Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 3 sierpnia 2021

Roztoczańskie plantacje

 

210721

Ominąłem cypel lasu i w widokowym miejscu usiadłem na brzegu drogi. Byłem w najdalszym punkcie trasy, zbliżało się południe, pora więc na przerwę. Przed sobą miałem rozległą płaską dolinę, domy wioski stały o kilkaset metrów, a dużo dalej widziałem długie pasmo dość wysokich wzgórz. Hmm, czy ja tam byłem? Chyba nie, więc trzeba mi będzie… zaraz, ta droga! Dochodzi do lasu i skręca w prawo, pod górę. Jakbym ją znał...

Sięgnąłem po mapę i po chwili puknąłem się w czoło: w odległości pięciu kilometrów, na wprost mnie, stały wzgórza, do których wróciłem (a był to pierwszy powrót) i cały dzień poświęciłem na ich dokładne poznanie. Nie rozpoznałem od razu, ponieważ z takiej odległości niewiele widać szczegółów, a i mało znam topografię Roztocza. Dopiero gdy przyglądałem się wzgórzom wiedząc już na które patrzę, rozpoznawałem dalsze ich cechy charakterystyczne.

Piszę o tych chwilach, ponieważ po raz pierwszy zdarzyły się na Roztoczu.

* * *

Ranek pochmurny był i chłodny, jak na standardy upalnego lata, jednak przed dziewiątą niebo przetarło się i zaświeciło słońce, ale nie piekło tak mocno, jak w poprzednie dni, pogodę miałem więc sprzyjającą.

Widząc pierwsze plantacje malin, powiedziałem sobie, że jestem w malinowym zagłębiu. W ciągu dnia dowiedziałem się, że w okolicy uprawia się nie tylko maliny, ale i inne krzewy owocowe oraz tak egzotyczne rośliny, jak ostropest plamisty. Ja też do wczoraj nie wiedziałem, co to jest, ale po kolei.

Na szlaku smakowałem porzeczki czarne i czerwone, agrest, maliny, jeżyny, wiśnie i czereśnie – wcale nie kradnąc. Spotykałem dziko rosnące krzewy wielkich, najwyraźniej hodowlanych, malin i porzeczek. Przypuszczam, że są pozostałością po zlikwidowanych plantacjach, co czasami znajdowało potwierdzenie w dających się jeszcze dojrzeć rzędach owocowych krzewów między bujnym zielskiem i młodymi brzozami.


 

Widziałem tak liczne grona porzeczek na plantacjach, że krzewy z daleka miały czerwony odcień od ich owoców, widziałem wielkie jak kciuk maliny, a jeżyny nawet większe. Widziałem w działaniu kombajn do zbioru porzeczek, maszynę pomysłową i prostą, a więc zapewne niebyt drogą. Co prawda nie rozróżniała owoców dojrzałych od zielonych i nieco tarmosiła gałęzie krzewów, ale nie pozbawiała ich liści i zastępowała pracę wielu ludzi, których po prostu brakuje.

Widziałem też plantacje aronii. Dowiedziałem się, że zbierając 40 tysięcy ton, jesteśmy największym na świecie dostawcą tych wielce wartościowych owoców. Niby nic takiego, ale zawsze cieszy. Ciekawe, jak będą wyglądały długie rzędy tych krzewów pnących po zboczach w pysznych jesiennych barwach...

Tutaj uwaga językowa. Owoców się nie produkuje; uprawia się rośliny i zbiera ich owoce. Produkować można napoje i dżemy z aronii (albo armaty i telewizory), ale nie owoce.

Pierwszą przerwę zrobiłem pod czereśnią na wzgórzu Górka Deszniki. 

 

Wysoka miedza, jakie się zdarzają na zboczach, cień dużego drzewa, ładny widok i cisza. Owoce na drzewie były sczerniałe, wiele opadło. Myślałem, że tych klika owoców zjedzonych rano prawdopodobnie są ostatnimi tego lata, ale kilka godzin później spotkałem grupę czereśni nieco późniejszych. Wiele owoców było w dobrym stanie; wszystkie one, nawet te niezbyt czerwone, były bardzo słodkie i bardzo soczyste; wprost pękały pod naporem słodkiego miąższu. Po uczcie miałem tak umazane dłonie, jak miał mój młodszy wnuk po zjedzeniu makaronu w pomidorowym sosie.

