Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 23 lutego 2021

W mroźny i wietrzny dzień

070221

Prognozę znałem: przy ośmiu stopniach mrozu, temperatura odczuwalna miała wynosić 20 stopni, ale nie uwierzyłem w aż taką rozbieżność; do tego stopnia nie wierzyłem, że nawet komina nie założyłem na głowę i szyję. Jeszcze nie minęliśmy ostatnich domów wioski, gdy uznałem, że jednak prognozowane 20 stopni może faktycznie jest, więc opatuliłem się dodatkowo i założyłem jednopalcowe rękawice, lepsze na mróz. Gdy nieco później wyszliśmy na otwartą przestrzeń, stwierdziłem, że synoptycy jednak się pomylili, bo niewątpliwie jest trzydzieści stopni pod kreską, sądząc po reakcji mojego organizmu na silny wiatr. Czułem się tak, jakbym nie miał na sobie wielu warstw odzieży. Wiatr, łapiąc mnie za plecak, chciał przewrócić, a skóra na twarzy piekła, przypalana mrozem i kłuta igiełkami zlodowaciałych drobin śniegu pędzonych wiatrem prosto na mnie. Wróciła myśl sprzed lat, z innej zimowej wędrówki: w piekle nie jest gorąco, bynajmniej; tam panuje siarczysty mróz i ustawicznie wieje przenikliwy wiatr.

* * *

Wieś Czaple i jej okolicę planowaliśmy poznać od wielu tygodni, ale konkurencja innych miejsc była na tyle silna, że dopiero dzisiaj pojechaliśmy do tej zadbanej i sporej wioski na Pogórzu Kaczawskim. Od razu przyznam się do całkowitej nieznajomości tamtych stron. Nie znam znacznej części pogórza, ponieważ jest rozległe, a ja lubię metodyczne poznawanie i częste powroty do ładnych miejsc. Dzisiaj poznane takie są, więc na pewno wrócimy. Teraz przyszła mi do głowy myśl o drugim powodzie nieznania tych stron: najczęściej używane mapy kończą się bardziej na południe, czyli nie ma na nich północnej części pogórza, a skoro nie ma, to nie kuszą nazwami miejsc i wzgórz. Teraz kuszą skuteczniej, bo wspomnieniami.

Największa góra okolicy, Kopka, nie dość, że pozbawiona jest miejsc widokowych, to i w kilku miejscach rozryta jest i poraniona kamieniołomami, zwłaszcza największym wyrobiskiem pod szczytem, jednak okolica zrobi wrażenie na miłośnikach pogórzańskich pagórków i rozkołysanych pól na ich zboczach.

Niewiele chodziliśmy otwartymi przestrzeniami, mimo ich urody dostrzeganej przez nas obu. Janek już snuł plany wędrówek polami wokół największego masywu leśnego, a ja uznałem plan za warty zrealizowania. Dzisiaj staraliśmy się chronić między drzewami z powodu zimna i wiatru, ale wypatrzyliśmy kilka dróżek wartych poznania.

Nie marzłem, z wyjątkiem palców rąk, i to mimo dwóch par rękawic. Jeszcze tak się nie zdarzyło, żebym nie mógł zrobić zdjęcia z powodu zdrętwiałych palców, albo żeby nie móc zapiąć rozporka; dobrze, że chociaż pasek udało mi się zapiąć. Telefon reagował podobnie: po zrobieniu drugiego zdjęcia wyłączył się. Do końca dnia musiałem go doładowywać z baterii zewnętrznej, czyli nosić dwa urządzenia połączone kabelkiem wrażliwym na uszkodzenie lub rozłączenie. Niech (nie) żyją korporacje fundujące nam malutkie bateryjki wymagające ustawicznego doładowywania i przekonywujące nas, że takich właśnie chcemy!

