Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

poniedziałek, 8 października 2018

Dzień kwiatów

011018
Płoszczyna, wokół Stromca, Srebrna, Skowron, Strzyżowa, Zadnia, zbocza Wapiennej, Płoszczynka, zboczami Stromca do Płoszczyny.



Obraz dalekiego, kolorowego wschodu zaspanego słońca widziałem tylko przez sekundę w czasie jazdy, ale spodziewałem się zobaczenia wschodu słońca jeszcze raz, co prawda późnego, od razu mocnego. Godzinę później stałem na zboczu Stromca patrząc na niebo jaśniejące coraz bardziej nad lasami wysokiej Leśnicy.
Blask słońca zapalił się na szczytach wyżej rosnących drzew i powoli usuwał się ku ziemi. Cierpliwie patrząc, można było dostrzec ten ruch w wyłanianiu się z szaroniebieskiego mroku kolejnych pięter gałęzi drzew. Patrzyłem chcąc dowiedzieć się, co będzie, gdy promienie dotkną już ziemi. Kiedyś, też w górach, widziałem ostrą, wyraźną linię oddzielającą noc od dnia; patrzyłem jak biegnie w moją stronę podświadomie oczekując stania się... czegoś. Wtedy stała się tylko jasność, ale może dzisiaj będzie inaczej? Może coś się wydarzy?
Żadnych czarów nie było i tym razem. W moment po rozjaśnieniu się wokół mnie zobaczyłem swój cień i odwróciłem się mrużąc oczy: mocne, oślepiające słońce puściło się czubków drzew rosnących na Leśnicy i wspinało się na nieboskłon.
Na dnie doliny, gdzie domy wioski, noc trwała nadal, powietrze było szarogranatowe, jednak po paru minutach zobaczyłem daleki blask: słońce stanęło u wylotu doliny i zaczęło swój szybki pochód wzdłuż wioski.
Zaczynał się drugi dzień mojego górskiego sezonu.
Stromiec mam za jedną z najatrakcyjniejszych gór zarówno wtedy, gdy chce się wejść na szczytowe skały, jak i wtedy, gdy idąc lasami poznawać się będzie dzikie jary jej strumieni, albo gdy obchodzi się – jak ja dzisiaj – górę wokół idąc granicą łąk. Wiedząc którędy iść, można mieć niemal cały czas rozległe i zmieniające się dalekie widoki, a blisko siebie wiele jakże kaczawskich zboczy, jarów, dolinek, kęp drzew i dzikich róż. Znałem już niejedno ładne miejsce tutaj, dzisiaj poznałem kilka nowych, a z nich zwłaszcza jedno miejsce zauroczyło mnie. Zdawałoby się, że nie ma w nim nic szczególnego, ot, po prostu kilka brzóz rosnących pod lasem, na pochyłości zbocza góry, ale dzisiaj widziałem je prześwietlone niskim słońcem i po prostu piękne. Gapiłem się na nie i szkoda mi było odchodzić, a gdy poszedłem, jeszcze wracałem, by spojrzeć na nie ponownie.