Polna droga była zarośnięta, dlatego chwilę zastanawiałem się, czy nie pójść pobliską szosą, odległość byłaby niewiele większa, ale wszedłem na dróżkę. One są tym ładniejsze, im wolniej się idzie i więcej chce zobaczyć, a zauważyłem, że chodzę wolniej. Mam nadzieję, że wyłącznie z powodu chęci dokładności.

Stałem pod wielopienną brzozą płacząca, patrząc na falujące pola między wiszącymi gałązkami. Widziałem pierwsze kwiaty wrotyczu, kwitnącą grykę, wysokie trawy z wiechciami buraczkowego koloru, a pod nogami maluśkie gwiazdnice polne – obrazki jednego miejsca zapomnianej dróżki.

* * *

Przechodziłem przez opuszczony, niezamieszkały przysiółek. Dwa lub trzy stare drewniane domy, rozlatujące się budynki gospodarcze, na pół zarośnięta polna droga – jedyne ich okno na świat. Smutny, ale i pociągający obraz. Nie wiem, dlaczego.

Widziałem liczne mrowiska na polnej drodze; starałem się je omijać, ale przecież wiadomo, że skutek był taki sobie. Czy ich lokatorzy nie mają gdzie budować swoich miasteczek? Przecież po każdym przejściu i przejechaniu, po każdym deszczu, mrówcze ekipy remontowe mają mnóstwo pracy.

 

W Teodorówce jest zabytkowa studnia. W Internecie piszą o stu pięćdziesięciu metrach głębokości, natomiast na mapie jest informacja o 102 metrach. Zaglądałem do niej, ta studnia nie ma połowy tej głębokości, a coś powiedzieć mogę, ponieważ w swoim życiu kilka studni tego rodzaju wykopałem. Konstrukcja napędu jest udawana, zrobiona na pokaz; bardziej prawdziwą widziałem w Wikipedii. Razem daje to średnią wartość zabytku. Przy okazji policzyłem, że czas lotu na dno trwałby pięć i pół sekundy przy głębokości 150 m. Mój własny pomiar (a taki zrobiłem!), wykazał, że czas lotu wynosi niecałe trzy sekundy, a więc głębokość to około 40 metrów. Wzór na głębokość studni, czyli drogę swobodnego spadku, jest prosty, możecie się sami pobawić w wyliczenia: głębokość= 0,5 x 9,81 x czas do kwadratu. W uproszczeniu: 4,9 razy kwadrat czasu. Oczywiście chodzi o czas upadku na dno. Pod wzór podstawiamy czas w sekundach, wynik uzyskujemy w metrach. 

Wracając, zobaczyłem spore pole zarośnięte... ostem? Przyjrzałem się roślinom: rosły zbyt gęsto i były zbyt równej wysokości, by wyrosły same. Kwiaty miały tylko nieco podobne do ostu, może bardziej do ostrożnia, ale kolce poniżej już nie, no i te jasne plamy na dużych liściach... Zrobiłem zdjęcia, po powrocie dowiedziałem się, że to ostropest plamisty, którego nasiona wykorzystywane są w farmakologii.



 Oto ci pisze Anika z bloga Chwila zaChwycone:

Działanie - przeciwzapalne, stymulujące regenerację i wytwarzanie nowych komórek wątroby, a przede wszystkim odtruwające. Chroni wątrobę przed licznymi truciznami, m.in. takimi, jak: alkohol, dwusiarczek węgla, pestycydy, a nawet truciznami muchomora sromotnikowego.”

Plantację ostropesu, jak i samą roślinę, widziałem po raz pierwszy w życiu, a fakty takie z wiekiem nabierają dla mnie znaczenia z prostego powodu: nigdy nie kończy się czas poznawania nowego, czas zaciekawień, a nawet fascynacji.