Na zboczach Kopki widzieliśmy parę kamieniołomów. Pionowa ściana największego wyrobiska, wysokości około dziesięciu metrów, czyniła wrażenie, a i podobała się barwą dobywanego tam piaskowca. Przechodziliśmy drogą, wzdłuż której leżały złomy tej skały, niektóre częściowo obrobione maszynami. Zwróciłem uwagę na ogrom ciężkich i energochłonnych prac potrzebnych od uzyskania równych płyt elewacyjnych; tam dopiero znajduje się uzasadnienie ich niemałej ceny.



* * *

Na tablicach informacyjnych ścieżki przyrodniczej zamieszczono mnóstwo fachowych informacji i trudnych nazw geologicznych. Dla kogo? Po co? Ilu ludzi zainteresuje ten bełkot nafaszerowany nieznanymi terminami? Można było ograniczyć się do paru najistotniejszych zdarzeń i faktów, na przykład o istnieniu morza na tamtym terenie oraz o wtórnym charakterze skał piaskowych, bez epatowania terminologią, którą geologowie tak uwielbiają, a która wszystkich innych zniechęca. Wszak informacje zamieszczone na tablicach nie są adresowane do studentów geologii, a do przypadkowych turystów.

Zepsuta okazja ich zainteresowania, a nawet zafascynowania.

Pamiętam geografię ze szkoły podstawowej: była nudą i zakuwaniem formułek. W wiele lat później sam zainteresowałem się pewnymi nazwami, pojęciami i mechanizmami, a po ich zrozumieniu doznałem zdumienia i zadowolenia – przecież to takie ciekawe! Wiedza i rozumienie mechanizmów działających w przyrodzie są satysfakcjonujące – jak każda wiedza.

Nie trzeba jej wiele, by układać zagadki mogące wzbudzić ciekawość młodzieży. Na przykład taką: samolot lecący nad równikiem z szybkością powiedzmy 700 km na godzinę, będzie przelatywał nad kolejnymi południkami co 10 minut. Czy są takie miejsca na Ziemi, gdzie można zrównać się z samolotem (w jego przekraczaniu południków) idąc na piechotę? A czy można go wyprzedzić? Co zrobić, żeby szybciej przekraczać południki, niż robi to odrzutowiec lecący nad równikiem?

Albo taka, jeśli już trzymam się równika i południków:

Jak wyliczyć odległość wyznaczaną przez jedną sekundę długości geograficznej na równiku? Prosiłbym o wzór. Oddalając się od równika, ta odległość się zmniejsza, zwiększa, czy jest stała?

Nigdzie nie przeczytałem o tych zagadkach, one są wyłącznie moje, sformułowane teraz, na potrzeby tekstu. Równania sam ułożyłem. Na matematyce znam się bardzo słabo, ot, na poziomie szkoły podstawowej, ale tutaj, jak wszędzie, najważniejsze jest zrozumienie.

* * *

Pochwaliłem się, więc wracam na Kopkę.

Zbudowana jest z piaskowców, czyli ze ściśniętego i zlepionego piasku. Skąd ten piasek? Ze skał gór, które naturalne procesy niszczące w ciągu tysięcy wieków zamieniły na malutkie okruszynki. Innym słowy: przed milionami lat były pasma górskie, których po prostu już nie ma. Proces zlepiania się ziarenek zachodzi na ogół w wodzie, ponieważ łatwiejszy jest wtedy transport substancji sklejających – i tak było, jak informują mnie autorzy tablic informacyjnych, w rejonie Gór i Pogórza Kaczawskiego. Kiedyś było tam morze, na które opadały drobiny niesione wiatrem i transportowane wodami rzek, powolutku tworząc grube pokłady. Morze falowało tak długo, że wydawało się wieczne, ale w procesach przemian powierzchni Ziemi nic nie jest wieczne. Ruchy skorupy ziemskiej wypchnęły skały w górę, a utworzone tym sposobem bezodpływowe morze wyschło. Zaczął się nowy etap życia. Po upływie kolejnych milionów lat przyszedł człowiek i zaczął dziobać kilofem w zboczu góry, które kiedyś było dnem morza. Znalazł kamień ciepłej barwy i postanowił wykorzystać go do budowy swojego domu.

