Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 11 lipca 2021

Pola i górki kaczawskie

 

290621

Różne miałem plany na drugi dzień urlopu, w końcu pojechałem pod Rochowice, w miejsca odwiedzone ostatnio pół roku temu. Wtedy przyjechałem nieco za wcześnie, siedziałem w samochodzie pijąc kawę i czekałem na brzask. Z czerni zimowej nocy powoli wyłaniały się zamglone kontury najbliższych domów wioski – dalsze tonęły we mgle. Poszedłem na wyczucie, polem, widząc jedynie niewyraźne kontury bliskich drzew. Dopiero rozpoznanie budynku, do którego się zbliżyłem, pozwoliło mi ustalić, gdzie jestem, i wybrać odpowiednią drogę.

Teraz, gdy mieszkam sześćset kilometrów od Gór Kaczawskich, fakty znania polnych dróżek pod małą wioską kaczawską, rozpoznania ukrytego na odludziu domu czy duktu pozwalającego wygodnie przejść las, dziwią mnie. Zna się przecież swoją najbliższą okolicę, a nie polne drogi na drugim końcu kraju. Chyba za naturalną uznaję tym mniejszą znajomość, im większa jest odległość.

Była godzina szósta, gdy poszedłem śladami sprzed półrocza, ale w jakże odmiennej scenerii! Co prawda ranek słoneczny nie był, ale ciepły i jasny. Polem nie dało się iść, ścieżką prowadzącą brzegiem pól też nie, musiałem więc korygować trasę, wyszukując uczęszczane drogi.

Uczę się letnich wędrówek, ponieważ są inne. Bardzo wysokie i gęste trawy utrudniają, a w niektórych miejscach uniemożliwiają marsz. Ranna rosa, o której mówi się, że jest łzami Eos opłakującej Memnona, rosa tak pięknie wyglądająca w słońcu, potrafi błyskawicznie zmoczyć ubranie powyżej kolan.

Chcąc iść wygodnie, należałoby trzymać się tylko często używanych dróg, co ogranicza swobodę wędrówek. W zimie jest po prostu większa, o ile oczywiście nie ma odwilży lub śnieżnych zasp. W upalny dzień cień lasu jest miły, ale lubiany też jest przez komary.

Strumyk Polny skrył się w zaroślach tak dokładnie, że ledwie słyszałem jego omdlałe szepty, a zobaczyć nie mogłem. Niewiele dalej na przydrożnym drzewie zrobiona jest ławka pełniąca funkcję myśliwskiej ambony. Przecież mam mnóstwo czasu – powiedziałem sobie – więc jego część mogę poświęcić na spokojne obejrzenie okolicy, wsłuchanie się w odgłosy przyrody i w siebie. Po drabinie dostałem się na górę i usiadłem. Było dobrze: muchy nie znalazły mnie tam.

Chciałbym jak najwięcej przeżyć i zapamiętać w czasie tych kliku letnich dni, tak wyjątkowych dla mnie, a to znaczy, że cały powinienem być tutaj i teraz – i nigdzie więcej. Nie jest to łatwe dla mnie, bo uwaga rozprasza się, myśli same gdzieś wędrują, a walka z nimi nie jest dobrym sposobem.

Przeczytałem gdzieś myśl o zostawianiu cząstki siebie w poznanych miejscach, ale czy to prawda? Można przecież powiedzieć, że jest dokładnie na odwrót: że zabieramy ze sobą jakąś cząstkę miejsca, w którym przeżyliśmy coś dobrego, ale cóż to mogłoby być, poza pamięcią? Wszystko jest w nas, dlatego daremnym jest szukanie na zewnątrz tajemniczego pierwiastka ciągnącego nas w ładne miejsca. Przyczyną jest potrzeba naszego ducha.

Rozglądam się wokół, patrzę na kwiaty, na wszystkie letnie widoki trwające tak krótko. Chcę utrwalić widziane obrazy, zabrać je ze sobą i przechować na czas zimy – tak długi, tak bardzo długi czas.

