Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

poniedziałek, 19 lipca 2021

O ładnych miejscach

 010721

Między Leszczyną a Sichowskimi Wzgórzami

Nie wiem, jak to się stało, że w opisach pominąłem jeden dzień sudeckich wędrówek. Skleroza, nic więcej.

Niech mi ten dzień wybaczy nieopisanie i przyjmie zapewnienie o pamiętaniu o nim.

Wędrówka była nieco krótsza niż zwykle, ponieważ rano miałem zorganizowane przez Janka spotkanie z mechanikiem samochodowym, ale jeszcze przed południem byliśmy w Leszczynie, wiosce w kaczawskich Chełmach. Wędrówka była też leniwa – nie „przez” a „dzięki” słońcu, czereśniom i widokom.

Miejscowość wybrałem ze względu na niewielką odległość od Legnicy, skąd wyjechaliśmy, ale też z powodu zapamiętanych w czasie poprzednich peregrynacji widoków w okolicy Sichowskich Wzgórz wznoszących się opodal. Chciałem też odwiedzić pewne miejsce poznane w czasie zimowej wędrówki przez kilkoma laty.

Próbowałem dojść do najważniejszych przyczyn tworzenia się emocjonalnego związku z pewnymi miejscami poznanymi w czasie wędrówek.

Wydaje mi się, że jakaś część owej więzi tkwi w pamiętaniu o umożliwiającym silne przeżywanie nastroju tamtego dnia czy chwil, ale jest też w poczuciu posiadania miejsca w pewnym sensie na własność. To wspomnieniami buduje się osobistą relację między sobą i miejscem. Wspominając, ponownie przeżywamy chwile dawno minione dzięki duchowym reakcjom między nami tutaj i teraz, a nami z zapamiętanej przeszłości.

Będąc tam po raz pierwszy, do miejsca odpoczynku doszedłem po przejściu długiej drogi. Obok polnej drogi zobaczyłem uskok gruntu zdobiony paroma drzewami, a dalej dolinę z wioską i okoliczne dość pokaźne wzgórza. Jak pisałem – nic wyjątkowego, ale moje miejsce nie musi mieć żadnych innych efektownych cech, bo wyjątkowe jest będąc moje.

Dzisiaj je odwiedziłem, chociaż z powodu zarośnięcia po pachy zielskiem nie zabawiłem tam długo, ale dzień mam nadzieję pamiętać z powodu odkrycia dwóch innych uroczych miejsc.

Droga wiodąca środkiem doliny została w połowie zaorana, co wcale nie jest rzadkie. Szliśmy chwilę brzegiem pola i skrajem kępy drzew kiedyś ocieniających drogę, później przeszliśmy na drugą jej stronę. Byliśmy na zboczu niewielkiego wzgórza, na skoszonej łące, w cieniu drzew, mając ładny widok przed sobą. Zobaczyłem czereśnie z licznymi dojrzałymi owocami, więc zaraz zdjąłem plecak i przygiąłem pierwszą gałąź. Siedzieliśmy tam, nie niepokojeni przez fruwające paskudztwa, w cieniu, w piękny letni dzień, rozmawiając i patrząc. Gdzież mieliśmy się śpieszyć, będąc w tak ładnym miejscu?

Wracając, skręciliśmy na drogę wiodącą brzegiem lasu i wydłużonym grzbietem wzgórza; jej walory widokowe zapamiętałem w czasie naszej wspólnej wyprawy na Młynik Duży pół roku temu.

Przypomnę, że jest to wzgórze zaliczane do kaczawskiej korony, a ja, mimo że nie myślę o żadnym oficjalnym potwierdzeniu mojej znajomości tych gór, chciałem być na wszystkich wymienionych na liście.

Idąc w stronę Młynika, wystarczyło skręcić w odpowiednim miejscu, by znaleźć się na szczycie niewielkiego wzniesienia, na miedzy, w miejscu znanym chyba tylko właścicielom okolicznych pól. Widoki, ale i leniwa atmosfera letniego dnia, poczucie odkrycia kolejnego miejsca mającego szansę stać się moim, to wszystko miało swój udział w dostrzeżeniu i docenieniu uroków miejsca.