Za dwa lata, a może znacznie szybciej, skończę pracę tutaj i wyjadę do siebie, na Lubelszczyznę. Może dlatego coraz częściej zdarza mi się wracać i patrzeć, albo jechać mimo brzydkiej pogody, mimo wszystko. Któryś wyjazd w góry będzie ostatnim, nie mogę go przegapić.
Szedłem ładną drogą pod dębami, z dalekim widokiem na południe, z wiatrem we włosach i słońcem na twarzy, a pod nogami leżało mnóstwo żołędzi. Wspomniałem Eumajosa, świniarza u Odyseusza – czyż nie dziwne są ludzkie skojarzenia? Skoro świniom smakują, to może i ludziom? Rozłupałem żołądź i… po spróbowaniu zjadłem cały. Brakuje mu orzechowego smaku, jak nasionom buków, ale w sumie…
Szedłem drogą celującą w Śnieżkę, patrzyłem na chybotliwy lot małej ptaszyny myśląc o skowronkach, tak podobnych. Kiedy one odlatują? Nazajutrz sprawdziłem: to mógł być skowronek. Obserwowałem drżenie liści: dębowe statecznie, jak na poważny dąb przystało, kiwały się na małym wietrze, a osikowe oszalały, jakby chciały się zerwać i frunąć gdzieś w panice. Dziwne. Ze szczytu wzgórza patrzyłem na moich znajomych – odległe, samotnie rosnące drzewa. Stałem na zaoranym polu i przyglądałem się sporemu kamieniowi przełamanemu pługiem; na krawędzi pęknięcia jeszcze widać było biały ślad zgniecionych krystalicznych struktur skały, a w tym śladzie zobaczyłem mikroskopijną cząstkę metamorfoz naszej planety. Patrzyłem myśląc o dodaniu jednego, bardzo znaczącego ostatnio, czynnika powodującego wielorakie przemiany w morfologii Ziemi.
Dzień ten chciałbym zapamiętać z powodu kwiatów. Na rozległych łąkach użytkowanych jako pastwiska rosło ich bardzo dużo, zwłaszcza na zboczu Wapiennej, gdzie leżałem wśród traw i kwiatów czując się jak w lecie. Wrotycz, dzwonki, rumianek – wymieniam tylko te nieliczne mi znane – ale najwięcej było żółtych kwiatów o płatkach niemal identycznych kształtem z płatkami cykorii. Wieczorem szukałem odpowiedzi w internecie, to prawdopodobnie mlecz polny. 





Proszę o pomoc w upewnieniu się, dodając zdjęcia. Nawłoci widziałem całe łany, i to zarówno przekwitłą, jak i w pełnej swojej krasie, a nawet widziałem nawłoć niewiele niższą od Stromca, sporej przecież góry, co udokumentowałem na zdjęciach.




Na zboczu jednej z gór nieopatrznie wszedłem w nawłociowe zarośla, sto metrów dalej widząc otwartą przestrzeń pól. Przecież swobodnie przejdę, pomyślałem. Przeszedłem, ale swobodnym przejście nie było. Nawłoć rosła bardzo gęsto, jedna łodyga przy drugiej, a wiele przewyższało mnie wzrostem. W dole niewidoczny gąszcz płożących się pędów jeżynowych chwytał spodnie. W pewnej chwili nie mogłem iść, ponieważ wokół kolan miałem owinięty ostry, kolczasty badyl, a nogi nie mogłem podnieść dla przygniecenia go butem, bo ten chwyciły inne pędy.
W jednej z mijanych wiosek zatrzymałem się przy starym, pamiętanym z dawnych lat, małym traktorze. Patrzyłem wspominając kurs prawa jazdy i szkolenie odbywane na takim właśnie traktorku.
Po chwili przyszedł właściciel i przywitał mnie słowami, które zrobiły na mnie wrażenie:
– A pan to chyba przez jakąś karę chodzi po tych górach!
Czy mieszkając tutaj i nawet na podwórku mając pochyłość, też tak bym uważał? – zastanowiłem się. Wspomniałem ławkę ustawioną na zboczu Srebrnej i poczułem sympatię do jej użytkowników, zapewne mieszkańców Jeżowa, wioski u podnóża góry. Wiedzieli, gdzie ją ustawić: siedząc tam widzi się kilka kaczawskich górek, Rudawy, Jelenią Górę i całą ścianę Karkonoszy.