Z zamyślenia wyrwał mnie cichy szelest. Spojrzałem w dół i pod drzewem zobaczyłem koziołka sarny. Stał kilka metrów ode mnie, spokojnie skubiąc trawę; wydawało mi się, że wybierał kłosy. Nie wiem, co go przestraszyło, ale zdjęcie zdążyłem zrobić. Czyż nie jest przystojniakiem?


 

Tak, wiem, że zima i lato trwają po trzy miesiące, ale to przecież nieprawda! Lato mija tym szybciej, im usilniej chcę je zatrzymać, zima rozciąga swe paskudne macki od grudnia (albo i listopada) aż do kwietnia, i nijak nie daje się popędzić ani przepędzić.

Schodziłem do wioski Stare Rochowice, chcąc ją przeciąć i wejść na wzgórza za nią. Na brzegach pól i nieskoszonych łąkach trwa oszałamiający festiwal kwitnienia. Przyglądałem się nieznanym kwiatom, z przyjemnością rozpoznawałem znajome, a wszystkie próbowałem zapamiętać. Chwilami ochraniacze miałem pokryte żółtym pyłem, mikroskopijnymi nasionkami traw, które jakby się kurzyły, trącone butem.

Kilka lat temu, gdy byłem tutaj po raz pierwszy, szedłem do wioski z przeciwnej strony, zachwycony piękną drogą i widokami. Dzisiaj planowałem ją odszukać, ale musiałem zrezygnować z planowanej trasy z powodu wysokich i gęstych traw. Oczywiście podejmę próbę, ale późną jesienią lub w zimie; może czas się cofnie i ponownie przeżyję oczarowanie?...

Przypomniała mi się wyprawa tutaj z kolegą. Była zima, wiał bardzo silny wiatr. Tak silny, że trudno było iść, a na otwartej przestrzeni nie mogłem nalać herbaty do kubka, bo wiatr ją porywał. Naprawdę! Raz jeden doświadczyłem czegoś takiego – właśnie gdzieś tutaj. Z tamtej wyprawy pamiętałem też przydrożne czereśnie i moją cichą nadzieję spróbowania kiedyś ich owoców. Dzisiaj je odnalazłem.

Te letnie dni to także czereśnie: moje obżeranie się nimi po kilka razy dziennie, lepkie i czerwone dłonie, klejące się uchwyty kijów, mycie ich w strumieniu albo i wodą niesioną w plecaku, i znowu przerwa pod drzewem z niskimi gałęziami oblepionymi czerwonymi owocami. Pamiętając o zimie robi się zapasy, więc je robię.

 Za rozległymi łąkami jest las, za nim wioska, a za wioską masywna, kopulasta Poręba, jedna z największych gór kaczawskich. Na wprost niej, po drugiej stronie wąskiej doliny z domami na dnie, wznosi się mniejsza, ale bardzo widokowa góra – Popiel. Ze szczytu widok jest panoramiczny, a widać Góry Wałbrzyskie i Ołowiane, Karkonosze i wiele szczytów kaczawskich. Skręcając z szosy na łąkę, w ciągu dwudziestu minut, może w pół godziny, wejdzie się na tę górkę wznoszącą się kilkanaście pięter nad podnóże. Szybkość wejścia na szczyt jest cechą zdecydowanie kaczawską i bardzo przeze mnie cenioną. Wierzchowina karkonoska zapewnia bardzo ładne widoki, ale by wejść na nią, trzeba przez dwie godziny iść lasem pod górę. Hmm, czy wszystkie widoki są bardzo ładne? Niekoniecznie te bardzo dalekie są najładniejsze, a to z powodu jakże często niedostatecznej przejrzystości powietrza i zaniku szczegółów. Z wysokości Popiela widać niebieskie kontury Gór Wałbrzyskich i Karkonoszy, ale nie tyle dla nich wszedłem tam dzisiaj, co dla zobaczenia bliskich wzgórz i doliny schodzącej ku Świdnikowi. Widziałem polną drogę, która zauroczyła mnie kiedyś tak bardzo, że radykalnie zmieniając plan dnia, poszedłem ku niej. Zobaczyłem też znajomy świerk rosnący niżej na zboczu i nowy maszt antenowy na Porębie, natomiast z odległości dziesięciu, a tym bardziej dwudziestu, kilometrów trudno dostrzec szczegóły mniejsze od góry.

