Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 12 października 2018

W Karkonoszach

071018
W Karkonoszach
Z ulicy Olimpijskiej w Karpaczu zielonym szlakiem na Polanę, jest to Droga Bronka Czecha, dalej niebieskim na Rozdroże koło Spalonej Strażnicy via Kozi Mostek, Mały Staw, schroniska Samotnia i Strzecha Akademicka. Następnie dojście czerwonym szlakiem do Słonecznika i żółtym do Pielgrzymów. Powrót żółtym szlakiem do Polany i zielonym do Karpacza.


Janek i ja planowaliśmy przejście tej trasy od szeregu tygodni, wyjazd był więc oczekiwany z niecierpliwością. Dla mnie także z powodu odmiany, wszak kaczawskie górki różnią się znacznie od najwyższego pasma sudeckiego; dla nas obu wybrana trasa była powrotem po wielu latach, jako że obaj byliśmy w miejscach dzisiaj odwiedzonych około osiem lat temu.
W całości przygotowań zdałem się na Janka: on wybierał trasę przejazdu i szlaki naszej wędrówki, on prowadził, przejąwszy funkcję pełnioną przeze mnie w Górach Kaczawskich. Teraz, po powrocie, po przejściu bez pośpiechu całej trasy z daniem sobie czasu na kontemplację i odpoczynek, mogę stwierdzić, że zaplanował dobrze.

