130217
Córka przysłała mi książkę. Właściwie jest o psychologii,
trochę o socjologii, ale w nietypowym ujęciu podkreślonym tytułem książki: „Dziwnologia:
Odkrywanie wielkich prawd w rzeczach małych”, autorstwa Richarda Wiseman’a.
Rzecz
warta jest przeczytania: zaskakuje, dziwi, szokuje, poprawia humor, ale też
potrafi wpłynąć na lepsze widzenie człowieka. Właśnie o tym chciałem napisać
parę słów.
Zwykłem
w czasie lektury (a niemal zawsze czytam własne książki, nie chcąc rozstawać
się z nimi po przeczytaniu), robić notatki na marginesach, podkreślać
szczególnie ładne czy trafne fragmenty, a w wyjątkowych przypadkach przepisuję
cytaty do laptopa. Oto przepisany fragment tej książki.
>>(…)
jednym z najlepszych wskaźników uczynności jest gęstość zaludnienia. Dlaczego
obszary o wyższej gęstości zaludnienia zajęły ostatnie miejsca w rankingu?
Milgram tłumaczy to wyższym w dużych miastach poziomem „przeciążenia
sensorycznego”. Ich mieszkańcy są nieustannie bombardowani informacjami
pochodzącymi od innych ludzi, z telefonów komórkowych, ruchu ulicznego i
reklam. W rezultacie postępują tak samo, jak wszystkie systemy przeciążone
danymi – ustalają listę priorytetów, dzięki czemu nie muszą poświęcać tyle
czasu rywalizującymi o ich uwagę źródłom informacji. Milgram uważa, że z tego
powodu ludzie mijają obojętnie potrzebujących, przenosząc na innych
odpowiedzialność za udzielenie im pomocy. Prowadzi to do paradoksu: im większa
liczba ludzi mieszka na danym obszarze, tym większego doświadczają poczucia
samotności i izolacji.<<
Strony nie zapisałem, ale
najważniejsze dla uchronienia się przed plagiatem, mianowicie źródło, podałem.
Uderzająca jest trafność
myśli tutaj wyrażonej i wiedza potrzebna do wysnucia takiego wniosku. Od dawna
jestem pod wrażeniem fachowości naukowców, a ich precyzja myślenia,
umiejętności kojarzenia faktów i wyciągania wniosków, fascynują mnie. Autor nie
rozwinął swojej myśli, zapewne uznając dalsze wnioski za oczywiste, więc
pozwolę sobie wyręczyć go tutaj, ponieważ w myśli tutaj wyrażonej dostrzegam
drugie znaczenie, dla mnie głębsze, i pocieszający wniosek.
Niedawno czytałem jakąś rzecz
z pogranicza psychologii ewolucyjnej; rozważając optymalną wielkość grup ludzi
mających współpracować ze sobą, autor wskazywał na często pojawiającą się
liczbę 150, jako maksymalną wielkość takiej grupy, a przyczyn szukał w naszej
odległej przeszłości. Ponieważ przez krocie tysiącleci żyliśmy w niewielkich
grupach, w których znaliśmy wszystkich i ze wszystkimi łączyły nas jakieś więzi
– rodzinne, przyjacielskie, a chociażby zadzierzgnięte przy okazji wykonywania
codziennych prac, nasza psychika została odpowiednio do tego stanu dopasowana.
Obcy ludzie ledwie dla nas istnieją gdzieś na obrzeżach naszej świadomości, co
widać doskonale chociażby w porównaniu naszej reakcji na śmierć członka
rodziny, przyjaciela czy choćby znajomego z jednej strony, a śmierć obcej
osoby, kogoś dla nas bezimiennego, z drugiej strony. Nie radzimy sobie w
grupach liczniejszych, rozbijamy je na mniejsze niejako odruchowo, bez
specjalnych intencji, i bronimy się niedostrzeganiem innych ludzi. Na gruncie
psychologii ewolucyjnej łatwiej zrozumieć nasze kłopoty, częstokroć
nieuświadomione, życia we współczesnych mrowiskach ludzkich; o jednym z nich
pisze Wiseman.
