070819
Szosa
kończy się przy przejeździe kolejowym, dalej polna droga prowadzi
do nieodległego lasu. Po dokładnym obejrzeniu mapy wiedziałem, że
na rozstaju trzeba skręcić w prawo i faktycznie, widać tam było
niewyraźny dukt. Dalej wąska ścieżka oddzieliła się od drogi i
wkrótce między drzewami zobaczyłem szary, ogromny pień drzewa.
„Bolesław”,
prawdopodobnie najstarszy dąb w Polsce, rósł w lesie, kilka
kilometrów od Ustronia Morskiego. Kiedyś wziąłem dzień wolny i
dane mi było oprzeć dłoń na drzewie, które wiek już przeżyło,
gdy koronowano Łokietka. Trzy lata temu wichura złamała olbrzyma.
Decyzją władz gminy dąb pozostanie w takim stanie, do jakiego
doprowadził go wiatr.
Tamtego
dnia udało mi się też odszukać głębiej w lesie rosnący dąb
Warcisław, a jest on niewiele młodszym kuzynem Bolesława.
Owszem,
trudno oczekiwać zainteresowania wszystkich ludzi dębem, niechby
najstarszym, ale napisałem o nim dla przykładu, chcąc udowodnić
tezę właściwie niewymagającą dowodu: w każdej okolicy znajdzie
się coś ciekawego do zobaczenia. Ot, wspomniałem teraz wiatraki,
których dziesiątki, raczej setki stoi w okolicy. Dla mnie wiatrak
jest piękną konstrukcją inżynierską i miejscem czarodziejskiej
sztuki wytwarzania tajemniczej energii. Piszę tak, mimo że jestem
technikiem i znam tajniki wytwarzania prądu, ale przecież wiedza,
wbrew twierdzeniu tak wielu ludzi, nie odejmuje czaru, a zwykle go
dodaje, ponieważ pozwala więcej dostrzec i bardziej docenić.
Stałem
pod wysokim, błyszczącym słupem wiatraka i patrzyłem w górę, na
śmigła. Wydawało mi się, że obniżając się w swoim obrocie,
końcem zaczepi o moją głowę, ale ono tylko szumiąc dla
postrachu, pognało w górę, kreśląc bez końca okrąg wymuszony
wiatrem i swoją budową.
Wiatr
wieje, a w domu i na ulicy świeci światło, pracują maszyny w
fabryce i działa komputer. Tylko wiatr jest potrzebny, nic więcej.
Wrażenie robi ilość energii wytwarzanej przez te urządzenia. Przy
odpowiednim wietrze jeden duży wiatrak zapewni prąd do około
półtora tysiąca mieszkań, osiągając moc dwóch megawatów,
czyli 2700 KM.
Pola
z dojrzałym zbożem falują w rytm niskich wzgórz, a spomiędzy
pochylonych kłosów strzela w górę smukła biała wieża wiatraka.
Zadziwiające zestawienie. Jakbym jednocześnie widział kosiarkę
ciągnioną przez konie i zagadkową konstrukcję rodem z
przyszłości.
Zaraz,
miałem pisać o letnim urlopie, a wsiadłem na jednego ze swoich
koników i gnam za śmigłami. Dobrze, już piszę.
W
ciepły i słoneczny dzień trudno znaleźć na plaży miejsce na
położenie koca. Wiem, że letnicy wysyłają jedną osobę rano dla
zajęcia dobrego miejsca. Spokoju tam nie ma. Biegające dzieci sypią
piaskiem na głowy i krzyczą, czego doświadczyłem osobiście będąc
na plaży z wnuczką, dorośli głośno rozmawiają i klną, wielu z
nich włącza przenośne głośniki w nosie mając sąsiadów,
obnośni handlarze wykrzykują zalety swoich towarów, tu i tam
zalatuje tytoniowym dymem.