Zakwitły cykorie podróżniki. Widuję rowy i przydroża przybrane kwiatami niczym wiejskie ogrody. Podobnie jak trawy, i te rośliny wydają mi się większe i liczniejsze niż w poprzednich latach. Zwracam na nie uwagę, bo dla mnie są piękne. Kiedyś zauważyłem prostą zasadę: chcesz w pełni poznać urodę kwiatu, nachyl się nad nim, obejrzyj go uważnie i z bliska. Poświęć mu czas. Kwiaty cykorii były jedynymi z pierwszych tak właśnie obejrzanymi.

Cóż, można powiedzieć, że bywam odkrywcą prawd powszechnie znanych. Tak, ale prawda staje się w pełni nasza dopiero wtedy, gdy sami do niej dojdziemy. Wtedy też zyskuje na wadze.

Jeszcze parę słów o okolicy.

Wyżej wioski, przy szosie, widać na mapie uciętą równo ścianę lasu, przy niej jest napis „4km”. Byłem tam dwukrotnie. Skrajem lasu idzie się stromo pod górę, a później polami (więc pójść tam można tylko jesienią lub w zimie) na urokliwe wzgórza, ostatnie w tej części Chełmów, a więc i w Sudetach; dalej jest równina z majaczącym w oddali kominem huty miedzi w Legnicy, tak nielubianym przez Janka. Te wzgórza też mam nadzieję odwiedzić.

Chciałem też zwrócić uwagę na nazwę starego kamieniołomu: Ciche Szczęście. Boże drogi, tak nazwać kamieniołom może tylko człowiek nie mający pojęcia o pracy w nim, lub przeciwnie, mający, ale wyróżniający się przedziwnym poczuciem humoru.

Będąc w wiosce pierwszy raz, doszedłem do kamieniołomu, był na prawo od szosy, a miał być po lewej. Dłuższy czas stałem tam oglądając mapę. Kręciłem nią, kręciłem się, w końcu musiałem przyznać, że kamieniołom stoi po właściwej stronie, w co poważnie wątpiłem, tylko ja przyszedłem z przeciwnej. Nie wiem, jak to się stało. Nadal skłonny jestem uważać, że nie ja, a przestrzeń się tam zapętliła.








 



piątek, 16 lipca 2021

Wieża widokowa w Świeradowie

 

030721

Nie jestem entuzjastą wież widokowych, ale na wieść o otworzeniu dużej i ciekawie wykonanej budowli tego typu postanowiliśmy, ja i Janek, pojechać do Świeradowa i na własne oczy konstrukcję zobaczyć.

Jej usytuowanie wymaga przejścia około kilometra stromą uliczką, nie ma możliwości zaparkowania przy atrakcji. Konstrukcja jest masywna, stalowa, a wykonanie bardzo staranne. Rury na niemal całej długości obudowane są deskami z klejonego drewna, wizualnie ocieplając konstrukcję. Myślę, że był to dobry pomysł, ponieważ drewno zasłania surową szarość cynkowanej stali. Ciekawie mocowany jest podest, ale może szczegóły techniczne pominę. Jest szeroki, wznosi się bardzo łagodnie, a idzie się po grubych i równych deskach. Samo wejście na szczyt jest atrakcją – nie krótką, skoro długość podestu wynosi kilkaset metrów, ani nie męczącą. Idzie się po nim lekko i swobodnie, nawet jeśli jest dużo ludzi. Na szczycie czekają dodatkowe, oprócz widoków, atrakcje: sprężysta siatka zastępująca deski oraz całkowicie szklany podest wysunięty poza obrys konstrukcji. Przyznam, że wejścia na siatkę lub podest wymagają pewnego wysiłku psychicznego. Za wejście zapłaciliśmy po 49 złotych, czas przebywania na wieży jest, zdaje się, nieograniczony. Zjechać na dół można rurową serpentyną (dodatkowo płatną), ale za tę atrakcję podziękowaliśmy. W obszernym holu na dole można kupić horrendalnie drogie pamiątki, ale i obejrzeć (za darmo) film pokazujący montaż konstrukcji. Zwrócę jeszcze uwagę na języki tablic informacyjnych i napisów na ekranach: na ogół są dwujęzyczne, przy czym polski niekoniecznie jest pierwszym językiem. W paru miejscach używany jest tylko jeden – angielski. W Polsce! Nazwa konstrukcji też jest angielska: Sky Walk. Spacer po niebie, a jakże!

