090617
Dwa
światy
Czasami
mam wrażenie życia w tytułowych dwóch światach, a najczęściej wieczorem, gdy po
skończeniu pracy odgrodzę się od chaosu karuzel myślami, muzyką i słowami.
Dzisiaj mam calutkie sześć godzin czasu dla siebie! Lubię te rzadkie w sezonie
wieczory, gdy mogę dłużej posiedzieć. Tyle godzin to dużo, ale czas ten mija
niezwykle szybko, co potwierdza znaną prawdę o szybkim upływie dobrego czasu.
Odpisuję na listy, piszę swoje teksty, trochę słucham muzyki albo czytam
książki; zajęcia te przenoszą mnie daleko stąd, a przez to pozwalają odpocząć.
Najwyraźniej odczuwaną ich cechą jest ogromny kontrast między tym, co dzieje
się ze mną i wokół mnie w pracy, a w te ciche wieczorne i nocne godziny.
Nierzadko
wrażenie odmienności światów bywa rezultatem nagłej zmiany otoczenia.
Przez
trzy ostatnie dni chciałem wysłać pilny list, ale nie miałem możliwości
wyrwania się z pracy na pocztę. Wczoraj wieczorem nadciągnęła burza, taka
prawdziwa burza, z piorunami i rzęsistym deszczem. Słysząc wyjątkowo głośne
bębnienie kropel o dach, wyjrzałem na dwór i przez ścianę wody
zobaczyłem szary świat. Szybko zamknąłem drzwi i usiadłem odczuwając luksus
suchości i ciepła. Gdy ucichło, wyszedłem na plac: niemal cały był zalany wodą
na głębokość dwudziestu centymetrów. Dzień w gumowcach, westchnąłem i nim
położyłem się spać, zapytałem google jak dojechać do placówki pocztowej w
nieznanym mi mieście. Rano wody było „tylko” pięć centymetrów, było też błoto.
Po śniadaniu wziąłem busa i w końcu pojechałem na pocztę. Idąc ulicą, w
brudnych drelichach i w zabłoconych gumowcach, zobaczyłem mężczyznę idącego z
naprzeciwka. Ładnie, czysto, lekko ubrany, na stopach miał białe adidasy.
Zatrzymałem się i patrzyłem na jego buty wypatrując chociaż grudki błota,
niechby ślad brudu, który potwierdziłby przynależność mężczyzny do tego samego
świata.
Były
idealnie czyste.
Chcąc
dowiedzieć się, ile przejdę kilometrów w pracy, kupiłem krokomierz; okazało
się, że w przeciętny dzień stawiam 15 do 20 tysięcy kroków.
Przejście w gumowcach dystansu kilkunastu kilometrów po wertepach i błocie
bardzo męczy nogi, ale to zmęczenie szybko mija, u mnie nawet bardzo szybko.
Gorzej, że błoto męczy psychikę, która nie regeneruje się w tempie mięśni.
Nazajutrz
po przelotnym deszczu chmury przeszły nad horyzont, nade mną niebo zajaśniało
umytym błękitem, a wysokie trawy za ogrodzeniem zaświeciły kroplami wody.
Wziąłem aparat i na chwilę opuściłem rozjeżdżony, błotnisty plac. Pobocze wału
Warty płynącej opodal porastają klony jesionolistne, a wokół mnie rosły, jedne
przy drugich, małe drzewka, samosiejki tego gatunku.
Wspomniałem wierzbę iwę
widzianą niedawno w Górach Kaczawskich, i myśląc o drzewach, na chwilę
znalazłem się daleko stąd, w innym świecie.
W
iwie tkwi wyraźna sprzeczność. Iwa jest jak ta matka, która rodzi wiele dzieci,
ale niewiele się nimi zajmuje. Jest w niej żywiołowość i żywotność, silne
pragnienie życia, ale przy tym ona nie dba o jego jakość. Iwa chce żyć, jednak
żyje byle jak. Łamie się i przewraca, ale nawet próchniejąc, wydaje nowe pędy,
a te, nie zważając na nic, pną się w obłędnym pędzie ku słońcu, oby tylko
zdążyć wydać nasiona. Iwa nastawiona jest na ilość, nie na jakość. Jej życiowa
maksyma mogłaby brzmieć tak: żyć, niechby krótko i w trudzie, byle zasypać
świat swoim nasieniem.