Polne ścieżki, mniejsze siostry dróg, rozkochały mnie w sobie już w dzieciństwie, gdy biegałem tymi wąskimi nitkami wydeptanymi ludzką nogą. Bywały piaszczyste lub błotniste, owszem, ale najwięcej było tych najpiękniejszych – gładkich wstążek przeciskających się między nachylonymi źdźbłami traw lub zbóż na poboczu drogi lub na szerszej między. Biegły wszędzie, nie zważając na granice własności, na pochyłości zboczy ani na szpalery drzew, jak zważać musiały drogi. Potrafiły przeskakiwać rowy, zgrabnym małym łukiem omijały wystający głaz czy wieczną kałużę, przeciskały się między gęsto rosnącymi drzewami, krzyżowały się i łączyły, rozdwajały i znikały, ale kto je znał, tego doprowadziły pod skrzypiącą furtkę w szpalerze gęstych bzów otaczających dom – cel wędrówki.
Nie ma już tego domu, nie ma wioski mojego dzieciństwa, polne drogi zalane są asfaltem, a i takich ścieżek jest mało i coraz mniej.
Gdy zobaczyłem taką ścieżkę, poszedłem nią. Musiałem zobaczyć dokąd prowadzi. Biegła skrajem lasu od wioski wprost na Stromca, a po kilkuset metrach wprowadziła mnie między drzewa lasu i… zaczęła niknąć. Gdy już trudno było wypatrzeć ją wśród igliwia i traw, wpadła do leśnego duktu znikając mi zupełnie. Nie wiem, kto ją wydeptał. Może ktoś, kto pamięta takie ścieżki ze swojego dzieciństwa? Żeby mieć swoją ścieżkę, żeby mniej tęsknić?
Wracałem bocznymi drogami jadąc przez prawie całe Góry Kaczawskie, blisko 30 km. Szosy te są wąskie, zbudowane z większej ilości zakrętów niż asfaltu, ale lubię je. Przejazd nimi jest dla mnie podobny do oglądania rodzinnego albumu: tyleż miejsc znanych, pamiętanych, budzących wspomnienia wędrówek i proszących o powrót.
Wrócę.














czwartek, 4 października 2018

Nowy sezon, starzy znajomi

300918
Czernica, Babiniec via czarny szlak, Pasternik, wzgórze nad Bystrzycą, miejsce na Buczyńcu, Sołtysia Czuba, Pustak, Babiniec, Czernica.

Nie czułem entuzjazmu na myśl o wyjeździe, pierwszym przecież od półrocza, a stan ten niepokoił mnie. Opatrzyły mi się góry? A może to oznaka starzenia? Dopiero później doszedłem przyczyn: za bardzo mam wypełnione dni, brakuje mi chwil nicnierobienia i czasu na pisanie, kuszącą więc okazała się chwilowa myśl o dniu spędzonym nad klawiaturą. Oczywiście pojechałem wiedząc o późniejszym pojawieniu się żalu do siebie, zwłaszcza gdyby dzień okazał się słonecznym. Takim właśnie był. Dalekiego wschodu i zachodu słońca nie widziałem, ale tylko z powodu wybranej trasy. Nie eksperymentowałem jadąc w jedne z najpiękniejszych miejsc kaczawskich, a te widokami hojnie mi odpłaciły za zaufanie.







