ich, ale nigdy nie udało mi się znaleźć zaznaczonych, chociaż zawsze jakieś okazałe drzewa znajdowałem.
Mam się za racjonalistę zawsze szukającego naukowych wytłumaczeń dziwnych a nieznanych zjawisk (co w niczym nie umniejsza zdolności dostrzegania ich urody), jednakże skłonny jestem uznać istnienie jakiejś tajemnej emanacji drzew, którą ludzki organizm jest w stanie odbierać. Nie potrafię opisać tego odbioru, jest zbyt ulotny i niejednoznaczny, ale jest i jedyne, co przychodzi mi do głowy, to niejasne wrażenie obcowania z niepojętym dla ludzi życiem. Gdy włączy mi się program racjonalizmu mówię sobie, że wrażenie powstaje we mnie, idzie ku drzewu, żywemu organizmowi który robi na mnie wrażenie swoją wielkością, i odbite wraca.
Wrócę jeszcze do nazwy wzgórz, dość dziwnej w naszym języku. Otóż etymologicznie znaczy tyle co wzgórza w języku niemieckim. Po prostu spolszczyliśmy niemiecką ich nazwę.
Ponieważ byliśmy blisko zbocza, na którym miały rosnąć wyróżniające się świerki i wznosić się skały wychodne, zaciągnąłem tam Janka. Na mapie miejsce nosi nazwę Bogaczowice. Świerków nie znaleźliśmy, ale grupę ładnych sosen i skały owszem. Sosny w słoneczny dzień wyglądają ładnie i ciepło; ich miodowa kora oświetlona słońcem ma dla mnie wyjątkowy urok, jest jednym z symboli lata, a nadto drzewa te bardzo malowniczo wykrzywiają swoje korony na wietrze. Na Lubelszczyźnie, w sztucznie sadzonych lasach, sosny wydają się pospolite, ale tutaj, w Sudetach, gdzie jest ich niewiele, przyciągają wzrok i budzą ciepłe wspomnienia.
Skały okazały się spore, rozczłonkowane, z malowniczymi drzewami wiszącymi na krawędziach, pełne wystających półek i stromych żlebów między dziesięciometrowymi pionowymi ścianami. Jednym z nich schodziliśmy, co wobec stromizny i drobnych luźnych kamieni nie było szybkie ani łatwe, zwłaszcza dla dwóch dziadków. 




 
Ślady wyraźnie wskazywały na wjeżdżanie na górę motocyklami. Przez kilka lat jeździłem turystycznym motocyklem, więc znam tego rodzaju środek lokomocji, jednak czymś zupełnie innym jest jazda szosą, a innym tutaj, gdzie przy nachyleniu 45 stopni nieopatrzny ruch manetką gazu może oderwać przednie koło od podłoża…
Cóż, testosteron.
U podnóża płynie klasycznymi meandrami spory strumień, Nysa Mała. Wracając na równinę, przechodziliśmy rzeczkę po zwalonych pniach, nie mając odwagi wypróbować wytrzymałości lodu. W paru miejscach widzieliśmy podcięte przez bobry drzewa, ale bez żeremi. Gdzie one mieszkają?
W Grudnie byłem raz, kilka lat temu, i trochę już zapomniałem, jak tam jest ładnie. 