Jest tutaj dysproporcja
czasów: wykorzystując nasz intelekt, potrafimy tak szybko zmieniać nasz świat,
że duchowo, psychicznie, nie nadążamy za zmianami. W tym dostrzegam wspomniane
głębsze znaczenie, ale też pocieszenie, ponieważ w istocie słowa cytatu zadają
kłam twierdzeniom o ludzkiej znieczulicy, o obojętności na cierpienia,
przenosząc winę (a przynajmniej jej część) na obcy nam świat, mimo iż przez nas
stworzony.
Swoją drogą, to uwaga
poboczna, można w nas dostrzec wiele takiego nienadążania. Ciemnych i ciasnych
pomieszczeń boimy się nadal, kiedyś ten strach był nam pomocny, chociaż teraz
jest już reliktem, ponieważ obecnie takie miejsca nadzwyczaj rzadko zagrażają
naszemu życiu. To dziedzictwo naszych odległych przodków. Dużo bardziej
niebezpieczne są szybko jadące samochody, ale żeby traktować je jako
niebezpieczeństwo zagrażające naszemu życiu, musi to być nam wpojone. Strach
przed ciemnością jest wpisany w nas, tkwi w naszych genach, i dlatego odczuwamy
go bez nauki, a nawet jest niejako odwrotnie niż w przypadku samochodów:
potrzebujemy wysiłku, żeby go nie odczuwać.
Wspomnę tutaj niedawną
rozmowę z moim znajomym, ponieważ w swojej wymowie jest podobna do cytatu z
„Dziwnologii”, ale najpierw słowo o moim rozmówcy. Przez ponad 10 lat
okazjonalnie rozmawialiśmy na stronach biblionetka.pl. Kilka lat temu
specjalnie przyszedł do lunaparku stacjonującego w jego mieście, ale miał
pecha, nie zastał mnie. Powtórnie przyszedł jesienią ubiegłego roku, tamtego
dnia widzieliśmy się po raz pierwszy. Jest człowiekiem podziwianym przeze mnie
za wiedzę i kulturę.
Nasza rozmowa dotyczyła
wrażliwości na piękno przyrody ludzi żyjących w starożytności. Na początku
rozmowy uznawałem, iż przed tysiącami lat tej wrażliwości nie mieliśmy, jako że
miałem ją za wytwór kultury oraz dobrostanu materialnego i społecznego. Nie
używam tutaj słowa „dobrobyt”, ponieważ nie chodzi o zamożność w obecnym
rozumieniu tego słowa, a o taki stan, w którym zabezpieczone są materialne
potrzeby życia, oraz istnienie pewnej stabilności społecznej i politycznej – po
prostu ludzie potrzebują żyć w miarę spokojnie i bezpiecznie. Po rozmowie ze
znajomym nadal uważam te dwa warunki za potrzebne dla przeżywania piękna
przyrody, jednakże zmniejszyłem ich ważność. Obecnie skłaniam się raczej ku
widzeniu w nich warunków wspomagających naturalną, tkwiącą w nas, w naszej
konstrukcji psychicznej, potrzebę obcowania z pięknem, a nie jako czynniki
tworzące tę potrzebę. Inaczej mówiąc, w naszym zauroczeniu pięknem świata mniej
byłoby rozumowej, więcej duchowej potrzeby, mniej intelektu, więcej odczuwania,
a to znaczy, że potrzeba ta tkwiłaby w nas głębiej, mocniej w nas umocowana.
Dwie różne myśli nas
dotyczące, w obu podobnie pozytywne pierwiastki.
Na zakończenie coś całkowicie
odmiennego, trochę uśmiechniętego, ale i nie pozbawionego możliwości
dostrzeżenie głębi: o pewnym moim wrażeniu.
Kilka lat temu moja kumpela…
Uwaga a propos: w naszym
języku nie ma dobrego słowa określającego przyjaciela płci niewieściej. Przyjaciel
budzi prawidłowe skojarzenia, przyjaciółka już nie. Gdy słyszymy to słowo,
myślimy o kochance, tylko inaczej, bardziej oględnie, nazwanej. Moja kumpelka
zasługuje na więcej, niż nazwanie jej znajomą, ale przyjaciółką w potocznym
znaczeniu tego słowa nie jest.