To
drzewo jest bardzo smutne w wyglądzie. Owszem, młoda i zdrowa iwa ma wgląd
zwykłego, tuzinkowego, można powiedzieć, drzewa, ale szybko się starzeje,
łamie, obumiera, a kończąc swój żywot, jeszcze daje soki nowemu życiu. Rosnąc w
zwarciu, tworzy bardzo gęste, splątane lasy. Właściwie nie tyle lasy, co
surrealistyczny splot życia i śmierci, próchna i młodych pędów. W Górach
Kaczawskich widziałem laski łęgowe utworzone z wierzb, głównie iw. Gdy ogląda
się je od wewnątrz, stojąc w nierzadko trudnym do przejścia gąszczu, pod
chmurnym niebem zimowym, ma się wrażenie patrzenia na cmentarz drzew i
jednocześnie na ich szkółkę, ale też widać tam przemożne pragnienie życia mimo
wszystko. Żyć, by zostawić po sobie nowe pokolenie! Kiedyś z odrobiną zdumienia
uświadomiłem sobie, że lubię łęgi wierzbowe właśnie dla ich żywiołowości,
dzikości, tej ich nonszalancji wobec siebie. Te miejsca dają wyobrażenie
dawnych puszcz i nieprzebytych mokradeł, przyrody nietkniętej ludzką ręką.
Natura
często jest rozrzutna. Organizm mężczyzny wytwarza miliony plemników dziennie,
topole rozsiewają wokół siebie dosłownie deszcz genów w ilości niewyobrażalnej.
W plenności, w jakże skutecznym dążeniu do zostawienia po sobie potomków,
podobne do iw są klony jesionolistne, które każdego roku wytwarzają krocie
tysięcy nasion, a czynią to już w wieku kilku lat. Nie ma czasu! Trzeba szybko
żyć, szybko owocować! Nic nie jest ważne, tylko życie. Znaleźć miejsce dla
siebie i rosnąć. Byle zdążyć wydać nasiona, byle nowe pokolenie drzew z nich
wyrosło.
Rośnie.
Mocniejszy niż iwa, ale też niedbały w swoim życiu, łatwo łamiący się i
pokręcony reumatyzmem już od wczesnych lat życia, klon jesionolistny pleni się
bardzo szybko i właściwie wszędzie, chociaż najchętniej w wilgotnych lasach.
Wszedłem
między drzewa i tam zobaczyłem kolejny kontrast dwóch światów: z półmroku,
spomiędzy gęstych gałęzi klonu, strzelała w górę… kratowa konstrukcja słupa
wysokiego napięcia. Wysoko nade mną zobaczyłem między liśćmi fragment jednej z
trzech nitek przewodów wiodących niepojętą, niewidoczną, a jednak potężną moc
wytworzoną przez człowieka.
Pewnego
dnia przyjadą tutaj ekipy elektryków – pomyślałem – i wytną te drzewa, ale może
jeszcze zdążą one rozsiać wokół swoje nasiona, zaczątki nowego życia.
Brzoza
też jest plenna, zasiedlająca wolne przestrzenie i niewybredna, ale w trudny do
opisu sposób czyni to inaczej. Ona łączy w sobie żywiołowość z dbałością,
pospolitość z urodą, elegancję z liczebnością, tym samym godząc przeciwności
swoim istnieniem. Głogi różowe, jabłonie czy magnolie są piękne w porze
kwitnienia, kasztanowce i dzikie grusze w słoneczny dzień wrześniowy są
urokliwe i ciepłe, klony i miłorzęby pysznią się kolorami jesieni, brzozy
natomiast są piękne cały rok. Kiedyś zatrzymałem się, oczarowany, przed brzozą
rosnącą na ulicy (pamiętam: było to na ulicy Ruskiej w Lublinie, jakieś 20 lat
temu), w dzień późnego listopada. Na drzewie trzęsło się kilka ostatnich
pożółkłych listków, a mnie się wydało, że brzoza broni się przed zgubieniem
ostatnich śladów swojej urody, chcąc się podobać. Ujęła mnie bardzo swoim
staraniem, wszak niezależnie od pory roku widzę ją ładną. Właśnie tak jest,
ponieważ brzoza ma jeszcze jedną cechę wyjątkową: jest drzewem najbardziej
żeńskim, najbardziej kobiecym. Po prostu najpiękniejszym. Gdy stanę pod brzozą
płaczącą i podniosę głowę, nieodmiennie mam wrażenie patrzenia na kobiece
ramiona wyciągnięte do mnie.
