070424
Po pięciu miesiącach pracy daleko stąd wróciłem do domu i na Roztocze. Kłopotów z wyborem pierwszej trasy wędrówki nie miałem, a to dzięki pojawiającym się w pamięci obrazom brzóz w zielonej mgiełce. Tak brzozy się stroją krótko, może przez tydzień, na początku rozwijania swoich liści. Drzewa wtedy nie są jeszcze w pełni zielone, pierwsze listeczki mają wielkość paznokcia, i właśnie one tworzą efekt mgiełki – zielonej, zwiewnej, nieokreślonej i szybko przemijającej niczym marzenie senne.
Tydzień później brzoza jest już normalnie zielona. Owszem, ładna, nawet bardzo, ale bez tej magii marzenia. Był i drugi powracający obraz – brzeziny i uroczej drogi poznanych w minionym roku.
Pojechałem tam i zdążyłem zobaczyć ów wczesnowiosenny strój brzóz. Taki był cały mój plan na dzisiaj, chociaż z rana zobaczyłem w oddali, na tle błękitnego nieba, kilka wiatraków których nie było w minionym roku, a zobaczywszy wiedziałem, że pójdę do nich. Wiedziałem nim podjąłem świadomą decyzję. Ani myślę walczyć z moimi technicznymi upodobaniami, ponieważ także i one mnie budują.
Więc brzozy, towarzyszki wszystkich roztoczańskich wędrówek, ale dzisiejszej szczególnie.
Jesienią brzoza jest ładna, ale nie olśniewa taką urodą jak się chwali klon zwyczajny czy szczególnie miłorząb. Wiosną jej jasnozielone małe listeczki są śliczne, ale nie kwitnie tak spektakularnie jak wiąz górski czy magnolia. Brzoza ma jednak wyjątkową umiejętność dbania o swoją urodę cały rok. Gdy przekwitnie magnolia, gdy klon zostanie ogołocony z liści, nie ma w nich nic przyciągającego wzrok, brzoza natomiast i w końcu listopada potrafi wystroić się paroma ostatnimi listkami, a i miesiąc później, gdy szarość wokół dominuje, jej delikatne gałązki podnoszone wiatrem niczym kobiece włosy i białe konary rozjaśniają świat i ludzkie oblicze. O brzozie myślę „ona”, ponieważ ma w sobie niejeden kobiecy pierwiastek.
Mirabelki już przekwitły (kiedy??), ale kwitną czereśnie i śliwy tarniny, a jednych i drugich jest na Roztoczu bardzo dużo. Rokrocznie zadziwia rozrzutność, szafowanie swoimi siłami niepozornych przecież krzewów tarniny. Na miedzach i na brzegach zadrzewień, a więc wszędzie tam, gdzie rosną, nierzadko bardzo gęsto, widać w te dni białe ściany utworzone z milionów kwiatów.
Tak jak i w minionym roku, z przyjemnością i pewnym rozczuleniem patrzyłem pod nogi, na drobne roślinki z maleńkimi, niepozornymi kwiatkami wielkości łebka zapałki albo małego paznokcia. Na przydrożach, na mało używanych polnych drogach, a zwłaszcza na plantacjach porzeczek, widziałem mnóstwo gwiazdnic (tych pospolitych, wielkokwiatowe chyba jeszcze czekają), rzodkiewników i taszników. Poznałem je dopiero niedawno i trudno mi zrozumieć, dlaczego przez tyle lat nie zwracałem uwagi na te rośliny, wiosenne przecież i ujmujące swoją niepozornością. Widziałem ich mnóstwo, ale zdjęć prawie nie mam, bo trudno mi je fotografować. Chyba… nie śmiejcie się, chyba one nie lubią być fotografowane.
O wiatrakach napiszę osobny tekst, o drodze wspomnę.
Otóż kilkaset metrów szedłem betonową drogą wiodącą na pola. Coraz częściej takie spotykam, są następczyniami zwykłych, jakże często wyboistych i błotnistych, polnych dróg. Te nowe biegną ich śladami, a więc też są wąskie i kręte, ale równe i nie rozmakają. Na końcu drogi stała tablica informacyjna z której wynikało, że koszt budowy jednego metra wynosił około 500 zł, czyli pół miliona za kilometr. Dla porównania: koszt eski biegnącej przez Sudety wynosi 100 tysięcy za metr, czyli sto milionów za kilometr. Szokująca różnica? Owszem, początkowo byłem zaskoczony, ale tylko do chwili uświadomienia sobie nieporównywalnej skali inwestycji. Te gminne drogi też trzeba uznać za drogie, skoro w każdej gminie trzeba ich dziesiątki kilometrów by zapewnić dobry dojazd do pól. Drogie, ale potrzebne do przejazdu ciężkiego sprzętu rolniczego.
