210919
Okolice Wielisławki,
Zawady i Świerzawy.
Witanie gór i
żegnanie lata.
Pojechałem do
Sędziszowej, chcąc z bliska zobaczyć wieżę wypatrzoną na
wiosnę, odwiedzić lubiane miejsca i poznać Świerzawę,
miasteczko, przez które do tej pory tylko przejeżdżałem.
Zaczynało się
rozwidniać, gdy zaparkowałem na początku mojej drogi pod
Wielisławką. Termometr wskazywał zero stopni. Zero? Czy dobrze on
działa? Uchyliłem drzwi i zaraz zamknąłem. Dobrze działa.
Wypiłem kubek herbaty, założyłem rezerwowy sweter, zapiąłem się
pod szyją i poszedłem.
Niebo jaśniało, a
na wschodzie chwaliła się kolorami nasza swojska Jutrzenka, czyli
bogini Eos. Powietrze było nieruchome i idealnie przejrzyste. Dym
unoszący się z komina w wiosce szedł pionowo w górę i bardziej
był pomarańczowy niż szary. Zatrzymałem się przy znanej mi
jabłoni, szukałem jej owoców, nie jeden raz zbieranych dla ich
smaku, ale w tym roku drzewo odpoczywało.
Bieg drogi pod górę
odsuwa horyzont, zmienia wygląd gór, odsłania szczyty jeszcze
przed chwilą niewidoczne: za mną, na styku nieba i ziemi, pokazał
się wierzchołek jakiejś górki, chwilę dopasowywałem jej kształt
do kaczawskich górek nim pojąłem, że patrzę na Śnieżkę,
wyjątkowo wyraźnie dzisiaj widoczną.
Niebo jaśniało
coraz bardziej, w końcu zobaczyłem przed sobą światło słońca
na czubkach drzew. Obejrzałem się i zobaczyłem je zaplątane w
koronach drzew na zboczu góry. Zaczynał się dzień piękny
słońcem, ciepłem, zielenią, widokami i moją tutaj obecnością.
Przedostatni dzień lata.
Opuściłem swoją
dróżkę, jedną z najładniejszych w tych górach, i polami szedłem
w stronę Gajowej. Jest tam bodajże pierwsze moje ulubione miejsce.
Zbliżając się do ściany lasu na zboczu Gajowej wiedziałem, że
za chwilę zobaczę dróżkę wybiegającą spomiędzy drzew na brzeg
pola – miła świadomość bycia na miejscu znanymi i lubianym.
Właśnie ta dróżka pojawiająca się pod dębem, jej dalszy bieg
brzegiem lasu, pole opadające ku drzewom w dole, a wyżej tak liczni
moi znajomi, dalej i dalej, aż po Śnieżkę, ten widok zauroczył
mnie kilka lat temu. Dla tego uroku wracałem tutaj i będę wracał.
Chyba z pół
godziny stałem tam, patrząc i słuchając.
Błyszczące rosą
rżysko i trawy (dlaczego właściwie kropelki rosy trzymają się
szczytów źdźbeł, jakby wbrew prawu ciążenia?), domki wioski
pnące się po zboczu, dalekie parkotanie traktora, balon wznoszący
się nad Szybowcową. Mgiełka między drzewami w dolinie, samotna
brzoza cała w słońcu, błyski światła w oknach obserwatorium na
Śnieżce. Widziałem je kilka razy, a zawsze przyciągają wzrok i
fascynują, zawsze są efemerydami, skoro zobaczyć je można tylko
przez chwilę, krótko po wschodzie słońca, w pogodny świt. Są
zapowiedzią pięknego dnia.
Kiedy jestem tam,
gdzie chcę być, kiedy widzę słońce, błękit nieba i zieleń
drzew, mam wszystko.
W poprzednim roku
wypatrzyliśmy, ja i Janek, wieżę na Zawadzie, sąsiedniej górze.
Dzisiaj poszedłem tam zobaczyć z bliska budowlę. Przy okazji
powiem, że spotyka się różne nazwy tej sporej górki: Zawadnia,
Zawodna, Zawadna. Idę za encyklopedią używając nazwy Zawada.
Sporo się zmieniło
w jej okolicy. Zbudowano kilka ścieżek rowerowych po zboczach,
postawiono tablice informacyjne, no i wieżę widokową, pierwszą
wieżę w Górach Kaczawskich (jeśli nie liczyć poniemieckich w
Chełmach), a to wszystko przy wydatnej pomocy finansowej Unii. Z
opisu dowiedziałem się, że celem inwestycji było zmniejszenie
antropopresji na środowisko.