Niektóre
wielkie drzewa wytwarzają wokół siebie niemożliwą do opisu aurę, ale
najsilniejszą, i to już od swoich młodych lat, wytwarza brzoza. Aby ją poczuć,
wystarczy położyć dłonie na pniu brzozy i wsłuchać się w siebie.
To,
co się usłyszy lub poczuje, będzie jej szeptem i naszą odpowiedzią. Będzie
naszą rozmową z brzozą. O ile zechce z nami rozmawiać, a my potrafimy ją
usłyszeć.
W
czasie ostatniej łazęgi, idąc stokami Maślaka, oczywiście obejrzałem brzozy,
które kilka lat temu, gdy widziałem je po raz pierwszy, wyłoniły się z mgły,
nagie i oszronione, a wyglądały niczym zjawy z ładniejszego świata. Były wtedy
piękne niczym dworki z orszaku Pani Zimy. Stałem i gapiłem się na nie, chyba
nawet z otwartymi ustami. Od tamtej chwili odwiedzałem je wielokrotnie, a
potrafię wypatrzyć je z odległości kilku kilometrów; któregoś zimowego i
śnieżnego dnia mozolnie szedłem ku nim, wysoko podnosząc nogi w kopnym śniegu.
Za
wzniesieniem wału przeciwpowodziowego rosła akacja, czyli robinia akacjowa.
Stoi tam sama, niewiele ma kiści kwiatów, ale budzi wspomnienia. Kiedyś, na
wędrówce w Górach Wałbrzyskich, zachłystywałem się zapachem jej kwiatów –
jakbym pierwszy raz w życiu je wąchał. Odkryłem wtedy dwa poziomy tego zapachu:
pod słodkim, miodowym aromatem wyczuwałem inny, lekki i orzeźwiający. Wąchałem,
odchodziłem i wracałem, by poczuć ten bukiet raz jeszcze. Wiele lat temu
przyjechałem w ciepłą noc czerwcową do miejscowości, której nazwy już nie
pamiętam; ostatni odcinek drogi wiódł akacjową aleją. Tamtej nocy szedłem tą
aleją dosłownie brodząc w opadłych kwiatach, a one cicho szeleściły rozgarniane
stopami, pachnąc miodem i słońcem.
Pod
wieczór, licząc się z możliwością telefonu od szefa wzywającego do pracy (w zasadzie nie mam unormowanych godzin pracy), nie
przebierając się poszedłem na spacer. Ubranie robocze ma, nawiasem mówiąc,
istotną zaletę: mogę wejść gdzie chcę i usiąść gdziekolwiek.
Szczytem
wału biegnie dróżka gruntowa, wokół zieleń, między kępami drzew widać
rzekę.
Niskie słońce nabierało tych intensywnych barw, które wyzłacają świat,
ludzkiego ducha i zdjęcia.
Lubię
polne i leśne drogi. Nawet gdy jadę samochodem bywa, że oglądam się i patrzę na
nie z przyjemnością, czując chęć pójścia nimi i zobaczenia, gdzie mnie powiodą.
Zapewne w moim zauroczeniu Górami Kaczawskimi niemały udział, a może i główny,
mają ich urocze dróżki. Czasami wydaje mi się, że polne drogi zaczarowały mnie,
gdy małym będąc chłopcem biegałem na bosaka drogami rodzinnej wsi mojej mamy.
Mam w swoich zbiorach setki zdjęć dróg, wiele z nich rozpoznaję, a wszystkie są
mi miłe. Drogi mają dla mnie cechy jednoznacznie kobiece: bywają kapryśne,
zmienne i nieprzewidywalne, ale w tych ich cechach dostrzegam urok - właśnie jak u kobiet; potrafią
czarować swoją urodą niezależnie od pory roku i pogody, budzą we mnie radość,
pieszczą zmysł estetyczny, wypogadzają mojego ducha. Budzą tęsknotę i
niemożliwe do ugaszenia pragnienie widzenia ich i pójścia nimi za horyzont. Gdy
idę polną drogą, miewam wrażenie, właściwie pewność jej uśmiechania się do mnie
– w odpowiedzi uśmiecham się do niej.
Zza
drzew wybiegł pies, zatrzymał się i patrzył na mnie; wyglądał na niepewnego
albo zaciekawionego. Tak nie zachowuje się agresywne zwierzę, więc odezwałem
się do niego. Podbiegł, a po chwili zobaczyłem jego właściciela. Później
pomyślałem, że gdybym był kobietą, spodobałby mi się ten przystojny
trzydziestolatek z ładnymi oczami i bujną czupryną.