Po raz pierwszy widziałem też… nie powiem, co to jest. Jeśli wydaje się Wam, że widzicie wyschnięte namorzyny albo kłębiące się dżdżownice, to się mylicie.

 

* * *

Trudno mi się powstrzymać od marudzenia.

W pobliżu wioski pod przydrożnymi krzakami leżą butelki. Ich właścicielom chyba się wydaje, że tak jest lepiej. Może w rzucaniu śmieci w krzaki, a nie na środku drogi, dopatrują się kultury? Byłem w dwóch lasach z jarami. Pierwszy z nich był, o dziwo, czysty. Polna droga skręca tam między drzewa i znika w tak głębokim cieniu, że w słoneczny dzień wydaje się nocnym mrokiem; oczy musiały mi się przyzwyczaić do tak znacznej różnicy oświetlenia. Jest tam też dużo niższa temperatura: na ciele czułem przyjemny chłód. Przeszedłem kawałek głównym jarem, widziałem na bok odchodzące liczne, splątane i strome jary boczne, a na zboczach duże buki. Miejsce warte poznania.

Drugi las zaśmiecony był bardzo i to w różnych miejscach. Ciekawi mnie powód niewyrzucania śmieci do tego pierwszego. Okoliczni mieszkańcy nie wiedzą o nim? Nie jest daleko, a dojazd jest dobry, asfaltowy, więc wygodnie można przywozić tam całe busy śmieci. Może oni po prostu nie śmiecą? Uwierzę w taką wyjątkowość, ale wybranych ludzi, nie roztoczańskiej populacji jako całości, bo ta po prostu zaśmieca okolicę żeby nie wydać paru złotych. Więc nie wiem, dlaczego jeden las został oszczędzony.

* * *

Widziałem pierwsze kwitnące nawłocie i wrotycze. Owoce jarzębin powoli, ale nieustannie, stają się coraz bardziej pomarańczowe w swoich kolorystycznych przemianach. Ich czerwona barwa jest dla mnie zapowiedzią końca lata.

Obecny czas dojrzewania zbóż i nieodległe już żniwa, to szczytowy okres lata, jego kulminacja, ponieważ kiedy zobaczę opustoszałe pola, a zwłaszcza gdy bociany będą kroczyły za pługami, będę wiedział, że jesień już bliska. Trwa pełnia lata, chciałem więc wykorzystać ten czas. Byłem na Roztoczu wczoraj, będę pojutrze.

Ile tylko będę mógł, tyle czasu spędzę na polach i drogach Roztocza – za te wszystkie lata spędzone w pracy.


Dzisiejsza trasa zaczęła się i skończyła w Woli Radzięckiej, gdzie zostawiłem samochód przy wiejskim sklepiku i skąd poszedłem w kierunku Teodorówki. Następnie była Górka Deszniki i wioska Gorajec Zastawie, w pobliże której doszedłem nie najkrótszą trasą wybierając polne drogi. Wracając, połowę trasy przeszedłem innymi drogami, także przez wioskę Radzięcin.
































sobota, 31 lipca 2021

O szumiących szumach

 

170721

Skoro na kolejny dzień zapowiadano trzydzieści kilka stopni ciepła, pomyślałem, że jeśli wybiorę trasę lasami, upał nie będzie tak dokuczliwy, jak może być na polach. Wybrałem szlak wokół szumów nad Tanwią – kilkanaście kilometrów lasami.

Jak się okazało, szumy faktycznie szumią. Kiedy spotkałem się z tą nazwą, też nie byłem pewny znaczenia, dlatego już wyjaśniam: szumy to progi skalne na rzece. Nazwa bardzo obrazowa, czy raczej dźwiękonaśladowcza, ponieważ stojąc przy nich słyszy się… szum. Na dużych uskokach tworzących wodospady, woda jest głośna, czasami wprost rycząca, natomiast na trzydziestocentymetrowych progach po prostu szumi. Może też szumią same szumy, czyli progi. Skoro wyjaśniłem etymologię szumów, zacznę jak powinienem, czyli ab ovo.