Na szlak wyszedłem w rękawicach, a dłonie mi marzły, jednak nim zdecydowałem się zdjąć plecak i wygrzebać z niego zapasowe, stwierdziłem, że już nie są potrzebne. Krótko później niepotrzebna okazała się bluza polarowa, następnie jeden i w końcu drugi sweter. Był słoneczny i ciepły dzień zielonej jeszcze jesieni. Tylko trawy pośpieszyły się w tym roku, drzewa natomiast przymiarki dopiero czyniły do swoich jesiennych kreacji.
Południowe stoki Babińca są bardzo rozległe, łagodne i odkryte, więc w miarę zdobywania wysokości horyzont oddala się odsłaniając kolejne góry. Gdy w odpowiednim miejscu spojrzy się za siebie, na południe, zobaczyć można drobny szczegół łatwy do przeoczenia: ponad falistą, zieloną linię niewielkich wzgórz wystaje niebieski malutki stożek, na którym przy dobrej widoczności można zobaczyć zarysy budowli. Tak oto pojawia się Śnieżka, z tego miejsca niepozorna górka, ale przy każdym kolejnym obejrzeniu się góra rośnie, windując za sobą pojawiającą się nieco później rozległą linię Karkonoszy. Bliższe góry ulegały licznym przemianom, a te, mimo iż naturalne i tyleż razy widziane, nadal potrafią ciekawić i zdumiewać, jeśli tylko da się im szansę dostrzeżenia. Góry maleją i rosną, przesuwają się względem siebie, ale też obracają wokół siebie pokazując się z innej strony i w innym towarzystwie. Czyż nie jest dziwny ten złożony, wieloraki ruch nieruchomych gór?
Wśród błyszczących rosą traw i nad nimi błyszczały drżące nitki babiego lata, w obserwatorium na Śnieżce chyba ktoś otwierał okno, puszczając aż tutaj słoneczne zajączki, nad lasem statecznie krążył kraczący kruk (co za połączenie słów!), drzewa na stoku sąsiedniej góry puszczały swoje długie cienie. Nieco później wszedłem na wielkie pole żółto kwitnącej gorczycy białej (Janku, dziękuję za identyfikację) i usłyszałem niskie i wielobrzmiące, dobiegające ze wszystkich stron, buczenie tysięcy owadów. Zatrzymałem się i słuchałem, uświadomiwszy sobie oczywisty fakt związku tego dźwięku z ciepłymi dniami; w zimie pola ucichną, a buczenie pszczół ponownie usłyszę za pół roku.
Często zatrzymuję się na szlaku i patrzę w dal lub na coś bliskiego, albo i nigdzie. Patrząc, raczej chłonę chwilę i jej atmosferę, niż obserwuję. W miarę upływu moich lat lubię takie chwile coraz bardziej. Z nich składam sobie obraz swojego dnia, tego właśnie dnia, który chciałbym uczynić wyjątkowym zapamiętaniem, ale akurat z tym różnie bywa. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że zapamiętanie chwili nie jest zależne od mojej woli ani nawet od siły wrażeń, od podobania się. Mogę powtarzać sobie słowa podziwu i zachwytu, ale dopiero czas pokaże, czy akurat tę chwilę zapamiętam. Bywa niejako odwrotnie: drobne zdarzenie, momentalne wrażenie, niepozorny według pierwszej oceny widok, trwa we mnie latami i często budzi się przynosząc mi żywe i kolorowe wspomnienie minionych chwil.
Natura karmiła mnie. W lasach zbierałem jeżyny (przy nich wspomnienie pewnego sympatycznego Anglika, którego dawno temu nieskutecznie próbowałem nauczyć prawidłowej wymowy tego słowa), a pod starymi, niechcianymi jabłoniami napełniałem kieszeń jabłkami; część z nich była lepsza w smaku od nowych odmian.
Po drugiej stronie Babińca rośnie las, w którym kiedyś zmyliłem drogę chcąc dojść do Pasternika, wzgórza za lasem.
Mam w pamięci miejsca, które spodobały mi się i które chciałbym zobaczyć ponownie, ale nie pamiętam gdzie je widziałem. Kilka lat temu przy leśnym dukcie zobaczyłem kilka wielkich buków. Widzę je nadal, widzę skały wokół ich masywnych korzeni, czuję swój podziw dla nich, ale zapomniałem gdzie ta droga, gdzie rosną te drzewa. Ucieszyłem się niedawno w czasie przygotowywania tekstów do książki o Górach Kaczawskich, ponieważ znalazłem opis tego miejsca w przepastnym już worku moich dopisków. W tym roku odwiedzę tamte buki. Podobnie mam z lasem między Babińcem z Pasternikiem: chciałem raz jeszcze zobaczyć jego głębokie jary i omszałe skały. Udało mi się częściowo. W las wszedłem na wyczucie, jeden stromy i ciemny jar znalazłem, ale nie trafiłem do pamiętanego wysokopiennego boru świerkowego z zielonymi skałami. Wrócę tam, ponieważ analizując mapę dowiedziałem się, gdzie źle skręciłem i jak iść powinienem.
Właśnie pod Pasternikiem wszedłem w wielkie pole żółto kwitnącej gorczycy – widok warty zobaczenia.