Nie wiedział, że grubaśne pokłady tego kamienia były kiedyś drobinkami naniesionym przez wiatr nad morze, a jeszcze wcześniej były skałą budującą masyw górski, którego jedynie dinozaury widziały.

A jak powstały tamte stare góry? Czy istniały od zarania dziejów, czy może też były tylko ogniwem w łańcuchu nieskończonej przemian?

* * *

Prowadzeni drogą wyszliśmy na skraj lasu. Nie oglądając się na nas, droga pobiegła dalej, w stronę dachów paru domów widocznych za grzbietem wzgórza.

Wydawały mi się ściśnięte mrozem, przycupnięte i skulone w geście obrony przed zimnem. Widok tych domów, właściwie samych ich dachów, momentalnie obudził we mnie ciepło. Po chwili zrozumiałem: w takiej sytuacji, w mroźny dzień zimowy, przywołują obraz ognia i domowego ciepła. Powrotu do domu.

* * *

Na brzegu lasu wędrowiec zatrzymał się i długą chwilę patrzył na dach domu przycupniętego w dolinie między wzgórzami. Z jego komina pionowo unosiła się w mroźnym powietrzu biała smuga dymu. Gdyby wtedy ktoś przyjrzał mu się z bliska, zobaczyłby, jak twarde rysy jego twarzy łagodnieją, a pierś unosi westchnienie. Ruszył na przełaj tym swoim spokojnym, odpornym na zmęczenie krokiem wypracowanym w ciągu długiej wędrówki. Szedł patrząc na dom.

Kiedy stanął w progu, kobieta krzyknęła i zamarła z dłońmi przyciśniętymi do piersi. Podszedł i chwilę patrzył na jej twarz, tak znaną, tak drogą, i tak długo niewidzianą, a kiedy zobaczył łzy w jej oczach, cicho wypowiedział jej imię. Kobieta wyciągnęła ku niemu ramiona.

* * *

Chodziliśmy w pobliżu wioski Czaple na Pogórzu Kaczawskim. Przeszliśmy przez górę Kopka i odnaleźliśmy Cygańskie Skały. Oczywiście trochę włóczyliśmy się po polach.

Autorem zdjęć ze mną jest Janek.










środa, 17 lutego 2021

O pięknym dniu zimy

 

310131

Zbliżał się wschód słońca, więc szybkim krokiem mijałem ostatnie domy wioski. Chcąc mieć lepszy widok, chciałem wejść na szczyt pagórka, ale wiedząc o spektaklu rozgrywanym za mną, zatrzymałem się i odwróciłem, niecierpliwy, już po minucie marszu: zobaczyłem jasne słońce wychylające się zza górskiego grzbietu. Niebo pozostawało nocne, niebieskie, jednak bliżej słońca było jasnym i czystym błękitem, a śnieg miał kolor pomarańczowy z domieszką czerwieni. Poniżej słonecznej kuli, na brzegu wioskowej uliczki, jaśniało kilka krzewów białych od szadzi, prześwietlonych słońcem. W oddali, tam, gdzie słoneczne światło jeszcze nie docierało, barwy były odmienne: zimną biel niskich mgieł widziałem na tle niebieskości świtu i niemal czarnych odległych gór.


Wyżej! Ruszyłem pod górę po zaśnieżonej polnej drodze, jednak po chwili bezwiednie się zatrzymałem, widząc zmiany kolorów. Śnieg i pokryte szadzią uschnięte rośliny, a może nawet i powietrze, świeciły kolorem… jak go nazwać? Jakby z bursztynu, oranżu i z intensywnej żółci wziąć to, co w tych kolorach najładniejsze, a na koniec dodać szczyptę diamentowego lśnienia – takie właśnie widziałem barwy.