Na
ulicach nie lepiej: tłok, hałas, motocykle elektryczne kierowane
przez ludzi nie umiejących prowadzić takich maszyn i potrącający
ludzi, chińszczyzna wysypująca się z obskurnych budek na chodniki,
lody, zapiekanki, gofry i znowu lody.
Na
jednej z reklam, a jest ich mnóstwo, przeczytałem ciekawą
informację: oryginalny kebab turecki, wyrób własny. Oto pogodzenie
sprzeczności!
Budki
z wędzonymi rybami w koszmarnych cenach, smród przepalonego oleju,
tłum ludzi niemieszczący się na chodniku, kolejny typ idący z
głośnikiem dudniącym rytmem buc-buc-buc. Do budki z frytkami
ustawił się ogonek ludzi, na brzegu chodnika rozstawiła stolik
dziewczyna wplatająca we włosy kolorowe włókna, a w lunaparku
ryczą głośniki i dudnią wagoniki kolejki górskiej.
W
sklepach kolejki jak za „komuny”. Stoję w ogonku odruchowo
patrząc na ludzi i ich zakupu. Mnóstwo pogryzek w rodzaju chipsów,
słodkie napoje i mocny alkohol. Dużo alkoholu. W otwartych na ulicę
jadalniach ulicznych barów widzę na stołach góry kalorii i
pochłaniających je ludzi, nierzadko brzuchatych: gofry pod kożuchem
przesłodzonych kremów, kebaby, zapiekanki, naleśniki pływające w
słodkich sosach, oczywiście lody i desery w setce odmian – jakby
po wielotygodniowym poście nareszcie można się było najeść do
syta.
Vis
a vis lunaparku popularna dyskoteka, jedna z kilku w miasteczku,
dudni codziennie do wczesnych godzin rannych, a pusta nie jest nigdy.
Po
co ci ludzie tutaj przyjeżdżają? Przecież w piaskownicy pod
blokiem mniejszy jest tłok, w osiedlowym solarium opalą się
szybciej i nieporównywalnie taniej, a kebaby, lody, dyskoteki i
chińszczyzna są wszędzie. Dla morza? Ależ ledwie spojrzą na nie,
a jeśli już wchodzą do zimnej wody Bałtyku, to częstokroć dla
opróżnienia pęcherza, co dość łatwo zauważyć. Dla morza i
wielogodzinnego biwakowania na plaży jeździ mój kolega ze swoją
rodziną, ale on zna plażę, na której najbliżsi sąsiedzi są sto
metrów dalej, a we wsi jest ledwie jeden sklepik i nic więcej.
Wielu
ludzi jedzie w miejsce popularne, uznając tę jego cechę za
miarodajny wskaźnik atrakcyjności. Może nie potrafią sami wybrać,
może gust ogółu jest ich gustem, a może poddają się instynktowi
stadnemu – nie wiem.
Inni
wczasowicze najwyraźniej nie chcą rezygnować w czasie urlopu z
miejskich atrakcji, a nawet uznają bogactwo oferty za powód do
wyboru właśnie tego miejsca, bo przecież – może tak myślą –
jakie to wakacje bez lodów, automatów, kebaba, występów
kabaretowych i roller coaster'a w lunaparku?
Wyjazd
nad morze nie jest dla mnie dobrym pomysłem na spędzenie urlopu,
jednak dostrzegam zalety takiego miejsca, jak to wybierane przez
kolegę, ale jechać do Kołobrzegu czy Ustronia?? Moje wzdryganie
się na samą myśl o takim urlopie, i góry pieniędzy wydawanych
przez tłumy wczasowiczów żeby tutaj być, są miarą odmienności
naszych wyborów.
