Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

piątek, 12 czerwca 2020

Radkowskie Skały

310520
Z parkingu przy Stroczym Zakręcie na Radkowskie Skały. Zielonym szlakiem do Pielgrzyma, czerwonym powrót na parking.

Z parkingu wyszliśmy na jezdnię z zamiarem wygodnego dojścia do skał wznoszących się pionowymi ścianami tuż przy szosie, ale już po chwili, widząc inne skały między drzewami, zeszliśmy z dobrej drogi na wertepy.
Od zakrętu szosy opada żleb najeżony ciemnymi, omszałymi skałami. Nie są wysokie, ale robią wrażenie swoją mrocznością w ciemnym lasie, skomplikowanym ukształtowaniem terenu wokół, brakiem jakiejkolwiek przewidywalności, a może wprost chaosem, także ich ukryciem wśród gęstych drzew. Te cechy przydawały im uroku, ale i uniemożliwiały zrobienie dobrych zdjęć. Później, gdy szliśmy u podnóża całego szeregu wysokich Radkowskich Skał, okazało się, że nie ma jak objąć ich całych jednym ujęciem z powodu rozmiarów i skrajnie dużych różnic oświetlenia, na co szczególnie biadolił Janek.
Nic to, dobre zdjęcia udawało się nam robić naszymi własnymi aparatami.
Klucząc między skalnymi złomami, szukając przejść na uskokach, chcieliśmy tylko zobaczyć dalsze skały, a po obejrzeniu szliśmy ku następnym, widocznym niżej, między drzewami, i w rezultacie, idąc dnem żlebu, po skalnym rumoszu i gałęziach, doszliśmy do… szosy. W ten sposób poznaliśmy skrót omijający dwa najostrzejsze zawijasy zwane Stroczym Zakrętem.
Na jezdni było jaśniej i oczywiście równo. W pierwszych chwilach po zejściu z trudnego szlaku dziwnie się stawia stopy na jezdni. Iść można z głową w chmurach, kroki stawiać swobodnie, bez konieczności uważnego patrzenia pod nogi, niesamowite! Jednak po paru minutach zanika to niecodzienne poczucie inności, wygody bezpiecznego marszu.
Zatrzymałem się przy wylocie ciemnego żlebu, między dwiema basztami skalnymi.
Byliśmy tam – pomyślałem – zadowolony z siebie tak, jakbym wyczynu dokonał.
Poniżej Stroczego Zakrętu stoją w długim szeregu skalne słupy, baszty i fantazyjne wieże, a między nimi fragmenty murów zamczyska sprzed potopu albo i starszego. Ich wysokość oceniałem na 15 do 30 metrów, a stoją tuż przy szosie. Pionowe, niektóre przewieszone, najczęściej spękane, z wielotonowymi blokami oddzielającymi się od masywu.

Zbudowane są z piaskowca, ale patrząc na strukturę skał, widać odmienności w poszczególnych warstwach osadów. Poniżej twardych, odpornych na procesy niszczące, występują cieńsze warstwy mniej spoiste, więc łatwiej się rozsypujące. W efekcie wielkie bryły skał stoją na coraz cieńszych podstawach. Niektóre zamieniają się w skalne grzyby, większość z nich przewraca się, a ich pozostałości widać niżej, na zboczu, w postaci skalnych bloków porastanych mchami, paprociami i świerkami. Inne, a takich jest wiele, nawet bardzo wiele, stoją. Jeszcze stoją. W ciągu tego dnia kilka razy dochodziliśmy do wniosku, że może lepiej odsunąć się, odejść, bo a nuż skała osunie się teraz, a nie za 10 lat…
– Popatrz – Janek pokazał na szczyt skały, pod którą staliśmy. Pionowa ściana wysokości trzydziestu metrów, górą była mocno pochylona. Stałem pod wysokim okapem. Odsunąłem się, autentycznie przestraszony.
Na najostrzejszym zakręcie jezdni, którego trudno byłoby przejechać klasycznym zestawem tirowskim, szlak wchodzi w las i na długości paru kilometrów trawersuje strome zbocze pierwszego „stołu” tych gór. 