Wracałem innymi drogami. W wiosce zwróciłem uwagę na piękny mur kamienny wokół kościoła, a patrząc na niego wspomniałem swój pobyt w Anglii, odwiedziłem znajomego buka w starej kopalni, gdzie na zlecenie Janka szukałem lilii, a kiedy usiadłem dla odpoczynku, obsiadły mnie motyle i pozwalały się fotografować.





 
Słońce jeszcze nie zaszło, gdy zaparkowałem pod hotelem. Chciałbym chodzić całe dnie, jak w zimie, ale przecież i spać trzeba. Usnąłem krótko po zapadnięciu ciemności.

 




















czwartek, 8 lipca 2021

Letni urlop, dzień pierwszy

 

280621

Na Dudziarzu.

Z opóźnieniem, ale jednak udało mi się pojechać na długo oczekiwany letni urlop. Spędziłem całe siedem dni w Sudetach, oczywiście głównie w Górach Kaczawskich, odwiedziłem przyjaciół, poznałem smak letnich wędrówek i dzikich czereśni. Nie powiem, żebym wracał syty wrażeń, bo cóż to jest siedem dni naprzeciw wielkości wspomnień, oczekiwań i tęsknoty?…

Następny urlop, tym razem jesienny, w czasie „złotej polskiej”, na którą mam nadzieję trafić, powinien być dłuższy.

W ciągu dziesięciu lat mojego bywania w Sudetach ledwie parę razy zdarzyło mi się spędzić letni dzień na szlaku, więc tak naprawdę byłem w górach o nieznanym obliczu. Góry Kaczawskie są niskie, wiele tam pól i łąk, wiele polnych dróg, radykalnie zmieniających oblicze w rytm pór roku. W zimie miałem większą swobodę wyboru trasy, skoro poza nielicznymi wyjątkami iść mogłem wszędzie, także na przełaj, polami. Teraz z powodu rosnących zbóż wypada je omijać, a trawy na miedzach i mało używanych polnych drogach znacznie utrudniały marsz nimi; czasami bardziej do przedzierania się był podobny.

Odniosłem wrażenie wyjątkowej wysokości traw w tym roku: wiele z nich sięgało pasa, sporo piersi, a jeden z gatunków sięgał mi głowy i wyżej. Jeśli przy ziemi rosły też inne gatunki, a tak na ogół bywało, na przykład przytulia czepna, iść można było, ale w specjalny sposób: wysoko podnosząc nogi dla przygniatania zielonego gąszczu.

Pierwszego dnia włóczęg miałem pokrwawione przedramiona. Zwykle chodząc w wiatrówce, na nachylone ku ścieżce pędy różane niewielką zwracałem uwagę, byle nie zaczepić o nie głową, ale w te dni takie przyzwyczajenie okazało się szkodliwe, ponieważ wystarczyło muśnięcie końca gałązki o nagą rękę, by ostry haczyk wbił się w skórę; jeśli nie zatrzymałem się natychmiast, wyrwany z ciała kolec ranił mnie. Janek wyszukał w plecaku opatrunki i, przejęty, zaklejał krwawiące pręgi. Później pamiętałem o omijaniu kolczastych gałązek.

Zwiniętą wiatrówkę nosiłem w plecaku, chodząc tylko w T-shircie. Na głowie miałem białą czapkę, przedramion i karku nic nie chroniło, więc teraz jestem opalony na ciemnobrązowo, ale tylko tu i tam.


 Temperaturę w te dni miałem dobrą, akceptowaną, bo około dwudziestosześciostopniową, jednak moim nogom i stopom, w długich spodniach i masywnych buciorach, było gorąco. Zaznaczę jednak, że odczuwane ciepło na stopach nie było parzeniem, jak w plastikowych tanich butach. Znosiłem je nieźle dzięki odpowiednim skarpetom i całkowicie skórzanym butom.

W czasie przerw, właściwie cały czas, chociaż z różnym natężeniem, dokuczały owady. Zdarzało się trafiać na miejsca spokojne, bez bzykających paskudztw, ale i bywało odwrotnie: nie mogłem chwili usiedzieć w bezruchu. Wtedy mile wspominałem jesienny i zimowy czas spokoju. Tylko wtedy, zaznaczę.