Od
jakiegoś czasu moje widzenie wielu przejawów aktywności
gospodarczej ludzi, firm i państwa zmienia się. Na przykład
odczuwam zadowolenie widząc budowę domów lub szos. Ruch od rana
pod hurtownią przemysłową potrafi wzbudzić we mnie pozytywne
myśli o przyszłości kraju i jego dobrobycie. Podobnie widzę
skutki popularności miejsc turystycznych: widzę inwestycje, ruch w
interesie, obracanie pieniędzmi, miejsca pracy, bogacenie się kraju
i ludzi. Tak jest dobrze, bo gdyby wszyscy wybierali tak jak ja
wybieram, byłoby gorzej. Mój dwudziestoletni samochód i buty
noszone póki się nie rozpadną, nie sprzyjają inwestycjom. Piszę
o tym aby uwiarygodnić zapewnienie o niepotępianiu wyborów tamtych
tysięcy ludzi tłoczących się na plażach.
Ja
się im tylko dziwię, nie potrafiąc ich zrozumieć.
No właśnie. Z jednej strony rozwój, ale też zatracenie i niszczenie, czego przykładem są ogromne hotele budowane na wydmach. Zamiast ciągle konsumować powinniśmy postawić na minimalizm, taki jak Twój, bo tylko dzięki niemu ludzie jako gatunek mają szansę przetrwać. Ciekawie mówi o tym moja ulubiona Olga Tokarczuk, która kilkanaście lat po napisaniu genialnych "Biegunów", czyli pochwały podróżowania, twierdzi, że teraz już by ich nie napisała, bo jej filozofia życiowa uległa zmianie. I planetę trzeba ratować a podróżowanie ograniczyć.
OdpowiedzUsuńPo raz kolejny okazuje się, że jestem zielony. Ten fakt wywołuje u mnie uśmiech, ponieważ nigdy świadomie nie zbliżyłem się do ruchu zielonych, a ich samych czasami postrzegam jak ekscentrycznych dziwaków. U mnie tego rodzaju przekonania wynikają z logiki, są rezultatem rozmyślań, czyli są autentycznie moje, nie przejęte od nikogo.
UsuńRzeczy używa się do ich zużycia, tak po prostu, i nie kupuje więcej, niż rzeczywiście się potrzebuje. Zbieżność z ekologią jest tutaj wtórna.
Twoja uwaga o podróżowaniu jest celna. Za dużo jeździmy i latamy, za dużo. Zdaje się, że temu przekonaniu dawałem już tutaj wyraz. Sam się przykładam do tego nadmiaru, niestety, przejeżdżając rocznie ponad 10 tysięcy kilometrów, a większość w góry. Mam tego świadomość, ale zrezygnować nie potrafię – jak typowy konsument.
Więc w pełni zgadzając się z Tobą, zwrócę uwagę na fakt pochodny: wędrówek towarów.
Niedawno kupowałem łożyska przez internet, to był zakup służbowy. Zamówiłem w firmie, która jako pierwsza odpowiedziała na moje zapytanie. Po fakcie zauważyłem, że łożyska wędrowały do mnie z Białegostoku. Takie wędrówki są powszechne. Kupujemy nie patrząc na adres nadawcy; tak robią firmy zamawiające towary i zdecydowana większość ludzi. W rezultacie czajnik, który ostatnio kupiłem, z portu w Gdańsku wędrował do Rzeszowa, do importera, a stamtąd przez całą Polskę jechał do Ustronia Morskiego.
Wiele towarów i usług stało się tak tanich, że mało kto zawraca sobie głowę jakąkolwiek optymalizacją przewozów czy konsumpcji.
Jeszcze jeden przyczynek. Odebrałem nitownicę zamówioną do lunaparkowego warsztatu, który jest pod moją pieczą. Zwykła nitownica do zrywanych nitów zapakowana była w ładną walizeczkę z cienkiej sklejki wykończonej aluminiowymi listwami. Oczywiście do niczego nie jest mi ona potrzebna, oddałem koledze, który chciał ją wziąć, ale cel budowy tej walizki został osiągnięty: towar kupiono. Gdy pomyślę, że my jak te sroki wybieramy to, co ładne, bogato wyglądające lub pstrokate, cholera mnie bierze.