Buty założyłem najmasywniejsze, najtwardsze, wszak wybierałem się w wysokie góry, zapomniawszy o przygotowaniu karkonoskich szlaków, wyrównanych i bez błota. Równie dobrze mógłbym założyć lekkie buty, które na bezdrożach kaczawskich sprawdzają się tylko w suche dni.
Idąc, często porównywałem drogi oraz widoki tutaj i w moich górach.
Szlaki przygotowane ogromnym nakładem pracy są pierwszą różnicą, drugą zauważyłem na platformie widokowej urządzonej na szczycie pionowej skały wznoszącej się nad jarem strumienia Pląsawa, później także w wielu innych miejscach. Otóż o ile nie raz zdarzało mi się iść w moich górach zalesionym zboczem bez drogi, co nie jest trudne, a przy zachowaniu elementarnych zasad nie jest niebezpieczne, tutaj marsz taki byłby w najlepszym razie bardzo trudny, często niemożliwy ze względu na urwiska i zwaliska drzew na stromych zboczach. W tych górach trzeba trzymać się szlaku nie tylko z powodu nakazów prawa, ale i rozsądku.
Przyznać jednak muszę, że ukształtowanie terenu w pobliżu strumienia zrobiło na mnie wrażenie. Skalne baszty wysokości kilkunastu metrów, złomy wielkości samochodu leżące na ciemnym dnie, szczyty świerków widziane z góry, kamieniste dno strumienia ledwie widocznego w mroku, splątanie martwych i żywych drzew, dały mi obraz dzikiej górskiej przyrody.
Takie miejsca uświadamiają prawdę nie zawsze pamiętaną czy znaną: dzika przyroda bywa niebezpieczną przyrodą, ponieważ góry nie wiedzą, że mianowaliśmy się panami Ziemi i oczekujemy nagięcia praw natury do naszych oczekiwań. To oczekiwanie, ten brak przezorności, w którym można dopatrzeć się braku szacunku, widać na szlaku. Kobiet w szpilkach nie widziałem, ale jedna szła w miejskich kozakach, wielu w trampkach obecnie nazywanych adidasami, bez odzieży na wypadek załamania pogody, a najczęściej bez oglądania się na możliwości i czas. Godzinę przed ciemnościami widziałem idącą pod górę kobietę niosącą paroletnie dziecko na biodrze. Szła na spacer? Tym szlakiem nie da się iść bezpiecznie w ciemnościach, zwłaszcza z dzieckiem na ręku, a i widoków nie ma. Szła do schroniska? Do najbliższego było stamtąd trzy godziny marszu.
Widziałem też chłopca, którego rodzice zostawili z tyłu. Gdy doszedł do miejsca ich odpoczynku, usiadł i głowę schował w ramionach, jakby płakał. Miał około 10 lat, więc dziecko jeszcze, a nie młodociany macho, któremu daje się szkołę męskości.
Ale, dla równowagi, wspomnę o naszym żartowaniu, którym zabawialiśmy się w drodze. Już wysoko, na wierzchowinie, gdy mijała nas duża grupa młodych ludzi, głośno powiedziałem do Janka, że kiedyś kursował tędy autobus. Ten bystro podchwycił dowcip równie głośno tłumacząc, że właśnie tutaj, na skrzyżowaniu szlaków, miał pętlę końcową. Usłyszeliśmy salwę śmiechu. Oni śmieli się z nas, my z nich. Teraz pytanie: co pomyśleli o nas? Czy nie mieli podobnych myśli do moich, gdy widziałem dziwne – w moim odbiorze – zachowania innych ludzi?
Może jednak zacznę od początku.
Obok wielu plusów, te góry mają poważny minus: żeby dostać na wierzchowinę, na rozległy obszar dalekich i ładnych widoków, trzeba dwie godziny iść lasem pod górę. Podejście nie dłużyło się mi, w czym zasługa towarzystwa i bacznego rozglądania się, jednak spora część trasy i czasu może oferować tylko widok świerków przy szlaku. Już na polanie nazywanej Polaną, gdy tylko wyszliśmy z lasu, zobaczyłem ściany Kotła Małego Stawu. Półokrągły twór geologiczny zwany karem, kotłem lub cyrkiem lodowcowym, wyżłobił lodowiec, a gdy ustąpił, pojawił się człowiek i postawił schronisko Samotnia, w którym, wbrew nazwie, na pewno nie można poczuć się samotnym, bo budynek niemały, a ludzi tam wiele. Na dnie jest jezioro nazywane Małym Stawem, z trzech stron otoczone stromymi, miejscami urwistymi ścianami o wysokości do dwustu metrów. Czynią one potężne wrażenie, i