Najpiękniejsze wzgórze Bystrzycy nie ma podanej na mapie nazwy. A może nie ma wcale? Może mieszkańcy nie odczuwają potrzeby jej nazwania? To nie spekulacje. Na drugi dzień rozmawiałem z mieszkańcem kaczawskiej wioski; zapytał, gdzie idę. Odpowiedziałem, że na Skowrona i usłyszałem pytanie:
– A co to jest?
Góra wznosiła się za jego plecami.
Cenić należy ludzi, którzy chcą wiedzieć na co patrzą, ponieważ wiedza nie tylko porządkuje świat, ale też wzbogaca go i upiększa.
Wzgórze nad Bystrzycą przyciągało mój wzrok od dawna, ale dopiero w minionym roku wszedłem na nie po raz pierwszy; dzisiaj byłem tam trzeci raz i na pewno nie ostatni. Była obiadowa pora, ciepło i słonecznie, siedziałem więc pod dębem i patrząc przed siebie rozmawiałem z żoną. Mam nadzieję na związanie się w mojej pamięci obrazów tej górki z moją małżonką.





Nie było jeszcze za późno żeby pójść dalej, więc poszedłem – jak zwykle chytry drogi w pierwszy dzień górskiego sezonu. W rezultacie w czasie dwunastu godzin przeszedłem ponad 25 km i na drugi dzień nogi miałem niemrawe. Dokładnie tak samo było rok temu, a ponieważ pamięć mam dobrą, tyle że krótką, za rok, pierwszego dnia sezonu znowu się złacham i wracać będę na drewnianych nogach. Gdzie byłem, pytacie? Chciałem sprawdzić zapamiętanie przejścia lasem do jeszcze jednego mojego miejsca. Takiego zwykłego, a niezwykłego swoim działaniem na mnie. 




Wejście w las pamiętałem, mały wyraźny dukt odnalazłem od razu, wiedziałem w którym miejscu należało skręcić między drzewa w dół stoku, ale zachciało mi się sprawdzić, dokąd ten dukt prowadzi, więc poszedłem. Drogi było coraz mniej, a coraz więcej siewek i pędów jeżyn. Wracać? Ale jeśli skręcę w lewo, wyjdę z lasu akurat na moje miejsce – kalkulowałem, trochę znając topografię okolicy. Owszem, tak było, ale najpierw musiałem dojść przez gąszcz na brzeg lasu, a gdy już tam byłem, zobaczyłem strumień płynący jarem o urwistych brzegach. Przejście znalazłem, ale skrót nie okazał się skrótem. Wiem jednak, gdzie prowadzi dukt: nigdzie, czyli w jezyny, jak mówił wspomniany Anglik.
Inną drogą doszedłem do Babińca i innym zboczem tej góry schodziłem ku wiosce. Polna droga prowadzi brzegiem lasu, niżej wpada na chwilkę w brzozowy zagajnik, tu i tam chowa się w cieniu przydrożnych drzew. Zielona, słoneczna i widokowa. Tylko z tej drogi i z żadnej innej widać trzy góry ustawione w szeregu: dwie swojskie, kaczawskie – Czernicka Góra, Stromiec – a do nich łaskawie dołącza daleka i wyniosła Śnieżka.