Anno, gospodarka światowa jest bardzo chwiejną konstrukcją. Wszyscy jak ognia w drewnianym domu boją się kryzysu. Uspokaja nas – producentów, handlowców i konsumentów – lekki coroczny wzrost. Stabilizacja już zapala żółte światło, a kilkuprocentowy spadek, niechby najzupełniej racjonalny, świeci na czerwono i może być początkiem lawiny prowadzącej do kryzysu.
Buty na zimę ostatnio kupiłem jakieś siedem lat temu, a że kupiłem porządne, skórzane, szyte i rzadko je używam, posłużą jeszcze kilka lat – a są one jedynie przykładem, jednym z wielu. Jest oczywiste, że gdyby wszyscy tak rzadko kupowali dobra konsumpcyjne, ograniczenie produkcji byłoby konieczne.
Teraz najgorsze, najtrudniejsze i najdziwniejsze: to ograniczenie jest potrzebne dla oszczędzania zasobów Ziemi, obecnie eksploatowanych ponad sens, potrzeby i wytrzymałość ekosystemu, ale wiedzie przez światowy kryzys z wszystkimi jego skutkami. Alternatywą jest znaczna przebudowa gospodarki światowej, ale do tego dzieła nikt nie ma zamiaru się zabierać.
Konsumpcjonizm mnie przeraża. Wiesz, mój brat gdy przyjeżdża, zabera stăd kilka kamieni. No i podjeżdża autem pod Kufel. W tym roku, widzăc jak krzywo na to patrzę, w zamian... posprzątał i posegregował śmieci na punkcie widokowym. Tak. Jesteśmy zielonymi z wyboru.
UsuńAnno, trochę przekornie przyznam, że moja niechęć do konsumpcjonizmu jest w jakiejś mierze rezultatem uciążliwości mojej pracy; myślę, że gdybym miał lubianą, może byłoby trochę inaczej.
UsuńCzasami gdy waham się, czy coś kupić, zaraz włącza mi się (sam włącza) kalkulator: cały dzień muszę pracować na ten zakup; albo: kilkudniową przeprowadzkę muszę przeżyć, pracując po kilkanaście godzin, żeby to kupić. Wtedy wcale często uznaję, że tak właściwie nie potrzebuję tej rzeczy.
Trochę przerażenia jest i we mnie, kiedy dojdę do wniosku, albo wprost zauważę, jak wielu ludzi stawia znak równości między możliwościami zakupów, a udanym życiem; albo kiedy uznają, że jakieś rzeczy po prostu się im należą, lub że nie wypada nie mieć.
Z tych przymusów wyłania się pustka ich wnętrz, którą tylko kolejne rzeczy mogą zapełnić.
To faktycznie może być przerażające. Zauważyłem, że z tego rodzaju ludźmi nie porozmawia się o ekologii, o potrzebie dbałości o Ziemię, bo wzruszają ramionami: inni mają, to i ja chcę mieć.
Tutaj, w tej mojej zielonej oszczędności, niemałą rolę gra też gust i poczucie swojej wartości. Nie kupię czegoś, co jest brzydkie a modne, bo podążanie za modą mam za formę zniewolenia, a człowiek winien radość i satysfakcję czerpać z przeżywania, ze swoich pozytywnych uczuć i wrażeń, a nie z faktu posiadania. Tak się nie godzi robić.
No i w ten sposób filozofia doprowadza mnie do obozu zielonych :-)
Parę dni temu przeczytałem zgrabną i trafną maksymę:
Jeśli ktoś ma pracę, którą lubi, to tak jakby nie pracował. Pomyślałem wtedy o Annie z Domku pod Orzechem...
O tak. "Muszę mieć" to rodzaj zniewolenia. Wolnością jest możliwość rezygnacji z czegoś. Mogę to kupić, ale wcale tego nie muszę robić. Więc wybieram. Nie kupuję (ta filozofia nie obejmuje filiżanek!)