Pozwolę sobie tutaj
na uwagę.
W naszym języku
jeszcze funkcjonuje (zapominane już, niestety) powiedzenie o
trafieniu kulą w płot, na określenie skrajnego mijania się
zamierzeń i efektów. Wcześniej nie było tam ścieżek, biegł
tylko jeden, mało używany, szlak pieszy. Pusto było, w miarę
czysto, i cicho. Zbudowanie torów rowerowych i wieży spowoduje
znaczny wzrost ilości ludzi, a tym samym nie zmniejszy, a zwiększy
antropopresję, ponieważ człowiek to takie zwierzę, które pełną
butelkę przytarga w góry, pusta ciąży mu okrutnie, a gdy ścieżka
wyda mu się niewygodna, obok wydepcze drugą. Dobitnie widać tę
jego cechę na Trójgarbie w Górach Wałbrzyskich, w związku z
niedawno zbudowaną wieżą na szczycie. Właściwym działaniem dla
zmniejszenia antropopresji byłoby zaoranie istniejących ścieżek i
szlaków, a nie budowa nowych.
Zawada sąsiaduje z
Gozdnem, małą wioską. Z odległości kilkuset metrów od
pierwszego jej domu usłyszałem odgłosy dudnienia z głośników;
będąc bliżej zobaczyłem, że kolumny wystawione są przed dom.
Hałas przytłaczał, ale najwyraźniej tylko mnie. Wszedłem na
szczyt góry, ale i tam słyszałem dudnienie. Nieco później
słyszałem takie samo dudnienie na ulicy miasteczka i w parku. To
nieliczące się z nikim obdarowywanie wszystkich wokół decybelami
jest szaleństwem rozprzestrzeniającym się niczym zaraza.
Wieża spodobała mi
się. Jest drewnianą, jednak solidną konstrukcją. Może tylko
nieco za niską, ponieważ najwyższe sąsiedzkie drzewa sięgają
już poziomu podłogi tarasu widokowego, ale póki drzewa ją nie
przerosną, będzie zapewniała rozległy i w pełni panoramiczny
widok. Jest skręcana, a naliczyłem dziesięć śrub bez nakrętek.
One same nie mogły się odkręcić. Jedna ma wartość złotówki,
więc nie dla pieniędzy zostały odkręcone.
Nakrętki i
dudnienie. Barbarzyństwo i głupota wymykają się próbom
logicznego uzasadnienia.
Dość o tym, wróćmy
na wieżę i zapomnijmy o dziwnych ludziach.
Grodziec, ostatnia
góra najdalszej części Pogórza Kaczawskiego, wydawała się
dzisiaj bliziutka. W idealnie przejrzystym powietrzu wszystkie góry
były dzisiaj bliskie. Szosa jak nitka, samochód jak mały żuk,
niemała Wielisławka jak dziecięca babka z piasku, samotne drzewa
jak zawsze budzące chęć obejrzenia ich z bliska. Oczywiście
zabawiałem rozpoznawaniem gór, na ogół z niezłym skutkiem, ale
też zwróciłem uwagę na żółtawy odcień powietrza nad Legnicą.
Cóż, bycie światowym liderem w produkcji miedzi ma swoją cenę. Z
drugiej strony odległe, a jednak wyraźnie widoczne, Góry
Wałbrzyskie. Gdzieś tam stoi Trójgarb ze swoją ładną wieżą,
za nim Chełmiec, góra zapaskudzona krzyżem, ale zaczarowana magią
wyobraźni.
Umyśliłem sobie,
nie wiem dlaczego, poznać pewne niewielkie przejście przez las. Na
mapie było łatwe, w praktyce nieco trudniejsze, ale dość szybko
wyszedłem na rozległe pola pod Łupkową. Nic tam nie ma, ale i
mnie nie było, więc poszedłem. Znalazłem niewyraźny szczyt,
zwaloną osikę na której usiadłem, drgające powietrze nad
rozległymi rżyskami zapomnianych pól, i – dla kontrastu –
usłyszałem ostry, szybki i głośny, świst powietrza ciętego
skrzydłami pary kruków. Kiedy będę chciał zaznać ciszy i
samotności, wrócę tam, na Łupkową.