Zaczęliśmy
rozmowę, która z jego inicjatywy już po minucie zeszła na temat Boga i wiary.
Zaskoczyła
mnie ta rozmowa ateisty z niewielką domieszką agnostyka, z teistą bliskim, jak
mi się wydało, panteizmowi. Miła, spokojna, ciekawa, rzeczowa na tyle, na ile
pozwalał jej temat, w końcu sprawiająca mi przyjemność.
Rzadko
mam okazję normalnie porozmawiać na takie tematy, a właściwie na jakikolwiek
temat; z typowym katolikiem w naszym kraju raczej nie można, a to z powodu
czasami odczuwanego u nich patrzenie na mnie z góry albo bardzo
małej wiedzy o swojej wierze, co często się zdarza. Ich wywyższanie się (nagminne wśród
kapłanów) wywołuje u mnie raczej rozweselenie, w rozmowie jednak przeszkadza.
Ten mężczyzna był inny. Sprawiał wrażenie prawdziwie i głęboko wierzącego tą
wiarą, która ma cechy osobistego związku z Bogiem i której nie są potrzebni
pośrednicy ani instytucje.
Zawróciłem
towarzysząc Sebastianowi w jego drodze, później jeszcze staliśmy pod parkingiem
rozmawiając, a przed pożegnaniem wymieniliśmy się telefonami.
Zadziwiające
spotkanie kolejnych dwóch światów.
A
wyszedłem na krótki spacer po pracy.
Taaak, to miał być krótki spacer.
OdpowiedzUsuńKażda wielka droga rozpoczyna się od pierwszego, małego kroku.
No, właśnie! Janku, gdy będąc w naszym wieku spojrzy się wstecz, łatwo zauważyć osobliwą ludzką ślepotę. Objawia się ona w naszym niedostrzeganiu chwil, decyzji czy zdarzeń przełomowych w naszym życiu. To, co oceniamy jako bardzo ważne, po czasie okazuje się nie mieć znaczenia – i vice versa. Zwykła, zdawałoby się drobna decyzja czy krok, potrafi ciągnąć warkocz dalekich skutków całymi latami.
UsuńCiekawe, że wspomniałeś o tym, Janku, ponieważ mój rozmówca wyraził przypuszczenie, iż nasze spotkanie może mieć poważne znaczenie. Tutaj byliśmy innego zdania. W ten sposób dochodzę do istoty drugiej swojej obserwacji wynikłej ze zdarzeń wielu lat życia. Otóż takie spotkania jak opisane zdarzają się, nie są czymś wyjątkowym, aczkolwiek są rzadkością. Gdzieś w podróży, na drugim końcu Polski, Europy, albo naszej ulicy, spotyka się człowieka bardzo ciekawego, czyniącego na nas wielkie wrażenie – i dalej… nic. Los nie daje możliwości drugiego spotkania, zostawiając nam tylko to, o czym napisałem odpowiadając Ani: wrażenie.
Napisałem o losie, co może kojarzyć się z czymś dalekim od nas, może nawet transcendentalnych, ale niekoniecznie musi tak być. W tekście wspomniałem o wymienieniu się telefonami; w szczegółach było nieco inaczej: mój rozmówca podał mi swój numer, wpisałem go w telefon i zadzwoniłem. Nie usłyszałem dzwonka, co wyjaśnił brakiem telefonu przy sobie. Ok., mój numer zapisał się u niego, ja też mam zapisany. Dobrze, ale jeśli ja pomyliłem cyferki przy wciskaniu klawiszy, nie mamy kontaktu. Losem zrywającym nić znajomości byłaby wtedy zwykła, drobna pomyłka, drgnienie kciuka na klawiaturze albo złe oświetlenie..
A przecież mogłoby tak być, że gdyby nie ta pomyłka, mój los, albo nasze losy, byłyby zmienione. Zauważ też, Janku, nigdy się nie dowiemy, czy to prawda, ponieważ ten ciąg zdarzeń jest hipotetyczny, chociaż możliwy.
Krzysiek, przytoczę Ci słowa wypowiedziane przez pewnego człowieka.
UsuńNie jest konieczna wiara w Boga żeby być dobrym człowiekiem. W pewnym sensie tradycyjne pojęcie Boga jest już dziś przestarzałe.
Można być człowiekiem uduchowionym, nie będąc religijnym. Nie jest konieczne pójście do kościoła po to, żeby dać pieniądze na tacę. Dla wielu Bóg jest wszędzie wokół nich w Przyrodzie.