W wielu miejscach jest ono zawalone omszałymi skalnymi blokami, na nich leżą zwalone świerki lub rosną malutkie siewki. Przejście tamtędy byłoby niełatwą przeprawą. Takie miejsca, czyli dzikie, ciemne, bezludne i trudno dostępne, mają pociągający urok.
Tylko lawirująca wśród skał ścieżka umożliwia dość wygodne przejście.
Świerki, z domieszką modrzewi i niewielkiej ilości buków, rosną tam na skałach, ale radzą sobie całkiem nieźle. Niewiele widać stojących uschniętych drzew, ponieważ jednak martwych drzew się nie wywozi, sporo ich leży w różnym stadium rozkładu. Wrażenie zrobiła na mnie pozostałość po pniu drzewa leżąca na płaskiej skale – rozsypujące się w pył próchno. Są tam drzewa rosnące na wierzchu skalnego złomu, z korzeniami chodzącymi niżej, a przez to wyglądające tak, jak przysiadły na nim, dla pewności szeroko rozstawiając nogi. Są też drzewa, niektóre całkiem spore, rosnące na pionowych ścianach, uczepione wąskiego pęknięcia. Jakim cudem są w stanie tam żyć?
Widziałem parę dużych buków, takich o średnicach około metra. Drzewo wagi wielu ton rośnie na skale!
Właśnie, skały. Jest ich tam mnóstwo. To skalny świat. Ścieżka wiedzie tuż przy ich podstawach, a czasami, gdy są przewieszone, dosłownie pod nimi. Zza drzew wyłaniają się kolejne kolumny, w głębi widać ostatnią, pojawia się myśl o zmianie, o końcu tego skalnego poszczerbionego muru, ale oto mija się zakręt i za nim widać inne skały, zza których wyłaniają się następne szare baszty o najróżniejszych kształtach. Ich ilość oraz niepowtarzalność kształtów najpierw cieszy i fascynuje, później niepokoi, w końcu pojawia się myśl o otwartych przestrzeniach, ale zaraz znika, bo oto widzi się skałę inną niż wszystkie.

Między drzewami w dole zobaczyłem jasność łąki. Otwarta przestrzeń! – ucieszyłem się, ale ścieżka zakręciła, jasność została za mną, w dole ciemniały omszałe skały wśród szarych świerków, najeżonych martwymi gałęziami. Przede mną i nade mną pojawiły się następne wieże skalnego muru.
Dopiero na drugi dzień Janek zwrócił mi uwagę na inny szlak powrotny, wiodący wśród licznych skał, z których część ma swoje nazwy. Uznaliśmy jednak, że lepiej było zostawić je na inny dzień, żeby móc oglądać świeżymi zmysłami.
Nasz szlak kończył się na parkingu, ale szosą zeszliśmy nieco niżej, żeby zobaczyć dwie skały wypatrzone przeze mnie w czasie jazdy samochodem. Są na tych Jankowych zdjęciach.


Ta grubsza tylko wydaje się masywną, w rzeczywistości w połowie wysokości jest mocno podcięta. Próbowaliśmy odgadnąć, na którą stronę kiedyś się przewróci. Dzisiaj kilka razy zastanawialiśmy się nad przyszłym losem niestabilnych skał.
Po sąsiedzku stoi maczuga. Wyjątkowa to skała. Jej wysokość oceniłem na 15 metrów, ciężar na paręset ton, a stoi na nodze średnicy jednego metra. Wystarczyłoby, żeby wyżej, na pogrubieniu, z jednej strony odpadł kawał skały, a ta niesamowita konstrukcja straciłaby stabilność.
Wiał wiatr. Żeby zrównoważyć jego napór na skałę, napierałem na nią z przeciwnej strony. Jak widać, skała stoi dalej, czyli moje starania okazały się skuteczne :-)
Mamy plany na dalsze dni wędrówek w tym rejonie Gór Stołowych. Postaramy się wrócić tam jesienią.


















piątek, 5 czerwca 2020

Dwa wzgórza

240520
Kondratów, wzgórza nad wioską, a wśród nich Kondratowskie Wzgórze. Czartowska Skała, polami i lasami wokół wsi Pomocne, wzgórze Kościelna w Stanisławowie, wzgórze Ziębniak, Kondratów.