Świerzawa jest
małym miasteczkiem, liczy niecałe trzy tysiące mieszkańców i
kilka ulic. Wiele razy przejeżdżałem jej główną ulicą, nigdy
nie szedłem. W swoich wędrówkach unikam miast, mało która
kapliczka przydrożna zwróci moją uwagę, jednak dzisiaj spędziłem
parę godzin w tym kaczawskim miasteczku, chcąc je poznać. Powód
jeden: w listopadzie mam umówione spotkanie w świerzawskiej
bibliotece jako autor książek o Górach Kaczawskich. A jeśli
zapytają się mnie o znajomość ich miasta? – pomyślałem. Nieco
je poznałem, a przyznam, że małe miasteczka mają dla mnie większy
urok, niż niechby nowoczesne, ale wielkie miasta.
Kilka uroczych
zaułków, parę ładniutkich kamieniczek, ale więcej zaniedbanych i
odrapanych, piękny kościół romański, ślady ładnego parku,
kloszard wylizujący puszkę konserwy na ławce pod kasztanowcem,
pies leżący na pustej ulicy, dzieci jeżdżące na rolkach po
pochyłości bocznej uliczki, senność i cisza.
Pod miasteczkiem
zobaczyłem obraz widziany w tych górach wiele razy: zarastająca
drzewami linia kolejowa. Moją uwagę technika przykuł most
kolejowy. Stara, nitowana konstrukcja, a mimo że nieodnawiana od
wielu lat, w zadziwiająco dobrym stanie. Rzadko spotyka się
współczesne budowle stalowe wykonane tak starannie i z tak dobrego
materiału.
Tuż przy miasteczku
jest wzgórze Skowroniec, jedno z trzech „skowronkowych” wzgórz:
jest spory rozległością i wysokością Skowron, jest dużo
mniejsze, urocze wzgórze Skowronek. Wielkością plasuję Skowrońca
pośrodku, urodą z przodu tej trójki. Wzgórze poznałem dopiero
dzisiaj, bo co prawda widziałem je na mapie, ale unikałem
podejrzewając, że skoro jest przy miasteczku, to albo jest
zadeptane, albo ogrodzone. Myliłem się. Co prawda z jednej strony
podchodzą pola pod szczyt, ale dość tam jest miejsc
niezmienionych, cichych, ładnych i widokowych. Każde nowo poznane
ciekawe miejsce w Górach Kaczawskich cieszy mnie, jest swoistym
odkryciem i nagrodą za wierność.
Siedziałem na
ukwieconej łące pod szczytem i chłonąłem urok letniego dnia:
ciepła, zieleni, słońca i kwiatów.
Powietrze niemal
upalne i nieruchome, bliskie bzykanie muchy, daleki szum samochodów,
a wokół mnie liczne dzwonki, krwawniki i żółte ładne kwiatuszki
podobne do wytarmoszonych mniszków. Jak się one nazywają? Tak
często je widuję, a nie znam ich imienia. Ta niewiedza dokucza mi.
Zakolem, polami,
przez wstęgi lasów, wracałem do samochodu nie chcąc iść szosą.
Dobrze mi się szło
falującym polem, ale utrzymanie właściwego kierunku zmusiło mnie
do wejścia w las. Jak się spodziewałem, rósł nad ciemnym jarem.
Stromym zboczem zszedłem na dno, przekroczyłem suche łożysko
strumienia, i po paru minutach wyszedłem na otwartą przestrzeń.
Rozejrzałem się i doznałem zdumienia: byłem na tej samej stronie!
Jakże to? Przecież przekroczyłem strumień! Zawróciłem, a nim
zagłębiłem się w gąszcz, spojrzałem na niskie już słońce
ustalając kierunek. Między drzewami było jednak niewidoczne,
szedłem sumując meandry swojej drogi. Wyszedłszy na pole,
zobaczyłem dwa samotnie rosnące drzewa. Przed wejściem w las nie
widziałem ich, a to znaczy, że tym razem udało mi się przejść.
Szedłem mając
przed sobą Skąpą. Po paru minutach marszu dotarło do mnie, że tę
górę powinienem mieć po lewej. Skręciłem i wydłużyłem krok,
co jest u mnie oznaką niepewności drogi. Na wprost miałem las,
polna droga wchodziła między drzewa, ale że prowadziła w dobrą
stronę, wszedłem i ja. Będąc przy ostatnich drzewach, z ulgą
zobaczyłem mój samochód: stał kilometr dalej, a szedłem wprost
na niego. Nie zabłądziłem więc, ale zadowolony z siebie nie
byłem. Taki błąd, taka niepewność, nie powinny się mi zdarzyć.
Wszak dzisiaj byłem
po raz sto czterdziesty w tych górach.