Wyjątkowo dużo, bo pięć godzin, wałkoniłem na miedzach w ładnych miejscach. To przywilej ciepłego dnia i wędrowania bez celu; nie, raczej bez planu, bo cel miałem i to precyzyjny: zobaczyć wiosnę.
Stojąc przy brzozie rosnącej na wysokiej między, przez jej małe listeczki patrzyłem na wąskie pola wspinające się na zbocze wzgórza. Opodal widziałem ukwieconą czereśnię, wysoką zwichrowaną sosnę, plantację malin na szczycie, dalej różnokolorowe paski pól przetykane samotnymi drzewami, a wszystko jasne, kolorowe i promienne w wiosennym słońcu; drogie mi, swojskie i lubiane. Czułem radość ze swojego powrotu i bycia u siebie.
U siebie... Wspomniałem swoje sudeckie ścieżki zostawione tak daleko, a w tamtej chwili wydały mi cenne jak to wszystko, co tracimy. Obraz rozmazał mi się łzami i wtedy pomyślałem, że są one moim zapewnieniem: wróciłem tutaj, wrócę i tam.
Obrazki ze szlaku
Czasami lepiej nie zaglądać w głąb ciemnych wąwozów roztoczańskich.
Uschnięte badyle nawłoci wyższe ode mnie to częsty widok. Nie podoba mi się nawłoć poza krótkim okresem jej kwitnienia. To uprzykrzone, nachalne zielsko nieznikające nawet w następnym roku.
Plantacje, zwłaszcza porzeczek, potrafią ciągnąć się setkami metrów.
Zwarta ściana aronii. Wiele jest opuszczonych, czy raczej niewykorzystywanych plantacji tych roślin, a wtedy, nieprzycinane, szybko się rozrastają tworząc ściany praktycznie nie do przejścia. Kiedyś trafiłem do labiryntu aroniowego: wszedłem między dwa rzędy gęstych krzewów ponieważ biegły w pożądaną stronę, ale dalej okazało się, że przejścia nie ma, jest zarośnięte. Mając do wyboru przedzieranie przez gęstwinę, wybrałem powrót po śladach i szukanie innej drogi.
Ilość koniecznych prac na plantacjach malin (ale przecież nie tylko) jest bardzo duża. Jakie będą ceny skupu? Dwa lata temu płacono 15 i chyba nawet więcej złotych za kilo owoców, rok temu cztery i mniej. Jeśli i w tym roku tak będzie, znowu większość owoców opadnie. Rozmawiałem z plantatorką zbierającą owoce dla siebie, powiedziała mi, że przez jeden dzień zebrać można do 40 kilo, a więc o wartości ledwie wystarczającej do opłacenia pracownika. Czuję w sobie niezgodę, nawet bunt, na myśl o marnotrawieniu darów natury, a tutaj i ludzkiej pracy. Tyle wartościowego jedzenia się marnuje!
Trasa:
na południe i zachód od wsi Łady na zachodnim Roztoczu. Dodaję drugą mapę, w małej skali, aby łatwiej było się zorientować w której części Roztocza byłem.
Statystyka: 11 godzin na szlaku długości 17 km, a szedłem godzin sześć.
Pięknie Opisałeś urodę brzóz. Dla mnie brzoza jest delikatnością na równi z kwiatami. Teraz wiosną póki jeszcze przyroda nie zmęczona jest suszą, czy licznymi deszczami to działa na człowieka jak terapia. Jak widzisz Krzysztofie nasz kraj w każdej stronie jest piękny czy to są Kaczawy czy Roztocze. Nawet staram się nie zauważać jak bardzo jest niszczony dla jakiej idei pytam się? giną plantacje owoców, warzyw. Tworzy się jakieś sztuczne twory niby spożywcze, proponuje się jakieś robactwo do spożywania. Nic to nam jeszcze będzie dane cieszyć się drzewem, wąwozem czy kwiatem na łące. Masz rację, że jednak wąwozy, strumienie leśne straszą wszelakim brudem pozostawionym przez człowieka. Dziękuję za te wszystkie kojące widoki. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJa też dziękuję, Aleksandro. Za obecność, za przychylne słowa.
UsuńTeż tak się pocieszam: że dla mnie jeszcze wystarczy, że póki jestem, mogę cieszyć się naturą, a co czeka moje wnuki, nie wiem. Mam obawy o ich los. Coraz bardziej nie podobają mi się poczynania najwyższych władz europejskich i polskich, ale jedyne, co mogę zrobić, to ucieczka. Teraz na Roztocze albo w książki.