to zarówno przy oglądaniu ich z brzegu stawu, czyli od dołu, jak i ze ścieżki biegnącej górą, tuż przy przepaści. Oczy przyciągają kolory: od żółknącej zieleni starych traw, poprzez seledynowe barwy porostów na skałach, po ciemną, intensywną, a z daleka niemal czarną zieleń kosodrzewiny; tu i ówdzie na zboczach rosną czerwone teraz rośliny przypominające czarne jagody; oczywiście skały, od szarych po jasne, pastelowe barwy złomów mytych deszczami przez wieki. Jednak najbardziej urokliwymi akcentami kolorystycznymi były jarzębiny. Te drzewa potrafią przeżyć tam, gdzie nawet świerki i buki nie radzą sobie. Stoją wykręcone wiatrami i mrozami, z uschniętymi gałęziami; wydawałoby się, że ledwie żyją, a obsypują się owocami mimo skrajnych warunków. W tym surowym świecie skał i zimnej zieleni świerków, nasycona czerwień jarzębin była po prostu piękna.
Same zbocza są imponujące. Tak wielkie, że przy nich czuje się znikomość człowieka, maleńkiej mrówki na dnie nie największego przecież tworu natury. W wielu miejscach widać stożki usypiskowe – miejsca spoczynku skalnych okruchów odpadłych od masywu. Liczne są żleby którymi płyną wody i zsuwa się rumosz skalny. Prędką wodę płynącą karkołomnie stromym jarem po zboczu kotła, słychać wyraźnie z kilkusetmetrowej odległości.
Obok schronisk tylko przeszliśmy; mnie, chyba i Jankowi, po prostu nie przyszło do głowy wchodzenie do środka. Nie lubię schronisk. W istocie są to tanie, niewygodne, jakże często zatłoczone hotele – takie same jak te, w których kiedyś mieszkałem przez dwa lata.
Widok na kocioł z góry jest po prostu piękny, a urozmaicają go schroniska – Samotnia i nieco dalsza Strzecha Akademicka. Obraz od góry koronuje oczywiście szczyt Śnieżki, niewzruszenie patrzącej na mrówki łażące po jej okolicy. Widok ten jest jedną z wizytówek Karkonoszy, powszechnie wykorzystywany na pocztówkach czy w kalendarzach, jednak prawdziwy jego urok poznać można stojąc tam i patrząc szeroko otwartymi oczami. Niemal cały widok mieści się w granicach dobrego widzenia, czyli kilku kilometrów. Zaznaczam ten fakt, ponieważ dal biegnąca dziesiątki kilometrów, na ogół rozmyta jest niedostateczną przejrzystością powietrza.
Wspomnieć należy o dwóch skałach, wszak były one nie ostatnim powodem wędrówki. Słonecznik nie uczynił na mnie wielkiego wrażenia, chociaż skała jest słusznej wielkości i ciekawie pęka, a skrajna kolumna widziana z określonego miejsca jako żywo przypomina postać człowieka. Pewna dziewczynka powiedziała, że przypomina jej dziadka; ciekawe, co zobaczyłaby moja wnuczka…
Natomiast Pielgrzymy okazały się grupą skał imponujących różnorodnością kształtów. Długo chodziłem wśród nich, a gdzie się dało, także po nich, rozglądając się i zaglądając za skalne załomy, często zaskoczony lub zadziwiony formami kamieni i ich układem. Już odchodziliśmy, gdy zobaczywszy na uboczu jeszcze jedną grupkę skał, skręciliśmy ku nim.
Wracając, zwróciłem uwagę na warunki życia drzew. Przeważają tam świerki, zapewne sadzone ręką człowieka. Pewien leśniczy niemiecki powiedział o takim lesie, że jest nieszczęśliwy. Wspomniałem tę myśl widząc dużą ilość wykręconych i obumarłych pni świerkowych; do kłopotów wynikłych z nienaturalnego zaistnienia, swoje dodaje tamtym lasom uboga gleba i surowe warunki klimatyczne.
Widziałem jednak dwa świerki niezważające na niepowodzenia swoich rodziców: miały grubość palca i rosły na stojącym jeszcze, spróchniałym pniu martwego już drzewa. Widok symboliczny i pocieszający.
Na szlaku było dużo ludzi. Dla mnie, kaczawskiego wędrowcy, za dużo, niemal tłocznie. W moich górach przeważają dni, gdy nie spotkam nikogo, a skoro w październikową niedzielę widziałem w Karkonoszach parę setek ludzi, ilu spotkać można w lecie?
Dobrze, że nie podobają się im moje góry. Niech tak zostanie.






