Przez tyle lat patrzyłem na nagie drzewa czereśniowe marząc o letnich dniach smakowania ich owoców, i dopiero w te dni mogłem jeść i patrzeć. Tak, patrzeć, bo widok czerwonych owoców wśród zielonych liści, w ciepły, słoneczny dzień, mam za piękny i budzący we mnie miłe wrażenia.

 Z biegiem moich lat coraz bardziej doceniam urodę kwitnienia dziko rosnących roślin. Czasami próbuję sobie przypomnieć, jak było ze mną dwadzieścia czy czterdzieści lat temu, i w pierwszej chwili tamten ja wydaje mi się niewrażliwy, niepatrzący, ale to nieprawda. Po prostu przez te wszystkie lata gdzieś pędziłem, coś goniłem, ku czemuś dążyłem, nie mając zbyt wiele czasu na kontemplację piękna przyrody. Teraz, widząc miałkość tamtych gonitw, zwracam się ku przyrodzie i jej przeżywaniu, a szerzej: ku pozytywnemu przeżywaniu swoich dni.

* * *

Na pierwszą wędrówkę zaprosiłem Janka, a poszliśmy na zbocza Dudziarza. Wybrałem tę górę ze względu na różany lasek rosnący na jednym ze zboczy; po prostu chciałem zobaczyć kwitnące róże. Muszę przyznać, że nie znam na pamięć rozczłonkowanych zboczy tej góry, mimo spędzenia tam kilku już dni. Nie zawsze wiem, co zobaczę za grzbietem, a zagajnik, w którym rosła lilia złotogłów, widziana rok czy dwa temu, szukałem i do końca nie miałem pewności znalezienia. Podobnie było z różanym laskiem: dopiero na koniec dnia uświadomiłem sobie, że rósł on na zboczu, które dzisiaj widziałem łyse. U stóp, pod drzewami, widziałem stertę ściętych gałęzi, część z nich rozpoznałem jako różane. Trudno. Nie udało mi się zobaczyć tego lasku, wyjątkowego przecież, w porze intensywnego kwitnienia, ale tak bywa z powrotami. Oczywiście widziałem wiele kwitnących krzewów, wiele kwiatów oglądałem i wąchałem, ujęty ich skromnością, czując delikatny, subtelny zapach.

 Odwiedziliśmy nasze znajome: wielką, bardzo wielką lipę i okazałą, a przy tym zdrową czereśnię. Obie mają się dobrze.

Dzięki Jankowi poznałem w końcu nazwę rośliny widywanej całe życie. Babki są pospolitymi roślinami, a dopiero teraz poznałem je z nazwy! Byłem ślepy. Teraz też niewiele widzę, niewiele wiem, ale chcę poznać, chociaż z nazwy.

Nie ją jedną poznałem w te sudeckie dni.

Goździk kropkowany, intensywnie różowy, kropkami zdobiony wdzięczny kwiatek łąk i przydroży, słoneczny jastrun i doskonałe kształtami gwiazdnice. Wielkokwiatowych niewiele widziałem, ale inne, z małymi kwiatuszkami, pospolite i chyba też gajowe, tych widziałem mnóstwo.

Kiedyś zauważyłem, że znaną z imienia roślinę dostrzegam częściej i po prostu jest ładniejsza, a gwiazdnice zawsze mi się podobały, tylko… hm, właściwie nie wiem, dlaczego dopiero teraz zainteresowałem się nazwami.

Janek rozpoznawał też motyle, tak więc wokół nas fruwały nie tylko różne pazie i zorzynki, ale i nazwy – plącząc mi się w oczach i w głowie. Na ścieżkach ja byłem przewodnikiem, wśród roślin i motyli – Janek.