Wielu najwspanialszych ludzi nie wierzy w Boga, niektóre zaś z najgorszych czynów ludzkości były wykonywane w Jego imieniu.
Jorge Bergoglio
zwany papieżem Franciszkiem.
Te słowa wypowiedział papież Franciszek?? Naczelny szef organizacji religijnej, która bez wiernych chodzących do kościoła nie może się obejść, a nawet istnieć?
UsuńTen człowiek potrafi zaskakiwać.
Zdaje się, że spotkany nad Wartą Sebastian dostrzega Boga wokół siebie, także w przyrodzie. Ja dostrzegam wiele jej aspektów, ale akurat Boga nie.
Co do uduchowienia bez wiary… Janku, należałoby najpierw sprecyzować, co ma się na myśli pisząc o uduchowieniu, jaki zespół cech osobowych czyni człowieka takim. Na pewno nie okazjonalne pójście do kościoła, więc?…
Słownik naszego języka podaje zwięzłą definicję: „stan człowieka skupionego na sprawach duchowych”.
No i od razu pojawia się dwojakość rozumienia owych spraw duchowych. Dla wiernych, a już zwłaszcza dla ich kapłanów, sprawy duchowe to tyle, co dotyczące Boga i wiary, dla pozostałych sprawy ducha są raczej sprawami naszego wnętrza, naszej duszy, świadomości, czyli całości naszego życia wewnętrznego. W tym znaczeniu jak najbardziej można być uduchowionym będąc niewierzącym.
Janku, powiem szczerze: myślę, że sprawom ducha, swojego przeżywania, poświęcam więcej czasu niż wielu innych ludzi, ale za uduchowionego się nie mam.
Dzięki za wypowiedź. Cytowane słowa robią wrażenie.
Akacje! Jakże upokjny mają zapach. Niestety po wysuszeniu niewiele z niego zostaje, a tak chciałoby się go zachować! Spotkanie z człowiekiem, który umie dyskutować to bezcenne doświadczenie.
OdpowiedzUsuńGdy nocą brodziłem w opadłych kwiatach akacji, zapach był wyraźny, ale było ich tam po kostki. Nigdy nie widziałem tyle kwiatów. Więc suszysz i te kwiaty? A co później z nimi robisz?
UsuńAniu, zapach zanika, zapewne jest substancją bardzo ulotną, ale zostaje coś, co potrafi trwać długo: wrażenie.
Tamte wspomniane chwile w górach pamiętam, a każdy z nas ma swoje wrażenia – zatrzymany w nas czas.
Niewiele było dyskusji, raczej jest wstęp, nakreślanie swoich stanowisk. Ten człowiek zrobił na mnie wrażenie spokojem i otwartością, wypełnieniem swojego życia i świata Bogiem, a przy tym nie było w nim ani krztyny tej bezpodstawnej pewności bycia lepszym i wtajemniczonym, które to cechy potrafią razić u katolików.
Może dlatego, że – jeśli dobrze go rozpoznałem – jest ponad tymi podziałami, które tak dzielą chrześcijan.
Z akacji robię herbatkę, a Inkwi w tym roku nastawiła ocet! Chyba też spróbuję jak zdążę! Co do wrażeń, tak to one są najważniejsze. Siedząc pod orzechem właśnie chwytaniu wrażeń się oddaję.Ptaki, owady, wiatr- łąkowa kakafonia. Dziś wracam do Trzebiatowa, na szczęście tylko na kilka dni.
UsuńTaaak... łąkowe dźwięki to harmonia... ach!!!
UsuńZ dzieciństwa pamiętam silny zapach tego drzewa. Był… smakowity, kojarzący się ze smakiem orzechów.
UsuńO, o! Chyba wiem, o jakiej chwili wspomniałaś, Aniu, siedząc pod swoim orzechem.
Czasami zdarzają mi się chwile innego odbioru świata wokół mnie. Wszystkie dźwięki, zapachy, widoki, widzę wyraźniej, intensywniej, i jakby osobno. One nie mieszają tworząc codzienny szum, każdy z nich jest wyróżniony
postrzeganiem. Całość układa się w niezwykłą chwilę „nadwidzenia”, intensywnego przeżywania.
Czy takie chwile miałaś pod orzechem?
A propos. Nie widujesz u siebie wiewiórek?