 

Kilka minut później ponownie się zatrzymałem mając daleki widok na wschód i słońce świecące po prawej. Patrzyłem na rozświetlane mgły poranne. Jeszcze kwadrans temu były zimne i białe z niewielkim dodatkiem szarości, teraz zostały takimi tylko te najdalsze. Bliższe rozjaśniły się blaskiem masy perłowej, nadal zimnej, ale jasnej i czystej, już bez śladu szarości, a kolejne ich pasma świeciły pomarańczowymi odcieniami tym intensywniejszymi, im bliżej słońca je widziałem. Podobną przemianę kolorów i odczuwalnej temperatury widziałem na śniegu – był tym barwniejszy i cieplejszy, im bliżej słońca patrzyłem.

Odległe samotne drzewa wychylały swoje korony ponad mgłę. Wydawały się zawieszone w powietrzu, skoro ta ukrywała ich pnie, a przez to były odrealnione, na pół tylko rzeczywiste, i przyciągały wzrok. Blisko, na brzegu drogi, tkwiły wystrojone białosrebrzystą szadzią uschnięte badyle. Te, które stały w słońcu, świeciły… diamentową bielą z odrobiną złota lub szafranu? Brakuje mi słownictwa malarzy potrzebnego do oddania tych kolorystycznych subtelności, powiem więc, że w tych jasnych i czystych kolorach była radość początku dnia i uśmiech słońca – mimo iście zimowego ranka.



 




W las wszedłem dopiero wtedy, gdy wyżej stojące słońce w pełni zajaśniało, tracąc kolory świtu.

Czasami, wracając myślami do wyjątkowo ładnych widoków i chwil, odzywa się moja zachłanność, a może po prostu malkontenctwo.

– Taki ranek zdarza się mi widzieć raz na kilka lat, dlaczego więc nie przeżywałem go intensywniej, oczu nie otwierałem szerzej? Czemu nie patrzyłem dłużej, nie wsłuchałem się w chwile i nie przeżyłem ich głębiej? – pytam się siebie po powrocie, a w pytaniach jest odrobina żalu.

Łatwo mówić, kiedy siedzi się wygodnie w fotelu i wspomina widoki lub ogląda zdjęcia, a tam rozcierałem zgrabiałe dłonie i naciągałem czapkę na marznące uszy. Tak po prostu jest, ponieważ we wspomnieniach nie pamiętamy materialnej otoczki, a samo duchowe przeżycie. Zapominamy o zmarzniętych dłoniach, lub namolnie przypominającej się konieczności zadzwonienia gdzieś czy załatwienia jutro pewnej ważnej sprawy. Chwila we wspomnieniach pięknieje odrywając się od materialnego otoczenia.

To forma rozdźwięku między pragnieniem a zdolnością przeżywania, bo my (a na pewno ja) bardziej pragniemy przeżywać piękno (jak i kochać), niż to potrafimy.

* * *

Kiedy przed piątą wyjeżdżałem z Leszna, było siedem stopni mrozu. W czasie jazdy temperatura stopniowo spadała, a na miejscu termometr pokazał -18 stopni.

Wydawało mi się, że grube rękawice zamrażają mi palce, więc zacisnąłem je w pięść. Tak trzymając dłonie w rękawicach, nie mogłem używać kijów, z konieczności niesionych pod pachą. W pierwszych minutach drogi, jeszcze nim zobaczyłem wschodzące słońce, najintensywniejsze, najbardziej zwracające uwagę, były dźwięki. Słyszałem cichsze skrzypienie sypkiego, zmrożonego śniegu, i ostry, głośny chrzęst lodowego szkliwa łamanego butami. Odbierałem je tak intensywnie, jakby cała przestrzeń wokół mnie chrzęściła pękając. Kiedy zatrzymywałem się i wstrzymywałem oddech, ogarniała mnie wielka cisza. Nie było nawet zwykłego tła – szumu wiatru czy dalekiego poszczekiwania.