Wrócę i przypomnę sobie okoliczne ścieżki, zwłaszcza, że dzisiaj nieco się zaplątałem w lesie na stoku Wysokiej. Kierunek marszu utrzymałem dobry, ale nie znalazłem najwygodniejszego przejścia na drugą stronę lasu. Co prawda mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo oto z lasu wyszliśmy w pobliżu starej kopalni wapieni w masywie góry Wapniki, a wtedy Janek, widząc zarys budowli między drzewami, powiedział o widzianym gdzieś tutaj wawrzynku wilczełyko.
Przysiągłbym, że wspomniawszy jedną ze swoich ulubionych roślinek, mój towarzysz nabrał wigoru, co potwierdzała jego decyzja pójścia w las dla odszukania wawrzynka. Poszedłem za nim.
Znaleźliśmy ruinę solidnego, dużego domu i szereg dawnych wyrobisk, teraz już zawładniętych przez las. Największe wyrobisko zarośnięte jest świerkami, wchodzi się pod nie i jednocześnie w głąb zbocza niemal jak do jaskini. Gdy stałem na dnie, z trzech stron otoczony skalnymi ścianami, w głębokim półmroku, trudno było mi uwierzyć, że sto metrów dalej jest otwarta przestrzeń pól i świeci słońce.
Mieliśmy już wracać, gdy usłyszałem wołanie. Podszedłem i nim obejrzałem pokazywany mi krzaczek, spojrzałem na Janka. Był przejęty i radosny.
Ludzie szukają skarbów ukrytych w ziemi (a w tych górach widziałem już paru takich poszukiwaczy), pasjonują się super samochodami lub kopaniem piłki, potrafią z ukontentowaniem wpatrywać się w zdobyty znaczek pocztowy, a Janek szuka rzadkich roślin i motyli.
Z biegiem czasu coraz wyżej cenię pasję poznawania dzieł natury i ich kontemplację.
Mój towarzysz ma szlachetne zainteresowania.
Roślinkę minąłbym nie zwróciwszy na nią uwagi, ale gdy się nad nią nachyliłem, zobaczyłem ładne wykluwanie się ciemnego różu z pąków.
Miejsce zapamiętaliśmy i obiecaliśmy sobie wrócić za dwa tygodnie. Wawrzynek powinien już kwitnąć.


czwartek, 1 marca 2018

O szybkim upływie dobrego czasu

250218



Pogórze Izerskie: z wioski Gierczyn przez Radoszków w stronę góry Tłoczyna. Przejście Ciemnym Wądołem do Skrzyżowania Pod Jodłą, południowy szczyt Tłoczyny, gołoborze, ścieżkami wokół Jelenich Skał, powrót via Radoszków i przełęcz między Blizborem a Stożkiem. Spotkanie z Pierwszą Damą i jej mężem.



Za bardzo mam ograniczone możliwości wyjazdów na wędrówki, żeby rezygnować z powodu mrozu czy deszczu, więc i dzisiaj, w wyjątkowo mroźną noc, pojechałem. Wyjazdem tym wyrównałem rekord sprzed kilku lat, gdy szwendałem się po moich górach przy kilkunastostopniowym mrozie. Od razu powiem, że nie marzłem, a nawet chwilami, zwłaszcza na podejściach, było mi za ciepło, ale przez pierwsze godziny dłonie marzły mi i to bardzo. Gdy wysiadłem z samochodu, mroźny wiatr przytkał mi oddech, a uszy zaprotestowały. Założyłem kominiarkę, kije wziąłem pod pachę i z dłońmi zaciśniętymi w pięści okrytymi dwiema parami rękawic poszedłem na drugą stronę pobliskiej przełęczy, skąd rozpościera się piękny widok na wschód. Piękny nie tylko z powodu rozległości: horyzont odległy o wiele kilometrów zamknięty jest Górami Kaczawskimi. Cały dzień był słoneczny, jednak wschodnie niebo o świcie było przymglone i zachmurzone. Cóż, w zimie różana Eos nie pojawia się często, ale przecież znam ją i wiem, że ona chce, aby jej pojawienie się było dla mnie wydarzeniem, chwilą olśnienia, i dlatego woli rzadziej się pokazywać. Będę na nią czekać.

Szedłem słuchając podwójnego skrzypienia śniegu – pod butami i grotami kijów; szedłem patrząc na zmieniające się kolory śniegu – od ciepłej bieli lekko zabarwionej słoneczną żółcią, do zimnej z odcieniem niebieskim; szedłem patrząc na drżące i migotliwie świecące śnieżne drobinki wirujące w powietrzu.

Idąc wygodną drogą leśników biegnącą podnóżem Tłoczny doszedłem do dwóch mostków nad sąsiednimi strugami, tam zaczyna się Ciemny Wądół – kamienisty, zalesiony, trudno dostępny jar, czy raczej wąska dolina, dnem której płynie Mrożynka, strumień, którego urodę miałem okazję podziwiać rok temu. Lubię takie trudno dostępne, dzikie miejsca, a że nieco dalej miały być ukryte w lesie zabytkowe ruiny świątyni… Nie od razu poszedłem: robiłem zwiady zanurzając się w las i wypatrując ścieżki prowadzącej samym dnem, ale nie znalazłszy, poszedłem szeroką co prawda drogą, ale biegnącą zboczem. W jednym tylko miejscu udało mi się zejść na same dno, ale przejście kilkunastu metrów zajęło parę minut, a to z powodu stert ściętych choinek leżących nad strumieniem i tworzących zapory naprawdę trudne do przejście.