Pięknie pachną też liście czereśni czy jabłoni, zwłaszcza kiedy wysychają w słońcu po nocnej rosie:-) akacja to swoista pachnąca piękność, właściwie taki początek lata; dobre spotkania z ludźmi, rzeczowa rozmowa, a także sympatia od pierwszej chwili ... dziś większość otacza się tymi elektronicznymi zabawkami i nawet przy kawiarnianym stoliku albo na szczycie góry czy na spacerze wzrok wlepiony w maleńki ekranik, to zastępuje rozmowę; lubię moje łazęgi po łąkach, tam tyle zapachów, widoków, piękna tego świata, że wg mnie to najlepsza modlitwa, zostałam wychowana w wierze katolickiej, i tak już pewnie zostanie do śmierci, choć w sercu wiele wątpliwości, ale szanuję odmienne wiary lub niewiary, bo w gruncie rzeczy chodzi o człowieka, o dobro, a nie o to, co wyznaje:-) ostatnio jak byliśmy w Kolbuszowej w skansenie, do miasteczka przyjechał właśnie taki skład z karuzelami, młynami i ustawiali go panowie, od razu pomyślałam, że może to Krzysztof ze swoim przyjechał tutaj:-)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Mario, za odwiedziny i wypowiedź.
UsuńNie miałem okazji wąchać liści czereśni i jabłoni, ale teraz, wiedząc o ich zapachu, zrobię to :-)
Kiedyś przyszło mi do głowy, iż wędrówki takie jak moje czy Twoje mogą być uważane za formę modlitwy; teraz dowiaduję się, że myślimy podobnie. Powiem więcej: radość czy tym bardziej zachwyt na pięknem świata, śmiało może być uważany przez osobę religijną za podziw dla dzieł Stwórcy, a tym samym za dziękczynienie Mu. Są więc takie wędrówki, a ściślej wrażenia jej towarzyszące, czynnością właściwie religijną.
Gdzieś kiedyś napisałem, że będąc kapłanem, wziąłbym swoich parafian w piękne miejsce w góry i powiedział: patrzcie! Podziwiajcie dzieło Boże!
W wierze katolickiej i ja byłem wychowany, ale mając wątpliwości, zacząłem czytać. Im więcej dowiadywałem się, tym dalszy byłem wierze, aż pewnego dnia stwierdziłem, że wierzącym nie jestem.
Wierzyć chciałbym, bo wbrew twierdzeniom wielu wierzących żyje się wtedy łatwiej. Sensu i celu tacy ludzie jak ja muszą szukać, czasami uporczywie, całe życie, i nie zawsze znajdują.
W tym tygodniu pracuję w Nowej Soli, to zachodnia Polska, województwo Lubuskie. Lunapark jeździ tylko po zachodniej Polsce, między Szczecinem i Ustroniem Morskim, a Wrocławiem i Jelenią Górą. To spory lunapark i w stosunku do innych dość dobrze wyposażony w sprzęt. Także z tego powodu nie opłaca się jeździć po małych miasteczkach i na jednodniowe imprezy.
Widziałaś zapewne brudnych mężczyzn i może słyszałaś ich paskudny język. Moja codzienność.
Ciąg cyferek był jednak prawdziwy. Nic nie dzieje się przypadkowo. Pies zwie się Gloria a Sebastian to już czterdziestolatek. Jego codziennością jest chodzenie z Bogiem. I taki był ten spacer. Nasza rozmowa, jak pisał Jan, tak to był pierwszy krok. Pozdrawiam z pociągu do Warszawy. S.
OdpowiedzUsuńWitaj, Sebastianie.
UsuńGdy zgodnie z obietnicą wysyłałem smsa, wcale nie byłem pewny otrzymania odpowiedzi; może właśnie dlatego, że wziąłem sobie do serca tę hipotetyczną sytuację opisaną w komentarzu adresowanym do Janka: najzwyklejszej pomyłki. Cieszę się z jej braku.
W Twoich słowach o celowości zdarzeń naszego życia pobrzmiewa wiara w predestynację. Pytając wprost: czy uznajesz, iż Bóg kierował naszymi krokami mając na uwadze swoje dalszy plany względem nas?
Chyba domyślasz się, że nie jestem zwolennikiem tej tezy, aczkolwiek nie przekreślam jej całkowicie. Zmieniam boską siłę sprawczą na nas samych, w dalszej kolejności na przypadek, czy raczej nieskończoną ilość skutków bardzo wielu przypadków i drobnych, najzwyklejszych decyzji.