poniedziałek, 8 października 2018

Dzień kwiatów

011018
Płoszczyna, wokół Stromca, Srebrna, Skowron, Strzyżowa, Zadnia, zbocza Wapiennej, Płoszczynka, zboczami Stromca do Płoszczyny.



Obraz dalekiego, kolorowego wschodu zaspanego słońca widziałem tylko przez sekundę w czasie jazdy, ale spodziewałem się zobaczenia wschodu słońca jeszcze raz, co prawda późnego, od razu mocnego. Godzinę później stałem na zboczu Stromca patrząc na niebo jaśniejące coraz bardziej nad lasami wysokiej Leśnicy.
Blask słońca zapalił się na szczytach wyżej rosnących drzew i powoli usuwał się ku ziemi. Cierpliwie patrząc, można było dostrzec ten ruch w wyłanianiu się z szaroniebieskiego mroku kolejnych pięter gałęzi drzew. Patrzyłem chcąc dowiedzieć się, co będzie, gdy promienie dotkną już ziemi. Kiedyś, też w górach, widziałem ostrą, wyraźną linię oddzielającą noc od dnia; patrzyłem jak biegnie w moją stronę podświadomie oczekując stania się... czegoś. Wtedy stała się tylko jasność, ale może dzisiaj będzie inaczej? Może coś się wydarzy?
Żadnych czarów nie było i tym razem. W moment po rozjaśnieniu się wokół mnie zobaczyłem swój cień i odwróciłem się mrużąc oczy: mocne, oślepiające słońce puściło się czubków drzew rosnących na Leśnicy i wspinało się na nieboskłon.
Na dnie doliny, gdzie domy wioski, noc trwała nadal, powietrze było szarogranatowe, jednak po paru minutach zobaczyłem daleki blask: słońce stanęło u wylotu doliny i zaczęło swój szybki pochód wzdłuż wioski.
Zaczynał się drugi dzień mojego górskiego sezonu.
Stromiec mam za jedną z najatrakcyjniejszych gór zarówno wtedy, gdy chce się wejść na szczytowe skały, jak i wtedy, gdy idąc lasami poznawać się będzie dzikie jary jej strumieni, albo gdy obchodzi się – jak ja dzisiaj – górę wokół idąc granicą łąk. Wiedząc którędy iść, można mieć niemal cały czas rozległe i zmieniające się dalekie widoki, a blisko siebie wiele jakże kaczawskich zboczy, jarów, dolinek, kęp drzew i dzikich róż. Znałem już niejedno ładne miejsce tutaj, dzisiaj poznałem kilka nowych, a z nich zwłaszcza jedno miejsce zauroczyło mnie. Zdawałoby się, że nie ma w nim nic szczególnego, ot, po prostu kilka brzóz rosnących pod lasem, na pochyłości zbocza góry, ale dzisiaj widziałem je prześwietlone niskim słońcem i po prostu piękne. Gapiłem się na nie i szkoda mi było odchodzić, a gdy poszedłem, jeszcze wracałem, by spojrzeć na nie ponownie.





Za dwa lata, a może znacznie szybciej, skończę pracę tutaj i wyjadę do siebie, na Lubelszczyznę. Może dlatego coraz częściej zdarza mi się wracać i patrzeć, albo jechać mimo brzydkiej pogody, mimo wszystko. Któryś wyjazd w góry będzie ostatnim, nie mogę go przegapić.
Szedłem ładną drogą pod dębami, z dalekim widokiem na południe, z wiatrem we włosach i słońcem na twarzy, a pod nogami leżało mnóstwo żołędzi. Wspomniałem Eumajosa, świniarza u Odyseusza – czyż nie dziwne są ludzkie skojarzenia? Skoro świniom smakują, to może i ludziom? Rozłupałem żołądź i… po spróbowaniu zjadłem cały. Brakuje mu orzechowego smaku, jak nasionom buków, ale w sumie…
Szedłem drogą celującą w Śnieżkę, patrzyłem na chybotliwy lot małej ptaszyny myśląc o skowronkach, tak podobnych. Kiedy one odlatują? Nazajutrz sprawdziłem: to mógł być skowronek. Obserwowałem drżenie liści: dębowe statecznie, jak na poważny dąb przystało, kiwały się na małym wietrze, a osikowe oszalały, jakby chciały się zerwać i frunąć gdzieś w panice. Dziwne. Ze szczytu wzgórza patrzyłem na moich znajomych – odległe, samotnie rosnące drzewa. Stałem na zaoranym polu i przyglądałem się sporemu kamieniowi przełamanemu pługiem; na krawędzi pęknięcia jeszcze widać było biały ślad zgniecionych krystalicznych struktur skały, a w tym śladzie zobaczyłem mikroskopijną cząstkę metamorfoz naszej planety. Patrzyłem myśląc o dodaniu jednego, bardzo znaczącego ostatnio, czynnika powodującego wielorakie przemiany w morfologii Ziemi.
Dzień ten chciałbym zapamiętać z powodu kwiatów. Na rozległych łąkach użytkowanych jako pastwiska rosło ich bardzo dużo, zwłaszcza na zboczu Wapiennej, gdzie leżałem wśród traw i kwiatów czując się jak w lecie. Wrotycz, dzwonki, rumianek – wymieniam tylko te nieliczne mi znane – ale najwięcej było żółtych kwiatów o płatkach niemal identycznych kształtem z płatkami cykorii. Wieczorem szukałem odpowiedzi w internecie, to prawdopodobnie mlecz polny. 