 A szkoda, bo wędrówka wzdłuż brzegu miałaby pociągający urok. Nieco wyżej droga ostro skręcała, ale zgodnie z mapą prosto ku ruinom wieść powinna boczna dróżka. Była. Bardziej przypominała wyschnięte łożysko górskiego potoku, ale była. Tyle że z każdym krokiem było jej coraz mniej, a po stu metrach stałem w gęstym lesie świerkowym nie widząc nawet jej śladu.


Obok szemrał pod lodem strumyczek – jedyny dźwięk z cichym lesie ściśniętym mrozem. Wracać? Klucząc między drzewami dało się iść, sprawdziłem mapę, ruiny powinny być już bliskie… Poszedłem, ale pozostałości starej świątyni nie znalazłem. Starałem się utrzymywać kierunek, ale spodziewaną poprzeczną drogę wypatrzyłem gdy zacząłem już odczuwać niepokój.

Tłoczyna, podobnie jak sąsiedni Dłużec, jest pokaźną, rozłożystą, zalesioną górą. Obie wydają się większe niż są w istocie będąc ostatnimi górami – dalej rozciąga się pogórze z niewielkimi pagórkami, polami i łąkami. Pogórze Izerskie podobne jest do moich gór, natomiast Izery w moich oczach znacznie się różnią. Góry Kaczawskie są bardziej rozczłonkowane, a największe masywy leśne przejdzie się w dwie czy trzy godziny, natomiast lasami izerskimi można iść cały dzień i nie dotrze się do ich granic.

Szeroko rozsiadłe góry daleko wypuszczają swoje zalesione stoki – jakby broniły dostępu, i tak w istocie jest, ponieważ zapuszczenie się w izerskie lasy bez ich znajomości i bez mapy może skutkować znacznym opóźnieniem powrotu do domu. Czuję przed tymi lasami nieco respektu.

Po chwili marszu szutrową drogą doszedłem do Wolframowego Źródła, miejsca mającego bogatą historię sięgającą pogańskich czasów. Nieco dalej są rozstaje, którym nie Hekate, a jodła patronowała. Wieść głosi, że była imponującym okazem o kilkumetrowym obwodzie, ale już lata temu skończyła żywot i jedynie w nazwie miejsca jest żywa: Skrzyżowanie Pod Jodłą – kolejny dowód na wielką trwałość słów.

Pół godziny później kręciłem się po szczycie Tłoczyny szukając skał, które według mapy powinny tam być, ale nie widziałem ich. Jeśli jestem we właściwym miejscu – myślałem patrząc na mapę -- to idąc na południowy wschód po stu metrach powinienem wyjść na skalne rumowisko gołoborza. Poszedłem i po chwili stanąłem w pięknym miejscu, odruchowo szepcząc modlitwę Gołubiewa:

– Ziemio miła, jakżeś piękna i wielka!

Wzrok, niczym nie więziony, biegnąc nad niezliczonymi wzgórzami, polami i wioskami, sięgnął hen, po horyzont odległy o 20 i więcej kilometrów. Bliżej i niżej, na zadziwiająco rozległej przestrzeni pól, widziałem liczne skupiska domków wielkości kostki do gry i kościelną wieżę wielkości kciuka mojej wnuczki.

Spod nóg spływała po stoku łacha rumoszu, a jest to widok warty zobaczenia, chociażby z powodu rzadkości występowania takiej formacji skalnej.