W Internecie dowiedziałem się o koszcie 40 milionów poniesionym przez prywatnego inwestora, oraz o wielu krytycznych głosach. Pozwolę sobie wyrazić swoje zdanie.

Wieże postawione w górach zmieniają krajobraz, trzeba uczciwie przyznać, że na gorsze. Kiedy już stoją, dalej zmieniają otoczenie, ponieważ przez nie znacznie zwiększa się ilość ludzi wchodzących na górę, a tym samym więcej jest wydeptanych ścieżek i rozrzuconych śmieci, a mniej ciszy. Świeradowska wieża stoi jednak w mieście (co prawda na jego brzegu), a więc w środowisku już zmienionym przez człowieka. Uznaję tutaj za tak samo obcy element krajobrazu górskiego hotel z parkingiem, jak i widokową konstrukcję. Przy tej okazji powiem, że obcym elementem (chociaż nie tak bardzo jak wieża) są urządzone miejsca odpoczynku przy szlakach, mostki, a nawet drogi, także te dla pieszych. Góry nietknięte ludzką ręką nie mają ani wież, ani daszków nad ławami, ani nawet dróg, tylko mało jest takich miejsc ogólnie dostępnych i mało jest ludzi chętnych do wędrowania górskim lasem bez śladu ścieżek. Za niewątpliwie słuszne mam starania władz chcących ułatwić ludziom przebywanie w górach, czy szerzej: na łonie przyrody. Słuszne nie tylko z powodu ewentualnych wpływów do kas lokalnych władz i przedsiębiorców, ale także ze względu na zdrowie ludzi, ich dobrostan, także psychiczny. Problem w ilości ludzi pojawiających się w górach, szczególnie w letnie dni, w wygodnictwie, także w małych umiejętnościach potrzebnych w górach. W jakiejś dyskusji czytałem o znacznie ładniejszych widokach z Sępiej Góry niż z wieży – i w pełni się zgadzam z tym twierdzeniem, ale na górę wejście jest znacznie mozolniejsze niż na wieżę. Wielu naszych rodaków właśnie dlatego woli wejść na wieżę niż górę. Nie podzielam ich wyborów, ale staram się zrozumieć. Są wygodni, wielu idzie z dziećmi, nie mają odpowiedniego obuwia, a może i boją się wypadku. Mała może być ich wrażliwość na piękno przyrody. Różnie. Myślę, że przeważa wygodnictwo.

Dwa razy byłem na Trójgarbie w Górach Wałbrzyskich nim postawiono tam wieżę, raz gdy już stała. Zobaczyłem uderzającą różnicę w ilości osób na szlaku ku wieży, tak więc zdecydowana większość ludzi idzie na szczyt tylko z jej powodu. Jakkolwiek ta przyczyna może się wydawać dziwna dla wytrawnych górskich wędrowców, faktu znacznej wagi nie zmienia: ci ludzie poszli kilkaset metrów pod górę, ruszyli tyłki sprzed telewizorni lub grilla, zmusili swoje serce i mięśnie do pracy.

Więc społeczeństwo jako ogół zyskało, stracili wędrowcy uznający zatłoczony szlak na Trójgarb za mniej atrakcyjny, ale ci są w mniejszości.

Chciałem zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt funkcjonowania wieży w Świeradowie: daje zatrudnienie przynajmniej kilkunastu ludziom, oraz jakieś, niechby niewielkie, podatki na rzecz skarbu. Działając, nie wytwarza CO2, chociaż swój ślad węglowy ciągnie z czasów budowy. Dla wielu ludzi będzie przyczyną wyruszenia na wycieczkę.

Do poznania wieży zachęcam, bo warto. Niechby tylko dla przejścia tych dwóch kilometrów w obie strony.