Więc ta moja Więcej Niż
Znajoma będąc we Włoszech, przysłała mi pocztówkę ze zdjęciem rzeźby Berniniego
„Śmierć Błogosławionej Ludwiki Albertoni. Pocztówkę mam do dzisiaj, stoi na
honorowym miejscu parapetu; na jej odwrocie czytam słowa podziwu dla rzeźby.
Wystrojona koronką poduszka wydała się kumpelce wcale nie z kamienia, bo czyż
coś tak miękkiego i delikatnego może być marmurem?..
Chcąc poznać bliżej twórczość
Berniniego, współczesnym zwyczajem poprosiłem google o pomoc i w rezultacie
długo siedziałem wśród wspaniałych rzeźb. Może kiedyś napiszę o niektórych z
nich, teraz chciałbym napisać o jednym spośród wszystkich możliwych wrażeń
budzonych „Ekstazą świętej Teresy”.
Proszę spojrzeć na minę
anioła, na jego uśmieszek – nie tylko, a raczej nie tyle psotny, co frywolny.
Ludwika miała umierać w ekstazie i owszem, jej twarz wyraża ekstazę, samą
ekstazę bez cierpienia, i podobna jest
twarz Teresy. Zobaczcie stopę wysuwającą się spod fałd okrycia świętej, szczegół
jakże wymowny, spójrzcie na ułożenie jej ciała. Przyjrzyjcie się dłoni dotykającej piersi Ludwiki. Gdy obejrzałem kilka zdjęć,
uśmiechnąłem się do rzeźbiarza uznając, iż on oko puszcza do nas mówiąc o ekstazie
tych kobiet.
Ekstaza jak najbardziej, ale
czy na pewno religijna?
Świadomie i celowo nie
czytałem w internecie opisów obu rzeźb; podobnie robię mając napisać coś
swojego o przeczytanej książce. Opis ma być mój, wrażenia też, trzeba więc
sięgnąć w siebie, a nie w google, mimo iż w internecie na pewno jest więcej
pełniejszych, bardziej szczegółowych i odkrywczych, opisów.
Człowiek nie może żyć sam, ale gdy znajdzie się w tłumie, czyje się obco. Człowiek cywilizowany swoje dobra zamyka na cztery spusty i instaluje coraz bardziej wymyślne alarmy, gdy dziki człowiek śpi za drzwiami zamkniętymi tylko na skobelek. Dzisiaj gdy wsiadam do miejskiego autobusu widzę dwie społeczności. Młodzież jest zapatrzona w swoje telefony i zapamiętale coś w nich grzebie, a starsi często prowadzą ze sobą rozmowy.
OdpowiedzUsuńKrzysztof, lubię czytać Twoją interpretację różnych dzieł sztuki. Widzę, że pojawiły się nowe etykiety.
Teraz i starsi mniej rozmawiają niż kiedyś. Niedawno opisywałem synowi dzielnicę Lublina, w której spędziłem wczesną młodość, tam było zupełnie inaczej, niż jest teraz w blokowiskach czy osiedlach domków.
UsuńAle masz rację pisząc o tej naszej dychotomii: samemu źle, w tłumie też. Brakuje nam naszej swojskiej, znanej, małej grupki ludzi.
Janku, jest tak jak pisałem na Twoim blogu: brakuje mi wiedzy o sztuce, ale najwyraźniej Twoje słowa jakoś odbiły się we mnie, skoro postanowiłem dodać ten trzeci temat :-)
W szkole średniej kazano mi analizować jakiś wiersz. Nauczyciel zapytał mnie: co autor miał na myśli. Odpowiedziałem, że nie wiem. I dodałem, że ja ten wiersz rozumiem tak: I zacząłem w swoim odbiorze analizować poszczególne strofy. Widziałem kwaśna minę belfra i... uratował mnie dzwonek.
UsuńKrzysztof, ja nie znam się na sztuce, ja ją odbieram na swój sposób. Ale moją interpretację nie narzucam nikomu jako pewne prawidła. Również, podobnie jak Ty, patrzę na każdy obraz czy rzeźbę z mojego punktu widzenia. Ale lubię poczytać zdanie innych.
Pamiętam te dziwaczne zwyczaje szkolne, pamiętam. Nie wiem, jak uczą teraz, ale tamta metoda była z gruntu zła, zniechęcająca do obcowania ze sztuką. Oczywiście nie jest ważne dla odbiorcy, co twórca miał na myśli, ważne, by obcowanie z dziełem znalazło pozytywny odzew w nas.