Gdy dzień wcześniej zadzwoniłem do właścicielki domu Konopka w Czernicy prosząc o nocleg, usłyszałem miłe i ciepłe słowa. Dziękuję Ci za nie, Bożeno. Dziękuję za miły wieczór i pyszną, kolorową kolację.










poniedziałek, 17 września 2018

O drzewach

110918
Kamping stoi w ładnym, cichym miejscu, pod jaworem. Przez otwarte drzwi widzę zielone liście prześwietlone lampą uliczną, jednak dużo już opadło, uschniętych. Moje kroki szeleszczą jesiennie, ale właśnie minął kolejny gorący i słoneczny dzień. Noc też nie jest jesienna, a ciepła i pachnąca, chociaż przyznać powinienem, iż na poły jesienne są jej zapachy.
Karuzele stoją w niewielkim parku, któremu króluje duża i ładna lipa szerokolistna. Liście ma zwinięte w trąbki, chyba wody jej brakuje. Z przyjemnością stałem przy jej pochyłym, grubaśnym pniu i gapiłem się na rozłożystą koronę.



Miałem już być w bazie, ale koniec jednego sezonu i początek drugiego przesunęły się o tydzień. Dopiero w przyszłym tygodniu będę przenosić wszystkie swoje rzeczy do zimowego pokoju i na nowo przypominać sobie, gdzie co mam schowane; na nowo będę wyrabiać odruchy sięgania we właściwą stronę po nóż czy cukier. O tydzień odwleka się ta chwila, gdy klęknę przy szafie, wybiorę dwie albo trzy pary butów górskich, przeniosę je pod fotel i siedząc zacznę uważnie oglądać, jakbym nie znał każdej ich ryski. Wiem też, że te oglądanie jest wstępem, ułatwieniem podobnym otwarciu rodzinnego albumu (kto go jeszcze ma?), ponieważ zapach tych butów, szczegóły ich wykonania, owe ryski na nich, mają przedziwny dar przenoszenia mnie daleko – na szlak.
Przez dwie godziny szukałem nazwy drzewa rosnącego w żagańskim parku. Zwróciłem uwagę na jego nietypową korę, łuszczącą się cienkimi… nie płatami, a jakby włóknami oderwanymi od tkanki pnia. Po obejrzeniu mnóstwa zdjęć poddałem się. Najbardziej podobną ma cedr czerwony, ale nie jest taka sama, no i żagańskie drzewo nie ma czerwonego odcienia, jest ciemnoszare. Żałuję, że zauważyłem je późno, ponieważ przy oglądaniu zdjęć uświadomiłem sobie, jak mało zauważyłem innych szczegółów. Właściwie wiem tylko, że igliwie ma podobne do cisowego.
Może ktoś zna ten gatunek?

130918
Za murem zauważyłem grupę brzóz, a gdy podszedłem do nich, zatrzymałem się zdziwiony, a po chwili niepewny rozpoznania gatunku. Takie liście u brzozy??
Wieczorem dowiedziałem się, że pewien biolog nazwał tę odmianę brzozy mianem strzępolistna, a nazwę łacińską ustalił na betula pendula delacarlica, przyjęła się jednak inna nazwa: betula pendula laciniata.
Szczerze powiedziawszy nie mam serca do tych zawiłości taksonomicznych, chciałem tylko widzianej brzozie przydać miano, nazwać ją, wiedzieć, na jaką patrzę. A patrzyłem długo i nie raz. W ciągu tych kilku dni w Głogowie wiele razy przechodziłem obok tych brzóz, rośnie ich trzy przy alejce łączącej lunapark z parkingiem, na którym stał mój kamping. Bywało, że widząc je w słońcu nieco inaczej niż wcześniej, wracałem po aparat by zrobić tej najzgrabniejszej, najwyższej, kolejną serię zdjęć. Pozowała mi – w co chciałbym wierzyć – nie tylko cierpliwie, ale i z przyjemnością. Myślę jednak, że moja była większa, ponieważ ta brzoza wydała mi się najładniejsza z wszystkich widzianych. Tak, wiem, wkrótce zobaczę inną, niekoniecznie odmiany laciniata, i ją mianuję księżniczką urody, ale teraz ona jest najpiękniejsza. Chciałbym zobaczyć ją jesienią, gdy przebierze się w swoją żółtą szatę, ponieważ chodzi po internecie fama o szykowności jej jesiennej kreacji.
Do szosy, którą setki razy przejeżdżałem jadąc w góry, jest w linii prostej nie więcej jak 200 metrów. Tej jesieni zboczę z trasy i odwiedzę nowo poznaną laciniatę, chociaż widzieć ją będę mógł tylko w nocy, przy świetle ulicznych lamp.