Jeśli z macierzystej skały odpadną skalne okruchy, staczają się po zboczu i zalegają niżej, tam, gdzie mogło już być trochę ziemi i życia. Wtedy dość szybko zarastają roślinnością, wrastają w ziemię. Gołoborze inaczej jest budowane: rumosz skalny leży tam, gdzie powstał albo w niewielkiej odległości (geologowie lubujący się w tajemniczych nazwach mówią o skałach lekko redeponowanych, czyli po polsku niewiele przesuniętych), jest po prostu skruszoną, głównie wodą i mrozem, skałą górskiego kamiennego zbocza. Żeby powstało, mało jest zwykłych, jakie i obecnie zachodzą, procesów niszczących skalne masywy; uznaje się, że powstały w epoce lodowcowej, a więc wtedy, gdy ludziom lodówki nie były potrzebne. Pod rumoszem nie ma ziemi ani nawet piasków, jest tylko skała, na której rosnąć mogą porosty, co tłumaczy nazwę miejsca: gołe od boru. Takie jest faktycznie, ale na obrzeżach widziałem ślady uporczywej walki między martwotą skał, a drzewami próbującymi osiedlić się na nich. Sterczą tam liczne kikuty uschniętych niedużych drzew, które po kilku czy kilkunastu latach mordęgi dawały za wygraną. Jednak bliżej granicy lasu widać, że ich ofiara nie poszła na marne: stopniowo, powoli, w głębokich szczelinach między skałami widać zbieranie się resztek obumarłych roślin: próchno, liście, igliwie – materiał, z którego Natura mozolnie buduje żyzną warstwę ziemi, na której coraz śmielej osiedlają się kolejne pokolenia leśnych zdobywców. Z drugiej strony góry szedłem rumowiskiem, które kiedyś mogło być gołoborzem: pomiędzy drzewami sterczą czasami nagie, ale częściej zielone od mchów skały, a proces ich wrastania w ziemię, jak to się popularnie mówi, czyli tworzenia się życiodajnej gleby między nimi albo i na nich, jest już zaawansowany.




Skały i góry nie są wieczne. Wieczne są ich metamorfozy.

Gołoborze jest dzikim, martwym i pięknym miejscem. Jego przejście jest trudne, wymaga uwagi i rozwagi, ponieważ idealnie nadaje się na połamanie nóg albo chociaż zębów, jednak budowanie na nich stalowych kładek aby turyści w klapkach mogli po nich przejść (i przez barierkę rzucić pustą butelkę) nie podoba mi się, a zdjęcie takiej budowli widziałem w internecie. Na gołoborza najlepiej popatrzeć z ich skraju, a nie łazić po nich.

W kilka godzin później poznałem przyczynę nieznalezienia szczytowych skał: na mojej mapie znak skał postawiony jest na drugim szczycie góry, odległym o paręset metrów. Odszukałbym go wiedząc o błędzie na mapie, ale nic to: mam powód do następnych odwiedzin tej góry.

Gołoborze dzieli od Jelenich Skał kilometr, drogi ani ścieżki tam nie ma, las mi nieznany, ale wszak słońce wskazuje kierunek, a i ukształtowanie terenu sporo podpowiada. Ustawiłem się odpowiednio do słońca i bez problemu skały te znalazłem.







Na szczycie wyższej stałem długo, ile mróz mi pozwolił, ponieważ i z niej widok jest ładny, a szczególne wrażenie robi stojący vis vis Dłużec. Miałem dwie chwile satysfakcji: idąc w stronę skał zobaczyłem między drzewami zarys tej góry i rozpoznałem ją od razu, a widząc ze skały rąbek dalszego szczytu, rozpoznałem w nim inną górę.  

Na skale, obok pordzewiałego żelastwa, pozostałości po barierce, rośnie brzoza. Jest grubości dwóch palców i wysokości dwóch metrów, a jej pień w wielu miejscach jest wykrzywiony. Całe drzewko wygląda tak, jakby każdy rok swojego życia na tej skale, każdy centymetr swojej wysokości, kupowało za cenę życiowej mordęgi. Żyj, brzozo, i zasiej w lepszym miejscu swoich następców.



Skały od strony szczytu góry mają parę tylko metrów wysokości, ale od strony Ciemnego Wądołu sporo więcej. Zszedłem tam chcąc zobaczyć skały sterczące mi nad głową, zobaczyć je inne, bardziej niedostępne, dziksze – i dokładnie takimi je widziałem.

Przy okazji znalazłem ścieżkę ułożoną z kamieni. Stok jest tam dość stromy i najeżony skałami, trudno się idzie tamtędy, każdy krok wymaga uwagi, sprawdzania miejsca postawienia stopy, a ścieżka jest równa i wygodnie trawersuje zbocze. 