Wszedłem między wzgórza chcąc odwiedzić jedno z moich miejsc. Zobaczyłem je takim, jakie chciałem zobaczyć i jakie zapamiętałem, czyli ładnym, zabrakło mi tylko możliwości posiedzenia na trawie – jak w pewien ciepły wrześniowy dzień, gdy byłem tutaj po raz pierwszy. Odwiedziłem też dróżkę pod lasem, na której już parokrotnie siedziałem ze słońcem na twarzy, a wracałem przez nieznane wzgórze, kierując się w stronę źródła Skory, jednej z większych rzek kaczawskich.

Stałem pod przełęczą, mając przed sobą otwartą przestrzeń, i wzrokiem szukałem źródła. Pamiętałem, że było paręset metrów od ściany lasu i szosy, ale poszedłszy tam, znalazłem jedynie suchy rów. Wyschło? Możliwe, wiele widziałem skróconych strumyków, z suchym źródłem i wodą pojawiającą się niżej, ale nie odchodziłem daleko, myszkując po okolicy. Po prostu nie byłem pewny, czy dobrze identyfikuję miejsce.

Tam właśnie, szukając strumyków w szpalerach drzew i krzewów, zobaczyłem jeden w wielu dzisiejszych cudów natury – kępę wysokiej nawłoci pokrytej wyjątkowo grubą szadzią zbudowaną nie z igiełek, a z cieniutkich, delikatnych płatków tak zwiewnych, że trącenie łodygi powodowało jej osypywanie. Chodziłem wokół rośliny patrząc i robiąc zdjęcia, a odejść było mi trudno. Z każdej strony krzaczek wyglądał inaczej. Słońce stało jeszcze nisko, a jego mocne światło prześwietlało szadź na przestrzał. Widziałem nawłoć śnieżnobiałą, z punktowymi refleksami światła nieodmiennie kojarzącymi się w maleńkimi diamencikami. Ta biel kojarzyła się z czystością, a myśl krążyła wokół czegoś nieskalanego, rajskiego, bo przecież tutaj, na Ziemi, nie może być tak idealnej i czystej bieli. Patrząc bardziej pod światło, płatki szadzi jaśniały tak, jakby same świeciły, do swojej śnieżnej bieli dodając odrobinę żółci.

 





Źródło znalazłem pięćdziesiąt metrów od miejsca rozpoczęcia poszukiwań. Zmyliły mnie krzewy licznie tam rosnące, bo pamiętałem, że źródło tryskało na łące, a zarośla zaczynały się niżej. Cóż, minęło już kilka lat, teraz krzewy rosną nad źródłem. Podobne zmiany zauważyłem, kiedy idąc Dzwonkową Drogą w czasie jednej z wcześniejszych wędrówek, wszedłem w las: Droga, mimo że zarastająca, kilka lat wcześniej była widoczna, a tamtego dnia już jej po prostu nie widziałem.

Ze Skorą spotkałem się dzisiaj jeszcze raz, w lesie u podnóża Rawki, jednego z sądreckich wzgórz. Idąc Dzwonkową Drogą doszedłem do brodu właśnie na Skorze. Przybyło jej sporo. Nie była już strumyczkiem szerokości dwóch dłoni, a rzeczką nie do przeskoczenia. Przeszedłem na drugi brzeg normalnie, po utwardzonym dnie brodu.

Przy okazji słowo o tej konstrukcji drogowej. Kiedyś powszechna, często spotykana nawet na sporych rzekach, dzisiaj niemal nieznana, jak i słowo ją określające. A bród to bardzo praktyczny i tani sposób przeprawy przez rzekę. Po prostu utwardzano jej dno układając kamienie w miejscu, gdzie woda nie była głęboka i… i to wszystko. Bród na Skorze miał kilka centymetrów głębokości. Dwa szybkie kroki i byłem na drugim brzegu.

Szedłem wielkimi płaszczyznami pól i łąk przysypanych błyszczącym w słońcu śniegiem. Wiele na nich było śladów saren, ale bywały też dziewicze. Patrzyłem na ich idealną gładkość, albo odwracałem się żeby zobaczyć mój chybotliwy, jakby lekko niepewny ślad – jedyną oznakę życia. Raz czy dwa był długi, widoczny aż po szczyt odległego wzniesienia – jakbym na historię swojej wędrówki patrzył.