Dla miłośnika wędrówek po polach malowanych zbożem rozmaitem i łagodnych wzgórzach Roztocze jest idealne.
OdpowiedzUsuńPiszesz o znanej mi części zachodniego Roztocza, najczęściej odwiedzanego i poznawanego przeze mnie. W tej okolicy jest duże urozmaicenie widoków, spore różnice poziomów, wyraźnie zarysowane wzgórza, a tego wszystkiego jest mniej we wschodniej części.
Na wieży widokowej nad Hosznią byłem parokrotnie, w okolicy mam swoje ulubione miejsca.
A teraz z innej beczki, Szczebrzeszyn leży na Roztoczu.
OdpowiedzUsuńTrzynastego, w Szczebrzeszynie
chrząszcz się zaczął tarzać w trzcinie.
Wszczęli wrzask Szczebrzeszynianie:
– Cóż ma znaczyć to tarzanie?!
Wezwać trzeba by lekarza,
zamiast brzmieć, ten chrząszcz się tarza!
Wszak Szczebrzeszyn z tego słynie,
że w nim zawsze chrząszcz BRZMI w trzcinie!
A chrząszcz odrzekł niezmieszany:
– Przyszedł wreszcie czas na zmiany!
Drzewiej chrząszcze w trzcinie brzmiały,
teraz będą się tarzały.
Janku, mam pomysł na egzaminowanie Anglików: jeśli wyrecytuje ten wiersz, ma przyznawany najwyższy poziom znajomości polskiego.
OdpowiedzUsuńPrzejeżdżając przez miasteczko zauważyłem napis: Witamy w Szczebrzeszynie, stolicy języka polskiego.
Niewątpliwie tak jest!
Miło było przypomnieć sobie ten wiersz :-)
Potwierdzam, Roztocze jest urocze, poznałam okolice Hoszni, na wieży nie byłam, ale wystarczyły mi widoki z rozległych wzgórz. Brzozy, zresztą wszystkie drzewa były jeszcze bezlistne, zieleniły się tylko oziminy , rzepaczyska, bo to był początek marca. Praca rolnika jest niewymierna, zazwyczaj liczy się koszt nawozów, paliwa, materiału siewnego, środków ochrony roślin, a już praca wlasna jakby niepoliczalna. Niby "rolnik leży, a w polu mu rośnie ", oj, niechby każdy spróbował tej pracy, może byłoby większe poszanowanie dla wyprodukowanej żywności. Spotkałam się z tym, że nikt nie chciał owoców za darmo ...no, może jakby były zerwane😉 Dziś dzień odpoczynku, pada deszcz, za oknem biało, mgliście bardzo, taki dzień lenistwa też się należy🙂, pozdrawiam Maria z Pogórza Przemyskiego.
OdpowiedzUsuńMario, dziękuję w imieniu Roztocza :-)
OdpowiedzUsuńRzepaczyska – kolejne Twoje fajne słowo.
Ja też spotkałem się z taką postawą: wezmę, ale gotowe, zebrane. Może jeszcze umyte? Szokować może rozleniwienie ludzi i ich nieznajomość realiów upraw i hodowli. Dla coraz większej ilości ludzi mleko to tylko produkt fabryczny stojący na półce w sklepie, jak i mięso ładnie zapakowane i gotowe do rzucenia na patelnię. Czasami wyobrażam sobie reakcję takiej zielonej osoby na widok tego wszystkiego, co się dzieje w ubojni.
Ja takie deszczowe wiosenne dni jak dzisiaj odbieram z ulgą, bo wtedy nie robię sobie wyrzutów o siedzenie w mieście zamiast szwendania się po polach. A propos! Nie wiem, do kogo usłyszał to słowo mój trzyletni wnuk, dość, że w sobotę, na wieść o mojej nieobecności, powiedział: dziadek znowu się szwenda po polach.
Do rzepaczyska dodam jeszcze rzepaczankę.
OdpowiedzUsuńRzepaczanka to słoma po zebraniu przez kombajn zbożowy dojrzałego rzepaku. W dawnych PeGeeRach rzepaczankę wykorzystywano jako ściółkę w oborach i tuczarniach trzody chlewnej. Kombajn zbożowy jest młockarnią wąskomłotną, z której słoma wychodzi w postaci zmierzwionej, doskonale nadającą się na podściółkę dla zwierząt hodowlanych.
Rzepaczanka? Ciekawe słowo, takie trochę... pieszczotliwe. No i tworzy dobrą parę z rzepaczyskiem: ona i on.
OdpowiedzUsuń