* * *

Korzystając z okazji, poznaliśmy ładne centrum miasteczka. Na małym placu miejskim bije fontanna z pysków żab zaklętych w mosiądz. Pocałowałem jedną z nich. Nie zamieniła się w księżniczkę. Początkowo odczuwałem zawód, ale później uznałem, że postąpiłem nierozważnie. Bo cóż by mnie czekało, gdyby żaba stała się księżniczką? Na dyskoteki miałbym z nią chodzić czy rauty wyższych sfer? Ja?? Niech tam sobie siedzi w żabie i czeka na młodzieńca jadącego na białym… chciałem napisać: w rolls royce, a ja spróbuję odczarować tę, której wypatruję w dali, ale o niej ciii...

* * *

Popołudnie spędziliśmy u Ani i Darka Kruczkowskich w Gierczynie. Zjadłem większość podanego do kawy ciasta, bo było smaczne.

Było też zielone z powodu dodania… pokrzywy. Ania jakoś tak zrobiła, że nie parzyła. Naprawdę!

Nie tylko ja utwierdzam się w przekonaniu o jej stopniowej zamianie w… wiedźmę. Naprawdę!


























wtorek, 13 lipca 2021

Pogórze Kaczawskie, trzeci dzień urlopu

 

300621

Kiedy się obudziłem, usłyszałem szum deszczu. Wstawałem bez entuzjazmu, jak zwykle ostrożnie podnosząc się i prostując ramiona. Ranny zestaw powitalny był typowy: po wstaniu zakręciło mi się w głowie, a przeciągając się (czyli gimnastykując), poczułem w ramieniu lekki ból.

Zmiany następują niepostrzeżenie, rozłożone na całe lata. Któregoś ranka uświadomiłem sobie, czy raczej w końcu przestałem nie dostrzegać, że czuję się jak po męczącej pracy fizycznej, obolały, a ciało wymaga stopniowego rozruszania się, by nabrało jako takiej sprawności. Na szlaku któregoś dnia zauważyłem, że rów, który kiedyś swobodnie przeskakiwałem, teraz przechodzę z ostrożnością, którą należałoby nazwać niezdarnością; zbocza są jakby bardziej strome, a trasy dłuższe.

To, co dotyczy wszystkich, dotyczy i mnie, bo wyjątków tutaj nie ma, a jednak z ukrywaną chciwością słucham słów znajomych chwalących moją kondycję, bo przecież tylu emerytów jest rozlazłymi staruszkami, czyli po prostu się pocieszam.

Poczyniłem ciekawą obserwację. Otóż nieznanych mi ludzi uznaję za rówieśników wtedy, gdy mają (jak się później okazuje) dziesięć lat mniej, a równolatków postrzegam jako sporo starszych, co częstym jest przejawem niepełnej zgody na starzenie się.

* * *

Wstęp pasujący do ranka, można powiedzieć.

Pojechałem do Bolesławca trasą ciekawą i lubianą: bocznymi drogami przez całe Góry i Pogórze Kaczawskie. Korzystając z okazji stworzonej przez deszcz, postanowiłem jeszcze raz spróbować znaleźć miejsce dzikiego parkingu, na którym kiedyś zatrzymałem się jadąc lunaparkową ciężarówką. Tam, siedząc na zboczu wzgórza i patrząc na ładny, pogórzański krajobraz, ułożyłem opowiadanie.

Pięć lat temu opublikowałem je na blogu, jest tutaj.

Dzisiaj uważnie przejechałem drogę do i z Bolesławca, ale miejsca nie rozpoznałem. Trzeba mi pogodzić się z faktami: nie dość, że pamięć płata figle, wiele zmieniając, to jeszcze możliwe, a nawet pewne, są zmiany rzeczywiste. Tego dzikiego parkingu na pewno już nie ma, a kilkanaście lat zmienia nawet krajobraz – po prostu widoków może już nie być, zostały zasłonięte przez drzewa. Nie znajdę tego miejsca, ale gdy wspomnę tyle innych powrotów po latach, myślę, że może i dobrze, bo pamiętane obrazy nie doznają uszczerbku w zestawieniu z rzeczywistością.