Od niższej strony podbudowana jest murkami ze starannie ułożonych kamieni; widać, że w jej budowę włożono mnóstwo pracy, a teraz jest zapominana, skoro widziałem siewki na niej rosnące. Rozczulają mnie i jednocześnie smucą miejsca naznaczone ludzkim trudem a później opuszczone. Na brzegu wioski mijałem ruinę domu, a gdy spojrzałem w pusty otwór okienny wydało mi się, że widzę w nim kobiecą twarz i przez głowę przeleciała myśl o jej czekaniu na powrót kogoś bliskiego.

Z przykrością stwierdzam, że winniśmy wielu zaniedbań w zagospodarowywaniu Sudetów po wojnie.

Idąc tą ścieżką, nieco dalej zobaczyłem drugą grupę skał; wydały mi się nieznane, później zorientowałem się, że od góry widziałem je wcześniej, ale ich prawdziwe oblicze, urok dzikiego miejsca, poznać można podchodząc pod skały od dołu. Ich niemal pionowe ściany układają się w kształt podkowy, a w jej wnętrzu rosną pokaźne buki. Ładne, odosobnione, nieco dzikie miejsce, które na pewno jeszcze odwiedzę.

O bukach powinienem napisać, ponieważ miały swój istotny udział we wrażeniach tego dnia. Lasy są tam głównie świerkowe, ale w wielu miejscach niemały jest udział brzóz i właśnie buków. Na dzisiejszej trasie widziałem je na ogół samotnie rosnące, ale może właśnie dlatego były... chyba były inne. Wrażenie mogło być rezultatem zwykle rzadkiego, tutaj powszechnego, opierania się o buki pni uschniętych świerków; na zdjęciach też są widoczne w postaci dziwnych, prostych kijów. Widać tutaj przewagę rodzimego drzewa tych gór nad sztucznym tworem świerkowego boru.

Ich silnie rozgałęzione korony, wykrzywione konary, oczywiście tak charakterystyczne pnie w kolorze spatynowanego ołowiu i napięte mięśnie pod gładką skórą, czyniły tym większe wrażenie, że rosnąc samotnie, skupiały na sobie całą moją uwagę. Słońce, tak rzadko świecące w czasie moich wędrówek, podkreślało urodę buków, ale gdy patrzyłem na nie, wspomniałem kaczawskie buki widziane we mgle i nagle zapragnąłem te też zobaczyć otulonymi mgłą. Nagłość i siła tego chwilowego pragnienia zaskoczyła mnie i rozweseliła: chcieć mgły w słoneczny dzień!




Wracając, jeszcze raz zszedłem na brzeg Mrożynki, strumienia płynącego kamienistym korytem. Niemal nie widać było wody spod grubej, nierównej, ładnie bulwiastej pokrywy lodu, jednak gdy stanąłem nieruchomo, po chwili usłyszałem cichy szmer. W jednym miejscy, na małym uskoku koryta, zobaczyłem ładny widok: pod gładką i przezroczystą warstwą lodu widać było migotliwą, jasną i prędką wodę płynącą kaskadą w dół.



Ten słoneczny dzień zimy miał niecodzienne popołudnie: w porze obiadowej umówiony byłem z Pierwszą Damą bloga, z Anną Kruczkowską i jej mężem w ich domu w Gierczynie.

Anna ugościła mnie obiadem, jakiego nie posmakuje się w restauracji, chyba że w jakieś wyjątkowej. Nie tyle mam na myśli podaną pieczeń z dzika, chociaż trudno przecież o takie danie, co sposoby przyprawiania potraw. Zupa miała smak… nie potrafię go opisać. Była inna i dobra, a pieczeń soczysta, z lekkim aromatem nieznanych ziół i grzybów, ale i zwykła, zdawałoby się, zimowa sałatka warzywna zrobiła wrażenie na moich kubkach smakowych. Jej skład był typowy, ale smak nie. Zrobiona była nie na occie spirytusowym, który zostawia swój charakterystyczny smak, ale na jednym z niezliczonych octów naturalnych robionych przez Annę. Aromat użytych roślin udzielił się sałatce, a podobnie było z grzybami. Deser był prawdziwie domowy i tradycyjny: ciasto (nie pytajcie jakie, bo nie wiem, dobre i już) ze śliwkami.

Gdy później policzyłem czas okazało się, że byłem u moich gospodarzy cztery godziny.

Kiedy one minęły?