Wieczorem, ale jeszcze przed zachodem słońca, zawitałem w bolkowskim hoteliku znanym mi z poprzednich wędrówek wschodnią częścią moich gór. Z powodu długości obecnych dni trudno mi było zorganizować czas. Tak przywykłem do wędrówek od świtu do zmierzchu, że odruchowo tylko takie uznaję za właściwe, a przecież teraz po prostu nie da się tak długo chodzić i tak mało spać. Mimo tego miewałem poczucie straty czasu, gdy wstawałem po wschodzie słońca i przed zachodem wracałem do hotelu.

Jednak wstawanie w słoneczny ranek (a nie ciemną nocą, jak jesienią i w zimie, gdy jadę na łazęgę) ma wielki urok, zwłaszcza, jeśli przez okno widzi się góry. W odległości paru kilometrów, między dwiema pokaźnymi zalesionymi górami, widziałem odkrytą przełęcz. 

 

Wyobrażałem sobie pyszny widok stamtąd, układałem plan poznania gór i przełęczy, gdy nagle w promieniach słońca zalśniło coś białego pod szczytem góry. Dopiero wtedy poznałem ją: to Poręba, najwyższy szczyt w tym paśmie Gór Kaczawskich, a widokowa przełęcz jest mi znana. Góry z każdej strony i w każdej porze roku wyglądają inaczej.

Nastawiłem budzik na piątą i położyłem się ledwie nastała noc, tulony myślą o kilku następnych dniach w moich górach.











 

środa, 23 czerwca 2021

Lato na Roztoczu

 170621


Było niewiele po czwartej, gdy minąłem ostatnie domy miasta i na dalekim horyzoncie zobaczyłem wschodzące słońce. Jechałem więc w słoneczny ranek, i już ten jeden fakt uświadamiał mi odmienność ostatnich wyjazdów. Wszak zdecydowana większość moich podróży samochodem w Sudety odbywała się w nocy, po ciemku też wracałem. Teraz, u progu lata, jadę i wracam w słoneczny dzień. Tak, wiem, że w końcu czerwca słońce wschodzi około czwartej, a zachodzi o godzinie 21, czyli pięć godzin po zapadnięciu ciemności grudniowej nocy. Wiem o tym, ale oswoić się z krótkimi nocami i długimi wędrówkami słońca nie potrafię. Trwają zbyt krótko, by się nimi nasycić, tym bardziej przyzwyczaić. Każdej wiosny cieszę się długim jeszcze przybywaniem dnia, z radością myślę o lecie przede mną, i każdego roku z niedowierzaniem, także odrobiną buntu, uświadamiam sobie nadejście najdłuższego dnia w roku. Przychodzi i mija, a z nim słońce mija swój szczyt. Owszem, lato i ładna część jesieni jeszcze przede mną, ale słońce już się wyżej nie wespnie, dnia już nie będzie przybywać, a wprost przeciwnie.

Od wielu lat myśl ta budzi we mnie pragnienie chwytania każdego z nich i wysysania wszystkiego, co dać mogą. Każdego roku odnawia się wiara w pełniejsze niż w poprzednich latach przeżywanie letnich dni. Szczególnie silna jest w grudniu i styczniu, będąc moją odpowiedzią na panoszenie się nocy zaczynającej się popołudniu i trwającej tak nieznośnie długo.

Od wielu lat, od ponad ćwierćwiecza, z powodu pracy nie miałem możliwości spokojnego i swobodnego przyglądania się letnim dniom; to drugi element wspomnianych odmienności. Dopiero w tym roku mogę pójść na pola, łąki czy do lasu – i nie będą to chwile urwane pracy, jak bywało wcześniej, a całe dnie.

W dzisiejszy ciepły i słoneczny, prawdziwie letni ranek uznałem, że jeśli nawet niewiele zobaczę klasycznych roztoczańskich widoków, to wystarczą mi zwykłe obrazki lata oglądane tuż przy mnie, ponieważ teraz ważniejsze od widoków dali, falujących wzgórz i dróg niknących na horyzoncie, jest chłonięcie atmosfery letniego dnia.

Chciałbym przeżywać go intensywnie, w skupieniu, mając świadomość bycia całym sobą tylko tutaj i teraz, bez reszty uciekającej gdzieś daleko i niepotrzebnie trwoniącej chwile.