UsuńAleż oczywiście, że filiżanek nie dotyczą ograniczenia! :-)
UsuńZastanawiałem się, co u mnie jest filiżanką. Wcześniej kupiłem kilka par (używanych) butów górskich, ale ostatnio zaniedbałem te zakupy. Może dlatego, że już posiadane wystarczą mi na lata całe? A może z braku czasu? Chyba tylko samochód, jego naprawy i tankowanie dla wyjazdów w góry, jest u mnie filiżanką.
Ha! Chyba właśnie powstało nowe powiedzenie? "Każdy ma swoją filiżankę"?
UsuńDobre!
UsuńPodwójnie dobre powiedzenie, Anno, bo krótkie, treściwe, a przy tym tajemnicze dla niewtajemniczonych. Damy tym słowom życie, jeśli będziemy je używać :-)
Lubię oglądać cuda natury, ale to wiąże się z podróżowaniem:-) choć, gdy wracamy w ciszę naszego Pogórza, to z błogą ulgą, że już wróciliśmy; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńBa, kto nie lubi oglądać!? :-)
UsuńMario, od lat uważam, że poznawanie uroków świata jest celem, dla którego warto pracować; oczywiście pomijam tutaj podstawę, czyli pracę dla zaspokojenia celów bytowych naszego życia. Praca dla kupienia droższego samochodu i willi, a tym bardziej dla pogrubienia portfela, sensu nie ma. Szkoda życia. Na podróże w ładne miejsca nie szkoda. Do tej pory zgoda, dalej mamy pewien problem, który poruszyliśmy, ja i Anna, w naszych wypowiedziach. Chodzi o ekologiczne koszta podróżowania. Cóż mi powiedzieć, skoro sam przejeżdżam 5 czy 8 tysięcy kilometrów rocznie tylko dla połażenia po Sudetach? Nic, poza wskazaniem na umiar i świadomość tego rodzaju dylematów.
A powroty do domu faktycznie są miłe. Nawet wtedy, gdy wraca się z pięknych miejsc.
Czemu ludzie przyjeżdżają, może po jod?:) Trzeba zmienić miejsce "wakacjując", ponoć podróże kształcą, i te duże i małe.
OdpowiedzUsuńE tam, lepiej byłoby gdyby ludzie podobnie do Ciebie wybierali, przecież taki poziom produkcji nie jest potrzebny.
Dzisiaj zapadło mi w pamięć (przesłuchany podcast) stwierdzenie pewnego filozofa. Powiedział, że kiedy ogląda reklamy pięknych, słonecznych krajów i miejsc to, czuje się dziwnie "kiedyś chciał, lecz pieniędzy nie było, dzisiaj mógłby pojechać, aby zobaczyć przed tym nim znikną.
Ja zwiedziłam Toruń, bardzo przyjazne turystom miasto (abstrahuję od wiadomo kogo), byłam na wystawie Abramowić i wróciłam oniemiała!
Byłaś w Toruniu? Kiedyś tam pracowałem. Ładne miasto, tylko zatłoczone. Tak, wiadomo od kogo abstrahujesz, wiadomo :-)
UsuńMyślę nieco inaczej niż filozof, o którym wspominasz. Miejsca są mimo wszystko bardziej trwałe niż ludzkie życie. Świadom tego mówię sobie, że to czy tamto chciałbym zobaczyć póki jestem, póki widzę i odczuwam.
Ciekawy jestem swojego odbioru naocznie widzianych prac Abramowić, bo przegląd zdjęć podsuniętych mi przez google wypadł typowo, czyli niezbyt dobrze dla autorki, ale może będąc na wystawie i widząc prace, nie zdjęcia, zobaczyłbym inaczej?
Chomiku, nie jestem zwolennikiem sztuki nowoczesnej. Za dużo w niej dziwności, prób zaszokowania, niesmacznych scen nawet. Czasami odnoszę wrażenie, że ten czy tamten twórca koniecznie chce być oryginalny, pokazać coś po raz pierwszy.