W odległości ponad kilometra zobaczyłem drzewo, przy którym zaczyna się Dzwonkowa Droga. Krzyża z tej odległości nie widziałem, ale pewność rozpoznania sprawiła mi przyjemność. Nie na długo, ponieważ moje wątpliwości wzbudził maleńki z tej odległości jadący samochód. Chwilę stałem na zboczu góry, nim wzrokiem wyłuskałem właściwe drzewo; tym razem i krzyż zobaczyłem. Szedłem zakolami, skręcając ku ładnej między, uskoku obrosłego drzewami albo ku zasypanej śniegiem dróżce polnej.

Będąc pod krzyżem, na początku Drogi, zobaczyłem, że wspomnianym drzewem jest kasztanowiec. Jego pąki są lekko napuchnięte, błyszczące i brązowe. Drzewo powoli szykuje się do wiosennego wysiłku.

Mam na pulpicie komputera kilka ulubionych fotografii. Na pierwszej, zrobionej osiem lat temu, jest Dzwonkowa Droga pod Rawką; na drugiej, znacznie młodszej, bo zrobionej we wrześniu 2019 roku, jest poznane wtedy ładne miejsce wśród Sądreckich Wzgórz. Ten zakątek otrzymał ode mnie zaszczytne i elitarne miano „Mojego Miejsca”, ponieważ po prostu bardzo mi się spodobał. Ma też dodatkowe cenione walory: jest na uboczu, ukryty wśród nieodwiedzanych wzgórz i nie prowadzi do niego żadna droga.

Byłem dzisiaj w obu miejscach, niżej zamieszczam zdjęcia.


 

Już około piętnastej czułem powracający mróz. Tężał szybko, a gdy po siedemnastej, więc o zmroku, doszedłem do samochodu, było 15 stopni pod zerem. Doświadczyłem dziwnej i nietypowej przygody z butami. Otóż do podeszew przywierał lód i zbity śnieg. Grubość warstwy narastała aż do kilku centymetrów, a wtedy musiałem odbijać lód (co łatwe nie było) nie mogąc iść. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, dlaczego dzisiaj? Nieprędko krzyknąłem „eureka!”. Otóż pod sypkim ale zmrożonym śniegiem była mokra i miękka ziemia. Czasami na dnie swojego śladu widziałem ciemne ślady wilgoci – i tyle wystarczyło. Zamoczoną podeszwę buta stawiałem na śniegu, a ten przymarzał; po chwili znowu trafiłem butem na mokre miejsce pod śniegiem, więc znowu…

Skoro już się wymądrzam napiszę o szadzi. Aby powstała musi być spory mróz (nie parę stopni, a więcej) i mgła – oto przepis na piękne, delikatne igiełki lub płatki potrafiące po królewsku wystroić zwykłe przydrożne badyle.

Jest chwila w czasie zachodu słońca, gdy kolorów jest najwięcej i są najintensywniejsze. Chciałoby się ją zatrzymać zamykając w dłoni, jak to chciał zrobić pewien kaszubski pisarz, ale ona na szczycie palety barw tkwi krótko. Szybko kolory blakną i zanikają, wszystko niebieścieje, a krótko później szarzeje. Z zarośli, spomiędzy drzew lasu, wypełza mrok, a znad strumieni podnosi się opar i rozlewa po polach.

Tylko na niebie widać jeszcze ślady słońca.

* * *

Wyszedłem z Rząśnika, a wędrowałem po Sądreckich Wzgórzach. Byłem na Grodowej, przeszedłem Dzwonkową Drogę od początku do Rawki, odwiedziłem źródło Skory.





















piątek, 12 lutego 2021

Recenzja książki o Jasiach

 

120221

Na portalu Biblionetka  ukazała się nowa recenzja mojej opowieści o Jasiach. Ucieszyła mnie przychylność autorki, cenionej przeze mnie dot59. Jest tłumaczem z angielskiego, także poezji, znawczynią literatury współczesnej i kobietą mającą wielką łatwość wyrażania myśli słowem pisanym. Jest też moją korespondencyjną znajomą.