A opowiadania do dzisiaj nie zmieniłem na powieść i nie zmienię. Tak będzie lepiej – z różnych powodów.

* * *

Przestało padać około dziewiątej, krótko później zaparkowałem we wsi Czaple. W dalszej części dnia pogoda mi sprzyjała: było 18, może 20 stopni i wiał lekki wiatr, ale słońce tylko widywałem.

Wioska Czaple nazywana jest wioską piasku i kamienia, ponieważ od lat dobywa się tam piaskowiec i kruszywa budowlane, a mieszkańcy nie tylko dbają o wygląd wioski, ale i podkreślają swoje związki z kamieniem i jego obróbką.

 



Kiedy pięć miesięcy temu byłem tutaj z Jankiem, temperatura była niższa o 40 stopni; na otwartych przestrzeniach wiatr pozbawiał oddechu. Dzisiaj słyszałem wilgę, wtedy szczęk swoich zębów i wiatr. Aura tamtego dnia wydaje się niemożliwa, nierzeczywista, jakbym na innym kontynencie był wtedy, a przecież wystarczyło kilka miesięcy czasu, by diametralnie odmieniło się oblicze Ziemi.

Poszedłem trochę na ślepo, ot, po prostu celując na bok od masywu leśnego, mając zamiar obejść go wokół. W najdalszej części pętli spodziewałem się dotrzeć do wielkiej linii energetycznej, którą z dala widziałem w zimie.

W wiosce Nowa Wieś Grodziska przechodziłem obok dużego i solidnie postawionego budynku stacji kolejowej.

Oczywiście stał pusty, nieużywany, niepotrzebny – jak wiele takich budynków w Sudetach i na pewno nie tylko tam. Nieco wcześniej widziałem zardzewiałe, rozkręcone tory i drzewa między szynami. Wielkość budynku stacji, wioskowej przecież, świadczy nie tylko o zamożności, ale i ważności trakcji kolejowej dla rozwoju wioski i okolicy. Mieć połączenie kolejowe ze światem, to była nobilitacja i przepustka do rozwoju. A teraz drzewa rosną między podkładami kolejowymi. Budynek, zbudowany wielkim nakładem pracy i pieniędzy, niszczeje nikomu niepotrzebny. To smutne.

 
Widziana z bliska linia przesyłu energii elektrycznej robi wrażenie. Masywne i bardzo wysokie słupy dźwigają sześć potrójnych przewodów wiszących na długich izolatorach szklanych. Na mapie podana jest informacja o napięciu 400 kV, czyli czterystu tysięcy voltów. Taką linią można przesyłać wielkie moce wystarczające do zasilania całych miast. Konstrukcję słupa oglądałem z bliska, a nawet stałem między jego nogami z zadartą głową i patrzyłem na ażurową wieżę. 

 

Tak, byłem pod wrażeniem, nawet podwójnym: konstrukcji, ale i wyobrażenia przesyłanej mocy. Energia elektryczna powinna nas zadziwiać, a jeśli tego nie robi, to tylko z powodu naszego przyzwyczajenia lub braku wiedzy.

Mamy kłopoty z czystym jej wytworzeniem i magazynowaniem, ale trudno wyobrazić sobie energię bardziej uniwersalną i wygodniejszą w niezliczonych zastosowaniach. Bajecznie prosty silnik elektryczny pod wpływem tej energii będzie się kręcił niemal bezgłośnie, z minimalnymi stratami i przez wiele lat, a napędzać może miniaturowe wiatraczki chłodzące procesory w laptopach lub potężne silniki lokomotyw. Potrafimy tę energię zamienić na ruch, zimno, ciepło, światło, ale też na plazmę, w której topić się będzie stal albo na wiązkę światła o niewyobrażalnie niszczycielskiej mocy. Żeby mieć ją pod ręką, wystarczy parę drucików, ponieważ ta energia nic nie waży, nic nie wydziela – niemal nieuchwytna, jakby jej nie było. Jest czarodziejska. Jej wynalezienie i rozpowszechnienie diametralnie odmieniło naszą cywilizację i radykalnie poprawiło wygodę życia, do czego walnie się przyczynił Nicola Tesla. Kto o nim wie, kto pamięta? Po jaką cholerę uczymy się w szkołach o politykach (za przeproszeniem), których zawodem była i jest brudna walka o wpływy, a nie o geniuszach odmieniających nasze życie?