Dodam jednak, że nie jestem wyrobionym odbiorcą.
Myślę, Chomiku, że po jod przyjeżdżają jesienni wczasowicze, i dla jego absorpcji długo spacerują plażą, nie zatłoczonym deptakiem.
Performance, nawet tylko oglądany, trudno opisać, chociaż dwa elementy były interakcyjne, takie wprawki dla oglądających. Wystawa była retrospekcją, to jej mocna strona. Życie pewnej kobiety, kreatywnej jak diabli i takiej patrzącej zewnątrz na to, co się z nią dzieje i wokół. Po kolei opowiem, co zapamiętałam. Najpierw walczyła z przeszłością - tak tym osławionym dzieciństwem i dojrzewaniem, ze swoim ciałem, wykorzystując wszystkie możliwe symbole i prowokując jak diabli. Niekiedy to bardzo przytłaczało i było takim wychodzeniem spod kołdry i zapaleniem światła. Potem był kontakt, relacja z innymi (to chyba jej pozostało, jako ważna figura). Jednocześnie parła na to, aby móc opuścić swój ojczysty kraj. Następnie miłość - zespolenie z mężczyzną, jak jeden organizm - to przerażało. Rozstanie - chiński mur, po którym szli z obu krańców, by się spotkać i pożegnać. Dalej kamienie, minerały i przytulanie się do nich. Po czym znowu wystawienie na widok publiczny, czyli mieszkanie na widoku. Wreszcie, cholernie dla mnie mocne rozprawienie się wojną w Jugosławii, te kości mnie prześladują i śnią się po nocach, a ich zapach, chociaż były już wyczyszczone, sterylne, ciągnie się.
OdpowiedzUsuńWystawę kończył manifest do artystów. Był piękny, bez skazy, bez szaleństwa.
Co po drodze, zabobony i naturalne traktowanie ciała przez społeczność, którą znała, oraz wiele medytacji tybetańsko-indyjskich i poznawania innych punktów widzenia.
Bardzo to było trudne, człowiek kim jest, z czym się zmaga i o co w tym wszystkim chodzi.
Z jednej strony podejście jednostkowe (jemu coraz mniej przyklaskuję, zaczyna mnie mierzić to „ja”, „moje”, jest ważne, ale…), z drugiej jakby wyszła z pudełka, w którym jesteśmy i popatrzyła na to z boku (to cholernie cenię, gdyż bardzo przypasowała mi myśl Gadamera (chyba?), że artysta to ktoś, kto potrafi - wyskakuje - wynieść się na zewnątrz tego, czym żyje społeczność. Niejako opuścić akceptowane ramy i dać nam wgląd inny.
pzd srd:)
Dokładnie tak: artysta potrafi wyjść poza rzeczywistość i pokazać świat inaczej. Dlatego nazwanie kogoś artystą jest bardzo nobilitujące, a nazywanie śpiewaków estradowych artystami dewaluuje pojęcia artyzmu i artysty.
OdpowiedzUsuńDo tego miejsca zgoda, dalej już nie bardzo.
Chomiku, nie mogę sam ocenić twórczości Abramowić po naocznym zapoznaniu się z jej dziełami, ale skoro zrobiła karierę w USA, gdzie nie brakuje twórców światowego formatu i z całego świata, wypada mi uznać jej wielkość. Tylko widzisz, twórczość tyle ma wartości, o ile działa na odbiorcę; tutaj, dla mnie, ma niewielką. Pokazywanie kości pomordowanych (czy dobrze zrozumiałem?) bardzo dziwną jest dla mnie sztuką, nadzwyczaj trudną do zaakceptowania, ponieważ ta ma u mnie immanentny dodatek piękna. Takie kompozycje mogą szokować, albo w inny sposób silnie działać na odbiorcę, ale nie nazwę ich sztuką piękną. Może sztuką szokowania.