Wiele takich okoliczności złożyło się na moją decyzję wyjścia na spacer wałem Warty, jeszcze większa ich ilość, i to działających od wielu lat, sprawiła, że znalazłem się w Luboniu pracując w lunaparku. Pierwsze z nich zadziałały gdy miałem Twoje lata, bo wtedy zaczęła się moja (wtedy jeszcze nieuświadomiona) droga ku obecnej pracy. Jesteś, nota bene, w wieku mojego pierworodnego syna.
To na początek, o ciągu dalszym decydujemy my sami. To przede wszystkim my ów ślepy węzeł przypadków możemy zamienić w przeznaczenie.
Spotkanie pewnej dziewczyny było przypadkowe, moja wola, tutaj wespół z sercem, czyniąc z niej żonę, przypadek zmieniła w przeznaczenie.
Chętnie poznam Twoje zdanie, Sebastianie.
Gdy przeczytałem o Twoim pisaniu w pociągu, wspomniałem pewną noc spędzoną w podróży. Na klawiaturze maleńkiego, kieszonkowego komputerka pisałem długi list i zaraz go wysłałem. Wtedy, a było to kilkanaście lat temu, była to cudowna nowość techniczna. Teraz wszyscy przywykli do telefonowania i wysyłania listów skądkolwiek; tylko ci, którzy dobrze pamiętają – jak ja – czasy sprzed ery GSM i mobilnego internetu, czasami doznają powracającego zdumienia.
Dziękuję za pozdrowienia. Przyjmij, proszę, moje życzenie zdrowia i załatwienia spraw, dla których jechałeś pociągiem.
Od pierwszego wejścia na Twojego bloga czytam, czytam, czytam. Dzisiaj jest ten wyjątek, że również piszę.
OdpowiedzUsuńSkłoniła mnie do tego DROGA. W moim chodzeniu ona jest najważniejsza, mogę iść dziesięć razy tą samą ,a za każdym razem jest inna. Kocham drogi polne, leśne, piaszczyste, kamienista, zarośnięte trawą, wiosną ukwiecone,zimą zasypane,schowane pod jesiennymi liśćmi.Zdjęcia dróg wiszą u mnie na ścianie w kuchni, są ukojeniem, tęsknotą, przypomnieniem że każde wyjście to przygoda.
Bliskie memu sercu są też dwa światy, a najbardziej to odczuwam kiedy wracam po wędrówce . Łąki, lasy ,skałki, wszystko co było przed chwilą wydaje mi się takie odległe i od razu tęsknię,i marzę a kiedy znów wsiadam do pociągu to od razu jestem w innej rzeczywistości. I dziękuję Bogu za to że piękne drogi są i zdrowe nóżki które po tych drogach noszą.
Więc i dla Ciebie droga ma magnetyczne działanie!
UsuńToś mi siostrą w odczuwaniu, dziewczyno.
W wielu tekstach piszę o drodze, uroczej towarzyszce moich wędrówek, zwłaszcza kaczawskich; czasami pojawia się we mnie myśl o zebraniu tych fragmentów razem, w jeden tekst uzupełniony zdjęciami dróg. Może tak zrobię, zwłaszcza że teraz, w lecie, nie mam możliwości pójścia nimi, co budzi moją tęsknotę.
Poruszyła mnie w Twoich słowach trafność opisu: droga jest jednocześnie tęsknotą i jej ukojeniem. Dokładnie tak właśnie jest. Droga budzi w nas nienasycenie. Jest jak z bliska widziana twarz kochanej osoby: patrzysz i pragniesz patrzenia, a patrząc, toniesz w obrazie jej, jego twarzy.
Nie mam zdjęć dróg na ścianach, moje mieszkania nie są typowe dla naszych czasów, mam za to ulubione zdjęcia dróg na pulpicie komputera. Jedną z nich zamieszczam pod tekstem – dla Basi z Trójgarbu.
Gdy zobaczyłem Twój wpis, liczyłem czas; to już prawie półtora roku minęło od tamtego pięknego zimowego dnia. Zajrzałem do moich zbiorów, obejrzałem zdjęcia i wróciła do mnie uroda tego dnia; pod tekstem dodaję jedno zdjęcie wykonane przez towarzysza tamtej wędrówki.
Dziękuję za czytanie, dziękuję za napisanie, Basiu. Byłoby miło, gdybyś czasami napisała, a gdybyś chciała porozmawiać, właściwie na dowolny temat, po prostu zacznij.