Chciałbym odrywać od tego letniego dnia słoneczne drobiny i zachowywać je dla siebie – na zdrowie, na grudzień, na gorszy swój czas.

* * *

W dolinkach, między zboczami wzgórz, nad łąkami, bielały niskie jasne mgiełki poranne. Trafione słońcem, rozpłomieniały się delikatnie stonowanymi barwami, a gdy zniknęły, mokre od rosy trawy rozświeciły się perliście w promieniach słońca. W suchy i słoneczny ranek brodziłem w morzu mokrych traw, zroszony po kolana.

Chodzenie bezdrożami i zapomnianymi drogami mogę uznać za stałą cechę moich wędrówek. Dzisiaj szczególnie ją doceniłem, idąc miedzami i zarastającymi drogami, rozgarniając piersią nie tylko źdźbła wysokich traw, ale i zapachy – prawdziwie letnie zapachy pól i łąk.

Kwitną róże. Kwiaty widziałem nie tylko wychylone ku mnie na drodze, ale i wysoko na drzewach, wykorzystywanych przez róże jako rusztowania. Robiłem im zdjęcia i poznawałem zapachy; przysiągłbym, że kaczawskie ładniej pachną.

Na polach widziałem maki i chabry, kwiaty jednoznacznie kojarzące się z latem. Pola bez nich byłyby w moim odczuciu jak lato bez upałów, jak żniwa bez zapachu pól, czy jesień bez kolorów klonowych liści. Widziałem i inne kwiaty, jakże często nieznane z nazwy. Staram się je poznawać, chociaż z różnym skutkiem. Dzisiaj widziałem wiele krzewów i drzewek z dość charakterystycznymi liśćmi i kwiatami, a po powrocie do domu zidentyfikowałem je jako dereń, chyba rozłogowy. Mówicie, że roślina jest powszechnie znana, więc odkrycia nie dokonałem? Tak, wiem, ale jednak poznałem kolejną roślinę.




 

Droga skończyła na brzegu pola, dalej szedłem miedzą. Trawy sięgały piersi, spowalniały wędrówkę, ale przecież nie śpieszyłem się, u celu będąc od rana. Przy końcu kilometrowego pola usiadłem w cieniu czereśni, wśród wysokich traw, trzydzieści metrów od ściany lasu; chwilami dobiegał mnie jego żywiczny zapach. Czasami przeleciała mucha, w zaroślach śpiewały ptaki, wiatr cicho szumiał w gałęziach nade mną.

Cisza była pełna zapachów. Przez chwilę czułem wiatrem przyniesiony odurzający zapach kwiatów jaśminu (czy jaśminowca?). Kiedy się rozwiał, wrócił zapach kompozycji pamiętanej z dzieciństwa: złożony z wielu nut zapach rozgrzanych ziół i traw z domieszką polnego kurzu. Teraz wydaje mi się on charakterystyczny dla Lubelszczyzny i jej lessowych gleb, ale chciałbym to sprawdzić w Sudetach.

Nie było tam dróg, nawet tych zapomnianych, zarośniętych trawami. Poza rolnikiem obrabiającym pole nikt tam nie chodzi. Podobała mi się świadomość bycia na odludziu. Znalazłem się w tamtym miejscu zmierzając w stronę szerokiego duktu prowadzącego do wioski Bliżów. Na zdjęciach przejście było łatwe: wystarczyło iść sto czy dwieście metrów lasem, by trafić na oznakowany dukt. Tak też było, a las mile mnie zaskoczył. Przeważały w nim sosny, nie był zachwaszczony, a słoneczny, jasny i zielony.



 Nie śpieszyłem się, a nawet zrobiłem dłuższą przerwę na zwalonym drzewie. Siedziałem i po prostu patrzyłem. Rzadko miałem okazję w pełni doświadczać i przeżywać letnie dni z dala od miasta, od techniki i tłumów ludzi.