Proszę o pomoc w upewnieniu się, dodając zdjęcia. Nawłoci widziałem całe łany, i to zarówno przekwitłą, jak i w pełnej swojej krasie, a nawet widziałem nawłoć niewiele niższą od Stromca, sporej przecież góry, co udokumentowałem na zdjęciach.




Na zboczu jednej z gór nieopatrznie wszedłem w nawłociowe zarośla, sto metrów dalej widząc otwartą przestrzeń pól. Przecież swobodnie przejdę, pomyślałem. Przeszedłem, ale swobodnym przejście nie było. Nawłoć rosła bardzo gęsto, jedna łodyga przy drugiej, a wiele przewyższało mnie wzrostem. W dole niewidoczny gąszcz płożących się pędów jeżynowych chwytał spodnie. W pewnej chwili nie mogłem iść, ponieważ wokół kolan miałem owinięty ostry, kolczasty badyl, a nogi nie mogłem podnieść dla przygniecenia go butem, bo ten chwyciły inne pędy.
W jednej z mijanych wiosek zatrzymałem się przy starym, pamiętanym z dawnych lat, małym traktorze. Patrzyłem wspominając kurs prawa jazdy i szkolenie odbywane na takim właśnie traktorku.
Po chwili przyszedł właściciel i przywitał mnie słowami, które zrobiły na mnie wrażenie:
– A pan to chyba przez jakąś karę chodzi po tych górach!
Czy mieszkając tutaj i nawet na podwórku mając pochyłość, też tak bym uważał? – zastanowiłem się. Wspomniałem ławkę ustawioną na zboczu Srebrnej i poczułem sympatię do jej użytkowników, zapewne mieszkańców Jeżowa, wioski u podnóża góry. Wiedzieli, gdzie ją ustawić: siedząc tam widzi się kilka kaczawskich górek, Rudawy, Jelenią Górę i całą ścianę Karkonoszy.



Polne ścieżki, mniejsze siostry dróg, rozkochały mnie w sobie już w dzieciństwie, gdy biegałem tymi wąskimi nitkami wydeptanymi ludzką nogą. Bywały piaszczyste lub błotniste, owszem, ale najwięcej było tych najpiękniejszych – gładkich wstążek przeciskających się między nachylonymi źdźbłami traw lub zbóż na poboczu drogi lub na szerszej między. Biegły wszędzie, nie zważając na granice własności, na pochyłości zboczy ani na szpalery drzew, jak zważać musiały drogi. Potrafiły przeskakiwać rowy, zgrabnym małym łukiem omijały wystający głaz czy wieczną kałużę, przeciskały się między gęsto rosnącymi drzewami, krzyżowały się i łączyły, rozdwajały i znikały, ale kto je znał, tego doprowadziły pod skrzypiącą furtkę w szpalerze gęstych bzów otaczających dom – cel wędrówki.
Nie ma już tego domu, nie ma wioski mojego dzieciństwa, polne drogi zalane są asfaltem, a i takich ścieżek jest mało i coraz mniej.
Gdy zobaczyłem taką ścieżkę, poszedłem nią. Musiałem zobaczyć dokąd prowadzi. Biegła skrajem lasu od wioski wprost na Stromca, a po kilkuset metrach wprowadziła mnie między drzewa lasu i… zaczęła niknąć. Gdy już trudno było wypatrzeć ją wśród igliwia i traw, wpadła do leśnego duktu znikając mi zupełnie. Nie wiem, kto ją wydeptał. Może ktoś, kto pamięta takie ścieżki ze swojego dzieciństwa? Żeby mieć swoją ścieżkę, żeby mniej tęsknić?
Wracałem bocznymi drogami jadąc przez prawie całe Góry Kaczawskie, blisko 30 km. Szosy te są wąskie, zbudowane z większej ilości zakrętów niż asfaltu, ale lubię je. Przejazd nimi jest dla mnie podobny do oglądania rodzinnego albumu: tyleż miejsc znanych, pamiętanych, budzących wspomnienia wędrówek i proszących o powrót.
Wrócę.