Tydzień wcześniej byłem w tej okolicy, ale nie udało mi się dojść do Kondratowego Wzgórza. Po powrocie oglądałem mapę i zauważyłem szczegóły przegapione wcześniej. Włączyłem zdjęcia satelitarne, porównywałem widoki i uznałem, że bezdrzewne wybrzuszenie wielkiego pola nie jest poszukiwanym wzgórzem, a tak wcześniej myślałem. Mapa przedstawia okolicę niewłaściwie, zwłaszcza lasy są na niej zaznaczone przypadkowo. Uznałem, że trzeba mi tam wrócić i poszukać wzgórza, a przy okazji odwiedzić Czartowską Skałę, znany i widokowy nek sterczący nad płaskimi polami wokół.
Wyruszyłem na poszukiwania wyjątkowo wcześnie, bo o piątej trzydzieści. O tej porze roku silne już, ale nadal niskie, słońce pięknie oświetla krajobraz. Ładnie uwypukla barwy, jest wyraziste, ale jeszcze nie daje płaskiego światła wypalającego kolory. Mokre po deszczu trawy na łąkach sięgały kolan, zboża i rzepak jeszcze wyżej. Po kwadransie zachmurzyło się i spadł niewielki deszcz. Później padało jeszcze parę razy, ale i słońce się pokazywało.
Dobrze, że pomyślałem chociaż raz i wziąłem masywne buty, mimo nieskalistej trasy. Z rana spodnie na kolanach miałem przemoczone, ale niżej (i wyżej) miałem sucho, właśnie dzięki butom, no i oczywiście ochraniaczom.
Wielka płaszczyzna pól załamuje się i opada dość stromo w wąską dolinę, na dnie której ukrył się Kondratów – długa wioska z czerwonymi dachami domów. Jest miejsce, z którego wygląda jak garść rozrzuconych korali w fałdzie zielono-żółtej materii. Wioski z pól na ogół nie widać, jest schowana na dnie doliny, dopiero z krawędzi obniżenia otwiera się widok na ludzkie sadyby.
W takich miejscach znalazłem kilka urokliwych wzgórz. Od strony rozległych pól są ledwie zaznaczonym wzniesieniem na skraju zagajników, ale jeśli wejdzie się między drzewa, z drugiej strony zobaczy się pokaźne i strome zbocza, a w dole dachy domów. Załamywanie się łagodnych i szerokich fałd pól przy ścianach drzew widziałem będąc tutaj wcześniej, ale dopiero dzisiaj poznałem te wzgórza z bliska. Już myślę o powrocie do nich, także wczesną jesienią. Ta pora roku, czyli koniec września i październik, jest dla mnie szczególnie urokliwa, może nawet bardziej niż maj czy czerwiec. Światło słońca inaczej wtedy oświetla Ziemię, jest łagodniejsze i wzmacniające kolorystykę, tak bogatą na początku jesieni, a może po prostu świat widzę wtedy ładniejszym, ponieważ wracam po letniej przerwie na drogi moich gór. Na pewno ten wczesnojesienny świat jest bardziej swojski, bardziej mój, niż ten z pory kwitnienia głogów i róż. W nim jestem tylko gościem.
Szukałem jęzora drzew sięgającego w głąb pola i strumienia. Przy nich miało być poszukiwane Kondratowe Wzgórze.
Tutaj uwaga o nazwie i naszym języku. Wzgórze wzięło swoją nazwę od wsi Kondratów, więc jest Kondratowe, a nie Kondradowe, jak podają twórcy mapy. Błąd ten powtarzają od lat, w nosie mając zasady polszczyzny.
Nim znalazłem wzgórze, poznałem urokliwe miejsca, zwłaszcza jedno zauroczyło mnie tak, że myśląc o powrocie, mam przed oczyma widok z jego zbocza wysadzanego kwitnącymi głogami. Szczególnie jeden z nich, dosłownie obsypany kwiatami, przyciągał wzrok. Jak ogromny wysiłek wkładają wszelkie rośliny w swoje rozmnożenie!