Za jej zgodą zamieszczam tutaj tekst recenzji.

* * *

Magiczne spotkanie, prawdziwe przesłanie

W zasadzie nie czytam romansów. A jednak w tym miesiącu przytrafiła mi się lektura dwóch powieści, z których jedna romansem była ewidentnie (w dodatku przedwojennym i dla młodych czytelniczek raczej), zaś po tytule drugiej można sądzić, że jest nim także. Prawdę mówiąc, przeczytałam ją w zeszłym roku, zaraz, gdy ją dostałam, i dopiero niedawno, robiąc roczne zestawienie lektur, stwierdziłam zaskoczona, że ani nie wstawiłam oceny, ani nic o niej nie napisałam. A ponieważ nie da się tego zrobić z datą wsteczną, teraz po prostu nadrobiłam zaległość.

„Miłość, muzyka i góry” to rzeczywiście opowieść o miłości, ale czy romans? Rzeczy mają się tak: narrator – o którym na początku nie wiemy nic ponad to, że (podobnie jak autor) jest miłośnikiem górskich wędrówek, podczas jednej z wypraw w Góry Kaczawskie spotyka dziewczynę w niewspółczesnym stroju. Jasia, bo tak ma na imię nieznajoma, jest wojenną sierotą i od dwóch lat pomaga w gospodarstwie ludziom, którzy udzielili jej dachu nad głową. Zdumiony czytelnik gotów teraz zakrzyknąć: „Zaraz, jak to? Ktoś mnie tu wpuszcza w maliny! Przecież wojna skończyła się kilkadziesiąt lat temu!”. Tak samo myśli narrator: „O co tu chodzi?”[1], „Gdzie ja jestem? (…) Co się stało?”[2]. Ale… fakt jest faktem: w tym magicznym miejscu doszło do jakiegoś dziwnego zakrzywienia czasoprzestrzeni i spotkania dwojga ludzi, żyjących w dwóch różnych okresach historycznych. Choć między ich datami urodzenia jest różnica ładnych paru dekad, ten wybryk natury zniwelował ją na tyle, by to, co się potem wydarzy, jawiło im się jako zupełnie naturalne. Jaś ulega prośbie Jasi i zabiera ją do swojej rzeczywistości. Udziela jej gościny w swoim mieszkaniu, opiekuje się nią tak, jak pewnie opiekował się młodszą siostrą, która już prowadzi samodzielne życie. Jasia uczy się życia w świecie zdominowanym przez technikę, nadrabia braki w wykształceniu i coraz mocniej przywiązuje się do swego wybawcy. Tak, jak on do niej…

Klasyczny romans skończyłby się w miejscu, w którym Jaś i Jasia nabierają pewności, że są sobie przeznaczeni, dostarczając czytelnikowi banalnej informacji, że „potem żyli długo i szczęśliwie”. Klasyczny melodramat dociągnąłby z akcją trochę dalej, ale potem zakończył ją jakąś dramatyczną sekwencją, raz na zawsze odbierającą tej parze prawo do cieszenia się sobą. Tu, owszem, także wydarza się coś, co stawia pod znakiem zapytania ich późniejsze losy, ale…w tym momencie interweniuje autor: „uznałem, że skoro mogę dać im dalszą wspólną przyszłość, odmawianie im tego byłoby czymś bliskim niegodziwości”[3].