Nie, aż do jaja, z którego miała się wykluć Helena, sięgać nie będę, ale do początku dnia się cofnę. Wschód słońca zobaczyłem będąc jeszcze w drodze. Rzut oka znad kierownicy na horyzont pozwolił mi zobaczyć niską kulę ledwie żarzącego się słońca i kolory. Poczułem nieokreślone wrażenie… tajemniczego spektaklu? Przemiany? Zatrzymałem się i spokojnie przypatrzyłem niebu.

 To zdjęcie, mimo że jest najlepszym ze zrobionych, nie oddaje delikatnej kolorystyki chwil ustępowania zimnych i ciemnych barw nocy przed jasnymi i ciepłymi, ale jeszcze lekko zaznaczonymi kolorami słońca. Jak zwykle aparat oślepł wpatrzony z słoneczną kulę, nie widząc nic poza nią. Zdjęciu poświęciłem nieco czasu, by cokolwiek przypominało. Była godzina 4.48, a więc w sposób już wyraźnie widoczny dzień się skrócił.* * *

Szumy są urocze. Nie przytłaczają jak duże wodospady, są spokojne, przyjazne, można zbadać je gołą stopą, chociaż nie wiem, czy takie zachowanie dopuszcza regulamin rezerwatu. Rano widziałem je pod chmurnym niebem, popołudniu oświetlone słońcem, czy raczej słonecznymi plamami – ładne były wcześniej i później. Tanwia, podobnie jak jej dopływ, uroczy Jeleń, mają piaszczyste dna i są płytkie, a dzięki temu widzi się jasny i przyjazny nurt. Ma się wrażenie czystości i bezpieczeństwa. Po prostu chciałoby się zdjąć buty i poczuć pod stopami piasek na ich dnie. Właściwie czemu tego nie zrobiłem?


 

 

Małych progów, owych szumów, jest tam ponad dwadzieścia, a w odległości kilku kilometrów, na Jeleniu, jest prawdziwy wodospad: ma półtora metra wysokości. Dla kogoś, kto widywał w górach duże wodospady, ten będzie malutkim progiem skalnym, ale największy na Roztoczu jest. Może też pochwalić się swoją niekwestionowaną urodą i wielką popularnością, co poświadcza dokładnie i szeroko wydeptany brzeg strumienia.

Przyzwyczajony do szumienia szumów (ale połączenie!), można być zaskoczony, gdy tu i tam stanie się na brzegu rzeczki nie słysząc nic, zupełnie nic. Woda w niektórych miejscach płynie całkowicie bezgłośnie.

Wiele tam meandrów, uroczych dzikich zakątków, a i kilka starorzeczy widziałem, które nieodmiennie pociągają mnie swoją pierwotnością, chociaż komarów tam mnóstwo. Część z nich jest na dnie tak stromych obniżeń, że dostęp do nich jest trudny; poza tym zabroniony, jeśli jesteśmy na terenie rezerwatu.

Są miejsca na rzece robiące wrażenie dzikością, w czym ma udział zakaz uprzątania zwalonych drzew. Bywa, że w takich miejscach nurt nanosi patyki i liście na pnie leżące w wodzie, a i ziemia może tam osiąść. Wtedy szybko wyrastają tam rośliny (pokrzywy chyba najszybciej). Ich obecność umożliwia skuteczniejsze osadzanie ziemi, piasku i resztek roślin. Powoli tworzy się ostrów – rzeczna wysepka. Widziałem taką na Tanwi.

Dzisiaj dwa razy jadłem wiśnie, raz czereśnie. Niewiele ich było, część owoców już usycha, część opadła. Czy spróbuję je w tym roku jeszcze raz?…

* * *

Samochód zostawiłem na dużym parkingu, w lesie, przy rezerwacie Nad Tanwią. Nie było na nim żywej duszy. Kiedy w południe przechodziłem tamtędy, było tłoczno, a przy wjeździe pobierano opłatę. Gdy wyjeżdżałem w porze angielskiej herbaty, parking już pustoszał, a biletera nie było.