Później, będąc po drugiej stronie wioski, w pobliżu osady Wojda, przeszedłem kilkaset metrów lasem w obrębie Roztoczańskiego Parku Narodowego. Po raz kolejny zobaczyłem różnicę między zwykłym lasem po którym kręcą się faceci z piłami, a chronionym lasem w parku. Ten był grabowo-bukowy. Chyba nie widziałem takiego w Górach Kaczawskich, chociaż widziałem tam inne rzadkie lasy, na przykład grabowo-dębowe, jednak wielkość grabów tutaj widzianych jest wyraźnie większa od kaczawskich. Widziałem okazy o wymiarach znacznie przekraczających kryteria ustalone dla pomników przyrody. Przy okazji podam wymagane obwody: dla grabu 200, dla buka 300 centymetrów. Tamtejsze graby są tak duże i stare, że zatraciły swój ołowiany wężykowy rysunek razem z gładką korą. Ten wzór, tak charakterystyczny dla grabów, widać dopiero na konarach. 

Przy okazji wyrażę swoje zdziwienie. Otóż bez czarny, czeremcha zwyczajna, czereśnia, głóg, jabłoń, jarząb pospolity, jarząb szwedzki, leszczyna pospolita i parę innych drzew mają mieć 100 centymetrów obwodu, by mieć szansę na uznanie ich za pomnik przyrody. Dziwi mnie to zestawienie, ponieważ trzydzieści centymetrów średnicy miewają spore jarzęby szwedzkie i wiele czereśni, ale dla bzu czarnego czy leszczyny to wielkość raczej nie do osiągnięcia.

Proszę o wypowiedzi na ten temat.

Dla odmiany wspomnę o poziomkach znalezionych na łące. Było ich tak dużo, że do wieczora musiałbym je wszystkie zbierać. Zdjąłem plecak, klęknąłem przy dużej kępie i zająłem się zbieraniem; później przesunąłem się o metr i znowu zbierałem. Z żalem świadczącym o mojej pazerności odchodziłem widząc wśród traw ciągle liczne owoce. Łąka jest daleko od wsi i dróg, ale wiem, jak dojść do poziomkowego miejsca.

Tak wygląda sąsiedztwo.



Te drobne w sumie zdarzenia dnia mają zdolność podtrzymywania we mnie nadziei graniczącej z pewnością doświadczania nowych przeżyć, poznawania nowych miejsc, doceniania uroków wcześniej niezauważanych. To ważne wobec postępującego w miarę upływu lat procesu zmian wartościowania; w jego toku wiele z tego, co było cenne, teraz okazuje się być małej wartości. Na szczęście jest też proces odwrotny.

* * *

Przydrożne kapliczki, dość liczne na Roztoczu, budzą we mnie ambiwalentne odczucia. Z jednej strony potrafią ujmować będąc wyrazem wiary i nadziei ich budowniczych, z drugiej rażą swoim wyglądem, któremu daleko do prawideł estetyki. Owszem, treść winna być ważniejsza od formy, jednak miła dla oka forma potrafi treść uczynić bardziej przekonywującą i skuteczniej trafiającą do serca, o czym chyba nie wiedzą twórcy roztoczańskich kapliczek.

Jeśli już piszę o budowlach, wspomnę o ładnym domku widzianym we wsi Bliżów. Wyglądał jak zabaweczka, albo domek na krasnoludków. Po jego obejrzeniu oczywiście przyszła refleksja: w tym domku wielkości czterdziestu metrów zapewne mieszkała spora rodzina, której nie stać było na większy dom.


 

Wiele razy pisałem o nieaktualności map, a dzisiaj pokażę skalę różnic. Niżej zamieszczam fragment mapy papierowej i zdjęcia z satelity. Jeśli się je porówna, łatwo zauważyć brak niechby tylko podobieństwa w przebiegu dróg i granic lasów. Już jakiś czas temu stwierdziłem, że mapy są drukowane na podstawie prac niemieckich służb kartograficznych – i od tamtego czasu nie są aktualizowane. Właściwie po co, skoro i tak są kupcy?...


Dodam jeszcze, że pogodę miałem świetną. Cały dzień świeciło słońce, a temperatura nie przekroczyła 26 stopni. Było więc ciepło, ale nie upalnie. Na koniec dnia uznałem taką temperaturę na graniczną dla całodziennych wędrówek. Wyższa byłaby męcząca.

Trasę miałem łatwą do opisania: chodziłem wokół wioski Bliżów.