Jest więc „Miłość, muzyka i góry” romansem, czy nie? Ja powiedziałabym, że raczej współczesną baśnią. O tym, jak bardzo różne są drogi, które mogą do siebie doprowadzić kobietę i mężczyznę, pragnących bliskości. Jak wzajemne zaciekawienie przekształca się w głębokie i tkliwe uczucie, oparte nie tylko na fascynacji, ale także na wzajemnym zaufaniu i szacunku. Jak miłość buduje most między mieszkańcami dwóch różnych światów, niewiele ze sobą mających wspólnego. Przy czym cała intymna strona tego, co się dzieje między Jasiem i Jasią, przedstawiona jest z niezmierną subtelnością i taktem, dowodząc, że nie potrzeba cytować podręczników anatomii i seksuologii, żeby ukazać fizyczną stronę miłosnej relacji; mało który piszący człowiek zdaje sobie z tego sprawę, a może też i mało który umie tę tezę zastosować w praktyce – ale autor pięknie z tym sobie poradził. Podobnie, jak z kreowaniem jednocześnie realistycznej i baśniowej atmosfery, w której przenikają się banalne sprawy życia codziennego, piękno natury i sztuki oraz dziwne meandry czasoprzestrzeni, pozwalające bohaterom spełnić najskrytsze marzenia.

Naiwne „harlekiny”, wmawiające czytelniczkom, że wystarczająco długo trzepocząc rzęsami, zdobędą serce milionera, albo, że siłą własnego uczucia zmienią brutalnego gangstera w lirycznego amanta, to jedno – a historie takie, jak „Miłość, muzyka i góry”, napisane prostym, ale nie banalnym językiem i przypominające, że nawet w XXI wieku można spotkać mężczyznę, który wprawdzie nie sypie na prawo i lewo złotem, ale też nie rzuca wulgaryzmami (najbardziej trywialnym słowem, jakiego używa Jaś, jest „tyłek”), nie oddaje się nałogom, nie jest zazdrośnikiem ani nudnym moralistą, to drugie. Takie romanse mogę czytać. Z przyjemnością.

[1] Krzysztof Jan Gdula, „Miłość, muzyka i góry”, wyd. Warszawska Firma Wydawnicza, 2020, s. 9.
[2] Tamże, s. 17.
[3] Tamże, s. 198.

* * *

Współczesną baśnią została nazwana moja opowieść, co bardzo mi się spodobało. Dokładnie tak – napisałem baśniową historię.

Cenię sobie również pochwałę opisów intymnych chwil Jasiów. Przy tej okazji przypomnę (ponieważ już o tym pisałem), że w pierwotnym tekście było ich nie tylko mniej i ale i ledwie były zaznaczone paroma słowami. Fragmenty te rozbudowałem wiedząc o popularności „momentów”. Tak, zrobiłem to dla zaciekawienia czytelniczek i czytelników, jednak, mimo że nie opisywałem tych scen zbyt technicznie, „po męsku”, pewny dobrego przyjęcia przez kobiety nie byłem.

Tym bardziej cieszy mnie opinia autorki.

Czytając recenzję, dowiedziałem się o nierzadkim obecnie wulgarnym lub „ginekologicznym” opisywaniu scen męsko-damskich. Naprawdę teraz tak się pisze i takie opisy drukuje? Czy to znaczy, że moje wyobrażenia chwil intymnych, ani poetyckie przecież ani wyjątkowe, wyróżniają się in plus? Jeśli tak, to cieszę się, ale i smucę, ponieważ trzeba by uznać, że coś się dzieje niedobrego z gustami autorów lub czytelników, a moje obawy, czy nie posunąłem się za daleko w opisach, okazują się obawami osoby nieznającej obecnych trendów.

Fakt, nie znam, i trudno mi znaleźć w sobie chęci do poznania.

* * *

Może chociaż jedno zdjęcie miejsca Jasiów na Lastku, skoro ten post poświęcony jest książce o nich?

To proszę. Zrobiłem je we wrześniu, kilka lat temu. Z widocznego na nim miejsca zbiegu dwóch ścian lasu wychodzi droga, którą szedłem, a po kliku tygodniach szedł Jasio. Siedziałem pod brzozą, stoi nieco niżej, przy prawej krawędzi zdjęcia, później ulokowałem tam Jasię. Miejsce nie tylko z ich powodu jest jednym z moich ulubionych. Tam jest po prostu ładnie, a i widoki są dalekie.

Mam nadzieję na jego odwiedzenie przed powrotem do domu.