 


Musiałem iść szlakiem, czego nie lubię i co jest dla mnie kłopotliwe, a bywa też irytujące, ponieważ zdarza mi się szukanie znaków na rozstajach czy skrzyżowaniach. Właśnie tam, gdzie najbardziej są potrzebne, jest ich najmniej. Bywało, że szedłem jedną drogą, zawracałem nie widząc znaków, wchodziłem na drugą i z niej też zawracałem. Próbowałem trzymać się prostej zasady: nie ma znaków na skrzyżowaniu, więc idzie się prosto. Sprawdzała się, owszem, ale nie na tych skrzyżowaniach, na których się nie sprawdzała. Idąc szlakiem, doszedłem do skrzyżowania, na którym w lewo i w prawo odchodził szlak… niebieski. A przecież niebieskim przyszedłem tutaj z trzeciego kierunku! Dwa razy w ciągu dnia włączałem GPS, chcąc się upewnić, którą drogę mam wybrać w podobnych miejscach.

Gdybym znał tamte lasy, już z rana porzuciłbym szlak. W ciągu dnia przyszła mi do głowy myśl o odwiedzeniu tych miejsc w porze złotej jesieni oraz następnych wędrówkach po polach i drogach, więc bez oznakowanego szlaku. Ta myśl przyniosła ulgę.

Widziałem liczne wyrwy w piaszczystych drogach, efekt wypłukania piasku przez deszcze, widziałem też zwały igliwia i liści naniesione wartką wodą płynącą drogą. Tylko bardzo obfite deszcze mogły zostawić takie ślady.


 Parę zdań marudzenia.

Kiedy przechodziłem przez wioskę Susiec, patrzyłem na budynki i wspomniałem dawne czasy. Wioska stała się typowo turystyczna i nie biedna, skoro widziałem wiele zadbanych domów, sporo też nowych. Taką zobaczyłem i małą osadę pod Suścem. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych trochę pracowałem w nieodległym Tomaszowie, a jeszcze wcześniej parę razy byłem w Narolu. Pamiętam, co widziałem, mogę porównać te dwa obrazy. Biedne wioski z ludźmi próbującymi utrzymać się z plonów dawanych przez piaszczyste spłachetki ziemi, przeżyły metamorfozę.


 Twierdzę, że zmiana możliwa była dzięki pracowitości ludzi i naszej przynależności do Unii.

Teraz nowożytni Wandalowie, dla których indywidualne lub partyjne korzyści są ważniejsze od Polski, próbują oderwać nasz kraj od standardów Zachodu. Winą obarczam miliony moich współobywateli, którzy dla marnych ochłapów i pustych obietnic głosują na tych popaprańców. Dobrze myślał Platon: nie każdy zasługuje na prawo do głosu.

Dość, bo gdy pomyślę o tej sytuacji i tamtych typach, jasna krew mnie zalewa.

Tanwia była rzeką graniczną w czasie rozbiorów. W okolicach Suśca leśnicy pomagali ludziom w jej nielegalnym przekraczaniu; wśród nich był i Piłsudski, o czym informują stosowne tablice i pamiątkowy kamień. Jest też na nim napis „Bóg, honor i Ojczyzna”. Dla mnie te słowa są paskudne, będąc pożywką dla nietolerancji, wojen i śmierci. Dobrze, że swoje istnienie i oddziaływanie mają coraz bardziej ograniczone do wyhaftowanych sztandarów ukrytych w szafach bądź znaków na martwych kamieniach.

Nie przywykłem do takiej ilości ludzi. Słyszałem ich w wielu miejscach, nawet jeśli chwilowo nie widziałem. Niechętnym wzrokiem patrzę na ludzi idących szlakiem z puszkami piwa w ręku. Jeśli w chwilę po ich opróżnieniu nie znajdą kosza, puszki wyrzucą, bo nie przyjdzie im do głowy zabrać opakowanie ze sobą. Przesadzam? Idźcie na szlak i się przekonajcie sami. Wielu ludzi ma cechy będące połączeniem barbarzyńcy z brudasem, nawet jeśli mają się za ludzi kulturalnych, a w domu codziennie włączają odkurzacze.