Powiem nawet, że odwracam kolejność uznając piękno za ważniejsze. Ono samo jest zdolne nabyć walorów sztuki, a ta bez piękna nie wiem czym jest.
Szli oboje murem chińskim, żeby dojść do siebie i rozejść się? Oryginalne rozstanie, ale dlaczego w taki sposób?
Nie wiem, jak Abramowić przytula się do minerałów, ale akurat tutaj rozumiem ją, bo sam lubię dotyk ładnych kamieni. Niekoniecznie drogich.
Nie, nie nie były tylko kości, to performance, a więc sama je czyściła (chyba wołowe z... to stop, skąd) i do tego opowieść, a właściwie trójdialog: ojciec, matka i ona.
OdpowiedzUsuńTam nie było szoku.
Z tym chińskim murem to była wędrówka. Może chodziło o czas?
Nie opiszę i tu żal:((( performance, a to i tak sam w sobie nie był, tylko jakby z drugiej ręki opowieść.
Były dwa eksperymenty, które zaproponowano "oglądaczowi". Pierwszy to usiąść na przeciwko siebie w słuchawkach silnie wygłuszających zewnętrze - z Julką spróbowałyśmy. Do drugiego sama podeszłam: stół, w rowie na środku zmieszany ryż i soczewica, łopatka do nasypania tyle, ile zechcesz, kartka papieru i ołówek, do liczenia, ile w garstce drobin każdego rodzaju.
Przywożę kamienie z różnych miejsc, są piękne Tam, a w domu moim takie same... już.
Chomiku, muszę Cię przeprosić za swoje zbyt kategorycznie wyrażane zdanie o nowoczesnej sztuce. Postaram się więcej tego nie robić, a teraz przypomnę sygnalizowaną wcześniej słabą znajomość tej sztuki.
UsuńDomyślasz się, jaki cel miał eksperyment z liczeniem ziaren? A Ty liczyłaś? Co wtedy czułaś?
Kamienie są ładniejsze tam, gdzie leżały? Może ich dotyczy to, co – jak mówią – dotyczy starych ludzi i drzew: zostawić tam, gdzie były?
Wiesz, z nowoczesną sztuką jest różnie, sama jechałam - niejako oporując, a było trochę jak z muzyką. Trafia, nie trafia, ładne, nie ładne. Było w punkt, bez fałszu.
OdpowiedzUsuńLiczyłam te ziarna:), nawet zachowałam tę kartkę na pamiątkę. Niewiele wzięłam ich na łopatkę, a dziewczyny czekały na mnie. Lubię czas, który jest. To trochę głupio brzmi.
Na szlaku, te kamienie, które wzięłam ze sobą wyróżniały się, a teraz upodobniły się do siebie.
Ha, przeczytałam kilka książek na wakacjowaniu. Jedna mnie zachwyciła "Rzecz o ptakach" N. Stryckera.
Wakacjowanie? Sympatyczne słowo.
UsuńZ kamieniami mam podobnie. Większość z nich traci część urody leżąc w domu, tylko szczególne okazy zachowują tamtą chwilę ich zobaczenia. Może tracą właśnie dlatego, że nie pamiętamy okoliczności ich znalezienia? Ale nic to! Na stole obok mnie leży płaski, gładki kamyk, taki zwykły, szary. Zobaczyłem go na alejce i podniosłem, podobał się, więc włożyłem w kieszeń, a później bawiłem się nim przekręcając między palcami. Pewnie za jakiś czas i on stanie się anonimowy, ale póki co leży obok, bo w kamieniu jest jakaś magia, coś, co się nam podoba.
Jeśli dobrze rozumiem Twoje słowa, Chomiku, to powinienem stwierdzić, że dobrze Ci się żyje – skoro lubisz czas, który jest. Chwile bieżące, zwykły dzień. Niech tak Ci będzie zawsze.
Książki nie znam, napisz parę słów o niej. Jest napisana ze stanowiska ornitologa?