Gdy w końcu oderwałem wzrok od tej ślicznotki, w głębi skweru zauważyłem kilka brzóz już na pierwszy rzut oka różniących się od znanych betuli. Wyszukiwarka podsunęła mi setki zdjęć, ale wiadomo, że nadmiar informacji jest równie utrudniający znalezienie odpowiedzi jak jej niedobór.
Liście duże, wcale nie brzozowe, w czym podobne są te drzewa do wierzb iw, które też mają niewierzbowe liście. Podobne ma brzoza Maksymowicza, ale chyba większe, no i jej kora jest wyraźnie inna. W końcu, po wielu porównaniach i wyjaśnianiu wątpliwości, uznałem, że patrzę na Betule papyrifera, brzozy papierowe. Liście tych brzóz opisane są jako jajowate. Przeczytawszy ten opis, z latarką, jako że była już noc, poszedłem pod drzewo raz jeszcze obejrzeć liście, co dowodzi dalszych moich niepewności. Boże drogi – spojrzałem na liście – jakim cudem ten kształt kojarzy się komuś z jajkiem?? Już prędzej z potocznym wyobrażeniem serca, ale tak naprawdę kształt tych liści jest klasycznie liściasty, nie jajowaty.

Kora robi wrażenie swoim łuszczeniem i kolorystyką, w której biel ustępuje miejscami… zastanawiałem się chwilę, ale przecież to róż, blady, ale jednak róż. Wracałem do tych brzóz także z powodu koloru; i dobrze, bo blady róż pojawia się rzadko, tylko na niektórych drzewach. Na ogół jest to kolor… beżowy? Niech mnie ktoś poprawi, bom kolorystyczny ślepiec.




Przy ziemi pnie tych drzew wyglądają jakby miały założone obcisłe rajstopy albo postawione były nie na swoich korzeniach:


Na pewno gęsty las tych drzew wyglądałby wielce oryginalnie i ładnie. Wspominam tutaj czystą i gęstą brzezinę na stoku Schodów na Pogórzu Kaczawskim, obiecując sobie i tamtym brzozom powrót.

Czasami na brzozie widać cienkie jak drucik patyczki. Oto jak się one tworzą:


Na koniec żarcik. Jeśli zauważycie takie harpuny (tak je nazywam), wiedzcie, że gdzieś obok rośnie kasztanowiec, nawet jeśli leżą one wśród dębowych liści. To szypułki, na których wisiały zielone kolczaste kule z kasztanami.



Może słowo z filozofii? To proszę:

A jeżeli natrafię na jakąś przeszkodę zewnętrzną?
Nie natrafisz na taką, która by ci uniemożliwiała postępować sprawiedliwie, roztropnie i rozważnie.

Marek Aureliusz.

Ta oczywista konstatacja warta jest zapamiętania z powodu uderzającej trafności, jednak w jej wysłowieniu dostrzegam błąd stylistyczny; odpowiedź powinna brzmieć raczej tak:
Nie natrafisz na taką, która by ci uniemożliwiała postępowanie sprawiedliwe, roztropne i rozważne.

A poza tym przypominam, że nie należy kupować produktów reklamowanych.