Na prawym brzegu Tanwi nie można łowić ryb, bo tam jest rezerwat, na lewym już można, bo rezerwatu nie ma. Logiczne? Jak dla mnie, nie bardzo, skoro rzeczka ma szerokość kilku metrów, czyli nawet mniej, niż zasięg rzutu wędką. Tanwia ma szerokość równą długości kajaka, co sam widziałem obserwując jeden z nich, ustawiony w poprzek nurtu: jego tył zarył się w piasek przybrzeżny, przód zaczepił o korzeń, i w rezultacie zablokował rzekę jak tamten kontenerowiec na Kanale Sueskim. Na szczęście zanurzenie kajaka jest mniejsze niż kontenerowca, więc obyło się bez pogłębiarek.

Spływy kajakowe widziałem po raz pierwszy. Może i ja spłynąłbym? Ale czy nie zabłądzę? Hmm, nie powinienem, wszak oznaczonego szlaku tam nie ma.

Patrząc na niezdarność ludzi w kajakach, zrozumiałem, dlaczego przedsiębiorcy nie mogą obniżyć cen. Dosłownie co chwilę widziałem, jak ryli dziobami kajaków w łachach piasku lub uderzali w korzenie przybrzeżnych drzew. Przechodząc obok przystani dla kajaków, widziałem dużo ludzi i słyszałem dudnienie z głośników. Niektórym ludziom cisza szkodzi.

* * *

Wszędzie gdzie dzisiaj byłem, ziemie są piaszczyste. Dna rzeczek bywają pociągająco jasne dzięki charakterystycznie pomarszczonemu piaskowi, ścieżki bywają kopne, a tam, gdzie przecinają rzeczne jary, piasek spływa w dół wspomagany deszczami i nogami turystów, odsłaniając korzenie sosen tam rosnących. Miejsca te wyglądają niesamowicie, trochę jak lasy namorzynowe. 


 


Niemal cała trasa wiodła równymi i szerokimi ścieżkami. Można było iść nimi w sandałach, miałbym ulgę i miłą odmianę po dniach wędrówek zarośniętymi miedzami i drogami, gdzie bez ochraniaczy zbierałbym w butach patyki i nasiona. Widziałem dróżki i ścieżki pamiętane z dzieciństwa: oślepiająco jasne w słońcu, równe, ciepłe i miłe w dotyku dla gołych stóp. Po takich biegałem na bosaka, szybko ucząc się omijania patyków czy szyszek. Pamiętam radość tamtych dni.

Pierwsza część szlaku wiodła lasem mieszanym, z licznymi drzewkami i krzewami tworzącymi średnie piętro. Wiele było tam malin, trochę ich posmakowałem, ale komarów były ilości niepoliczone. Kijów nie używałem, bo nie miałem jak, skoro niosłem je w jednym ręku, a drugiej cały czas używałem jako packi na insekty.

Lato wespół z wilgotnym lasem wymagają on nas daniny krwi.

Dalej las się nieco zmienił: prawie całkowicie pozbawiony był podszytu, zbudowany przez dwa gatunki: sosny i niskie krzaczki czarnych jagód. W lecie, gdy sosny wydzielają ten swój cudowny aromat, gdy ich konary jaśnieją bursztynowymi barwami, a w dole zielenią się jagodziska, taki las wygląda pięknie. Co ważne, nie ma w nim komarów, bądź jest ich mało. Dwa razy urządziłem przerwę siadając na pniakach, a jedynie nieliczne mrówki się mną zainteresowały.

Był jeszcze piękny, acz malutki motylek. Miał bladoniebieskie skrzydełka o nieco metalicznym odcieniu i ładnie je składał, ale był płochliwy, więc nie mam jego zdjęcia.