UsuńSzkoła powinna uczyć zupełnie inaczej. Nie formułek, dat, nazwisk i podanych na tacy wzorów interpretacji dzieł sztuki, a ciekawości, wrażliwości, umiejętności samodzielnego myślenia. To mój ideał. Czytałem książkę o takiej szkole, chyba gdzieś tutaj, na blogu, jest tekst o niej, chociaż teraz nie pamiętam tytułu. To prywatna (i droga) szkoła w UK; chciałbym do takiej chodzić. Tam nie produkują prymusów, a dobrych i szczęśliwych ludzi.
Naszym szkołom daleko do tego ideału. Poza tym wiesz, jak jest: nasza cywilizacja techniczna potrzebuje tych prymusów i to w sporej ilości.
Ojejku! chyba nie odnalazłabym się w liczniejszej grupie, a już duże miasto przytłacza mnie i męczy, ciżba ludzka przyprawia o ból głowy; co niektórzy mówią, że chyba z lekka "zdziczałam" w pustkowiach Pogórza; pamiętam moją wieś, kiedy nikt nie zamykał domu na klucz, idąc do pracy w polu, a dziś nawet stodoła czy najmniejszy schowek pod kłódką; ta "religijna" ekstaza nie ma przypadkiem innej nazwy? :-) :-)
OdpowiedzUsuńPrzytłacza i mnie, Mario. Myślę, że właśnie taka moja reakcja na nadmiar ludzi wokół jest jednym z powodów wyjazdów w moje puste góry. Pracuję wśród ludzi, zwłaszcza w sezonie bywa naprawdę tłoczno, doskonale więc rozumiem Twoje reagowanie.
UsuńWłaśnie cudzysłów jest jak najbardziej na miejscu. Właściwie nie wiem, jak miałaby wyglądać religijna ekstaza, więc nie mogę wykluczyć, iż właśnie tak, jak przedstawił ją Bernini, ale ja w to nie wierzę. Dla mnie są to kobiety przeżywające swoje rozkoszne sny bardzo odległe od religii. :-)
Mało tego! Powiem, że przy takiej interpretacji rzeźby stają się wymowniejsze i prawdziwsze. Piękniejsze.
O wpływie gęstości zaludnienia na spadek uczynności nie pomyślałam. Bardziej o "znieczulicy" wynikającej z powtarzalności (nadmiernej częstotliwości) różnego rodzaju "roszczeń" potrzebujących, choć spotkać się z tym można właśnie w miejscach bardziej zaludnionych.
OdpowiedzUsuńW takich miejscach jest jakby więcej potrzebujących, zatem prawdopodobieństwo zetknięcia się z nimi statystycznie rośnie. Wzrasta też podejrzliwość, nieufność wśród potencjalnych darczyńców - wszak zdarza się, że ten i ów udaje tylko potrzebującego. Gorzka i na długo pozostająca w pamięci bywa "nauczka", gdy chęć niesienie pomocy zostaje bezwzględnie wykorzystana, stając się oznaką naiwności, jeśli nie długo żałowanej głupoty.
Bardzo celne uzupełnienie, Aniko. Tak, to prawda. Kiedyś podeszła do mnie kobieta prosząc o pieniądze, bo jest głodna. Zaprosiłem do sąsiedniego baru i kupiłem obiad – właśnie dlatego, że jak niemal u każdego człowieka została wykorzystana moja chęć i potrzeba udzielenia pomocy innemu człowiekowi.
UsuńTak naprawdę Twój wniosek o znieczulicy jako skutku zbyt częstych roszczeń potrzebujących mieści się w wyjaśnieniach podawanych w cytacie, będąc elementem wspomnianego przeciążenia sensorycznego. W tym cytacie, ale i ogólnie, w nauce, podoba mi się zebranie wielu spostrzeżeń, spośród których część może być powszechnie znana, przeanalizowanie i wyciągnięcie wniosków, które potrafią zdumiewać i budzić myśli w rodzaju „dlaczego ja nie pomyślałem o tym??…”
Ja właśnie tak pomyślałem po przeczytaniu tego fragmentu książki.