Przyjechałem na dwa
dni, a nocleg miałem umówiony Proboszczowie. Cieszyłem się na
myśl o spotkaniu gospodyni mając dla niej prezent: książkę z
zaznaczonymi miejscami, w których piszę o jej Zaczarowanym
Ogrodzie.
PS
Parę zdań o
używaniu angielskich słów w naszym języku w związku z tablicami
informacyjnymi pod Zawadą.
W publicznych
wypowiedziach czasami pojawiają obcojęzyczne słowa, stają się
modne i powszechnie używane, nierzadko błędnie. Typowym przykładem
jest rewitalizacja. Pomalują ściany domu, zasadzą wokół drzewka,
i krzyczą o rewitalizacji. Otóż tym wszystkim, którzy bezmyślnie
małpują słowa im nieznane a modne, chcę tutaj powiedzieć, że
rewitalizacja jest przywróceniem do życia, a nie zwykłym remontem.
Jeśli ktoś kupi rozlatujący się, pusty pałac, wyremontuje go i
zacznie używać, wtedy będzie mógł powiedzieć o rewitalizacji,
wszak budowlę przywrócił do życia. Pomalowanie fasady jest
drobnym remontem, a nie przywróceniem do życia.
Samo słowo nie
podoba mi się. Czyż nie ładniej by brzmiało powiedzenie
właściciela tego przykładowego pałacu, że przywrócił go do
życia, a nie rewitalizował?
Niewłaściwe jest
używanie w języku nienaukowym wyrażeń obcojęzycznych, jeśli
nasz język doskonale sobie radzi bez zapożyczeń. Może poza
zadomowionymi wyrażeniami, jak na przykład vice versa czy a propos,
ale to nieliczne wyjątki. Poza nimi wiatrówka jest wiatrówką, nie
windstopperem, a zamiast antropopresji poprawniej byłoby powiedzieć
o presji człowieka, albo, ściślej i bez eufemizmu, o degradowaniu
środowiska przez ludzi. Antropopresja może pasuje w naukowym
opracowaniu, natomiast w codziennym języku jest pokazówką w
rodzaju: „A ja znam obce słowo!”. Albo: „Wszyscy używają to
i ja będę, bo chcę być trendy!”.
Tory rowerowe tam
zbudowane nie są zwykłymi torami czy ścieżkami, skąd! To są
single tracki. Tak właśnie piszą: trzon wyrazu po angielsku,
jednak odmiana jest polska. No i czytam jakieś kulfoniaste „tracki”
i „tracków”. W naszym języku trudno zbudować nowe słowa,
skoro więc zapożyczamy, może lepiej byłoby spolszczyć nieco
pisownię? Tak, jak to zrobiono ze słowami fajny, wehikuł czy
rower, może pisać single traki, a nie te okropne tracki? Albo
stosować pisownię angielską, czyli używać formy tracks;
przynajmniej będzie poprawnie.
Tylko kogo to
obchodzi? Na wspomnianych tablicach roi się od błędów, nie tylko
stylistycznych. Ktoś nie zauważył, może nie był w stanie
dostrzec, nikt go nie poprawił, tablice stoją i będą stały z
błędami, które najwyraźniej nikomu nie przeszkadzają, tylko
takim dziwakom jak ja.
PS 2
Zwykle w czwartek
lub piątek publikuję tekst i zdjęcia z niedzieli, jednak tym razem
udało mi się dopiero w poniedziałek. Dwa następne teksty nadal
czekają na swoją kolei. Po prostu brakuje mi czasu.
W minionym tygodniu
nie dość, że musiałem wyjechać ciężarówką do Czech, to przez
trzy wieczory przenosiłem swoje rzeczy z kampingu do nowego zimowego
pokoju. Ten stary, rozlatujący się kamping, teraz jeszcze
opustoszały, został odstawiony w kąt, chyba przejdzie na
emeryturę. Mieszkałem w nim półtora roku, w tym jedną całą
zimę. Nie był to łatwy czas, ale nie narzekałem. Miałem ciszę.
PS 3
Była godzina 21.30,
ostatni wrześniowy wieczór, kończyłem właśnie korektę tekstu,
gdy zadzwonił telefon. Pryncypał. Awaria samochodu, trzeba brać
inny z bazy, jechać i holować uszkodzony, na szczęście blisko.
Nie potrafiłem skłamać mówiąc o wypiciu alkoholu, pojechałem.
Wróciłem o północy, więc tekst publikuję już we wtorek.