Przyłączam się do Basi z Trójgarbu:) To niezwykłe, że dopiero internet pozwala poznać myśli innych ludzi. I odkryć, że nie zapominają DRÓG przebytych, a nawet je fotografują, tak jak ja to robię. A...właśnie...jestem tym Anonimem, który nadrukował w 'Zielonych ludzikach' przydługą odpowiedź na Twój wpis Krzysztofie.
UsuńAle tu mam co innego do stwierdzenia - chodzi o iwę wierzbę. Ten gatunek oraz kilka innych o formach drzewiastych rzeczywiście żyje tak trochę byle jak. I posiadają tę niezwykłą żywotność odradzania się nawet z półsuchego kija wetkniętego w ziemię. Ale dlatego właśnie wykorzystywano wierzby przez wieki ogławiając je rokrocznie z odrastających witek. To był materiał do produkcji różnych rozmaitości gospodarskich, a między innymi ogrodzeń. Ale też był to pierwowzór wierzby energetycznej:) Jeszcze nie tak dawno temu, bo w latach 90-tych, widywałem na dalekim Podlasiu, w dolinie Bugu i Krzny, ludzi zbierających naręcza takich ciętych gałązek. Wszystkie po wysuszeniu stanowiły paliwo do ich pieców i stanowiły zatem remedium na niedostatek pieniędzy na zakup węgla lub solidnego drewna liściastego na opał. Ponieważ z tamtym regionem łączyły mnie kiedyś dość silne więzi, często bywałem u ludzi, którzy opalali tym lichym opałem swoje domy. Teraz, gdy siedzę w ciepłym pomieszczeniu, tu, wśród sudeckich krajobrazów, myślę czasem z tęsknotą o zapachu dymu wierzbowego i o iwie żyjącej byle jak. Niezwykła żywotność wierzb dawała możliwość przetrwania zimy wielu ludziom. Ot, taki związek ekologiczny pomiędzy dwiema populacjami organizmów skrajnie różnych:)To działo się w ramach zrównoważonego rozwoju...
Witaj, Anonimie :-)
UsuńDomyśliłem się tożsamości, i to raczej nie po obszerności wypowiedzi, a po jej stylu.
Tamtego dnia byłem w Górach Wałbrzyskich z kolegą. Na szczycie Trójgarba spotkaliśmy dziewczynę i chwilę rozmawialiśmy. Później dowiedzieliśmy się od siebie nawzajem, że nam obu zaimponowała swoją samotną wędrówką w niełatwych warunkach. Basia nie jest wychuchaną lalą, a miłośnikiem gór i wędrowcem.
Tak właściwie internet jest na drugim miejscu, to współczesna odmiana gołębia pocztowego; pierwszą jest nasza umiejętność wyrażania myśli pismem. Anonimie, gdy widzę, jak wielu ludziom zupełnie nie zależy na pielęgnowaniu tej znajomości, jak szybko się jej wyzbywają, bywam zaszokowany. Dobrze, że spotykam jeszcze ludzi, także na moim blogu, którzy nie zapomnieli sztuki wyrażania siebie słowami i pismem.
Tak, ludzie ogławiali wierzby, ale gdy dowiedziałem się o tym, że drzewom te praktyki niezbyt szkodzą, a nawet potrafią wydłużyć im życie (chyba przez zwiększenie stabilności całego pnia?), byłem zdziwiony.
Niedawno miałem okazję oglądać stoiska firm zajmujących się wykorzystaniem brzozowych witek. Oglądałem specjalistyczne maszyny, niektóre skomplikowane i duże, ale i sporo stoisk rzemieślniczych. Wyrobów z wikliny widziałem nadspodziewanie dużo, a tutaj wspomnę paliwo do pieców. Były to sprasowane pozostałości po odarciu witek z kory plus resztki gałęzi. Tam dowiedziałem się o istniejących już plantacjach wierzb specjalnie do celów energetycznych. Pomysł spodobał mi się, oczywiście jako uzupełnienie innych metod uzyskiwania ciepła. Argumentowałem tak: sporo terenów leży odłogiem, wiele nie nadaje się do celów rolniczych, a gdy zasadzi się tam wierzby, korzyści będą wielostronne. Utrzymana, nie spłukiwana czy w inny sposób degenerowana ziemia, wytwarzanie tlenu i absorpcja dwutlenku węgla w procesie wzrostu drzew, oczywiście paliwo do pieców, no i w końcu zajęcie i dochód dla pewnej grupy ludzi. Czy zgadzasz się ze mną, Anonimie?