Na tamte wzgórza wrócę wczesną jesienią i zamiast kwiatów głogów zobaczę czerwone owoce, ale – jestem pewny – widok spodoba mi się jeszcze bardziej.
To będzie ostatnia moja kaczawska jesień.
Przypomniały mi się, nie wiem, czy a propos, słowa z „Trudno być bogiem” Strugackich: to, co się kocha, powinno nosić się w sobie. Ładnie wyrażona idea pełnego zabezpieczenia swoich miłości, ale rzadko kiedy możliwa do zaistnienia.
Chyba nie zobaczę kwitnienia dzikich róż. Dzisiaj dowiedziałem się, że za dwa tygodnie wyjeżdżamy z karuzelami. Obiecałem sobie nie jechać, wymusić na szefie zostawienie mnie w bazie, ale wiem, jak bardzo brakuje mu ludzi, zwłaszcza kierowców ciężarówek. Głupio mi odmawiać i z tego powodu jestem zły na siebie.
Za pięć tygodni będę emerytem, mógłbym wracać do domu. Właściwie wracać mógłbym już jutro, ale… Właśnie. Przez wszystkie lata trzymał mnie w tej paskudnej pracy przymus finansowy, teraz okazuje się, że trzyma mnie przywiązanie do kaczawskich pagórków, czyli wcześniej decydował portfel, teraz serce. Ech.
Wracam na kaczawskie drogi.
Trwa festiwal kwiatów. Nadal kwitnie rzepak, chociaż już nieco mniej żółte są pola, widziałem chabry i maki na miedzach i przydrożach, łąki żółte od kaczeńców, widziałem też iglicę pospolitą, to niepospolite dla mnie ziele z uroczymi kwiatuszkami. Przecinając wstęgę lasu, zobaczyłem rozległe kępy kwitnących konwalii, właściwie duży łan z mnóstwem białych dzwoneczków. Ich zapach czułem jeszcze na polu.

Widziałem też duże pole jęczmienia. Zwróciłem uwagę na niego z powodu kolorów: łodygi były zielone o lekko niebieskim odcieniu, a wąsate kłosy seledynowe. Łan tego zboża falował jak morze pod powiewem wiatru. Stałem na drodze i patrzyłem. Drobnostka, żaden oszałamiający widok, prawda? Tak, drobnostka, jednak całą sztuką przeżywania piękna świata jest umiejętność, a niechby starania, dostrzeżenie uroku w zwykłych drobiazgach.


Właśnie wspomniałem wiersz angielskiego poety Williama Blake:

Ujrzeć świat w ziarenku piasku,
I niebo w polnym kwiecie,
Zamknąć w swej dłoni nieskończoność,
A wieczność w jednej godzinie.

Na Czartowskiej Skale kwitnie czarny bez rosnący na szczycie skały. Są też czereśnie i grusza, natomiast na skałach pod szczytem kwitną kępy gwiazdnicy. Taka delikatna, zdawałoby się, a tak wytrzymała i wścibska jak… no, jak kto?... 


Wiatr szybko zgonił mnie ze szczytu, a liczyłem na dłuższe posiedzenie.
Zatoczyłem pokaźne, wielokilometrowe koło wokół dwóch wiosek, patrząc z zaciekawieniem, czasami z zaskoczeniem, na powolne przesuwanie się gór, lasów i domów. Wieżę kościoła widziałem przed sobą, lekko na lewo, a kiedy po godzinie czy dwóch szukałem jej tam, nie znalazłem. Odeszła ze swojego miejsca, chowając się za moimi plecami. Stateczna wielkością i wiekiem Czartowska Skała też się bawiła ze mną w chowanego, czego nie podziewałem się po niej.
To był dzień dwóch odnalezionych wzgórz. Drugiego, Ziębniaka, kiedyś daremnie szukałem, dzisiaj widziałem jego mało wyraźny, zaorany szczyt między kępami drzew, a na potwierdzenie odnalazłem słupek geodezyjny. Po sąsiedzku jest na mapie zaznaczony punkt widokowy, i faktycznie tam jest, co wcale nie jest takie oczywiste na niedokładnych starych mapach, które sprzedawane są jako rokrocznie aktualizowane. Jednak na poczekaniu mógłbym wymienić 20 albo 30 ładniejszych miejsc widokowych w tych górach. Ja wiem o nich, twórcy map nie wiedzą.
Może to i dobrze. Może turyści też się nie dowiedzą, i kiedy wrócę w swoje góry, zobaczę je cichymi, pustymi i nostalgicznymi.
Takimi, jakie pokochałem.