Nowa Wieś Grodziska jest dużą wsią, wydaje się zamożna, wiele jest odnowionych lub nowych budynków i kilka zakładów kamieniarskich. W jej centrum skręciłem w drogę prowadzącą do kopalni piaskowca na wzgórzu Kopka. Chciałem przez teren kopalni przejść na drugą stronę masywu, jednak spotkany na drodze pracownik grzecznie, ale stanowczo, wyprosił mnie z kopalni. Bez protestu zawróciłem, co widać na mapie, bo przecież wiedziałem, że miał prawo to zrobić, a ja idąc tamtędy nie liczyłem – niedzielny wędrowca – na spotkanie ludzi.

 Dobrze się stało, bo po zawróceniu i przejściu na skraj wsi, znalazłem ładną dróżkę polną, która zaprowadziła mnie na wzgórze z widokami gór i pogórza kaczawskiego; w niebieskiej dali szukałem znajomych szczytów głównych pasm. Wspomnę o dużej ilości delikatnych i ujmujących kwiatów powoju widzianych gdzieś tam właśnie i o polu wąsatego jęczmienia o pięknej barwie. Nie wiem, jak ją nazwać, każda wymyślona nazwa wydaje mi się nieprawdziwa. Zauważyłem, że ładnie ją podkreślają wąsy kłosów, czyniąc barwę niemal materialną, aksamitną i ruchliwą jak same kłosy. 

 Do wioski schodziłem polną drogą prowadzącą między dwoma polami rzepaku. Był największy z widzianych: sięgał mi piersi, a najwyższe krzewy (bo jak inaczej je nazwać?) głowy. Przy ziemi były grube jak chłopski kciuk; ich gęstwina była nie do przejścia. U stóp wzgórza wyszedłem na uroczą drogę wiodącą daleko, po horyzont; obiecałem sobie wrócić tam i poznać ją całą.

Pokręciłem się po wsi, chcąc dowiedzieć się, dokąd prowadzi droga widziana w zimie. Wyszliśmy wtedy (byłem z Jankiem) z lasu, a widząc otwartą przestrzeń i polną drogę, wszedłem na nią. W ten mroźny dzień domy wydawały się nie tylko schronieniem, ale symbolem ciepła i powrotu. Od razu pojawiła się myśl o mężczyźnie wracającym z długiej wędrówki do domu, do żony. Dzisiaj szedłem od wioski w stronę lasu, gdy miejsce wydało mi się znajome. Obejrzałem się i stwierdziłem, że właśnie ten widok tak mi się spodobał w zimie, że na niego patrząc, ułożyłem historyjkę o powrocie do domu. Patrząc dzisiaj na tak bardzo odmienioną drogę, wspomniałem też tamtą fantazję, napisaną dawno temu.

Oto dwa ujęcia: z lipca i z lutego.


 

Do samochodu wróciłem dość wcześnie, chcąc jeszcze podjechać parę kilometrów na parking w pobliżu wzgórza Wójcik Wielki. Jest zalesione, widoków z niego nie ma, ale na szczycie stoi wieża obserwacyjna leśników czy synoptyków, chciałem zobaczyć ją z bliska. Nie zobaczyłem, bo samochód odmówił współpracy. Nie chcę się o tym rozwodzić, powiem tylko, że od dzisiaj aż do powrotu do domu, zapalanie samochodu związane było z niepewnością. Cóż, dwadzieścia jeden lat dla samochodu to osiemdziesiątka dla mężczyzny, ale mimo niedomagań zawiózł mnie przecież do domu, nie zostawił gdzieś w Polsce, więc winien mu jestem naprawę. Decyzja reanimacji staruszka jest nie tylko skutkiem mojej łatwości przyzwyczajania się do rzeczy, ale i zasad: otóż rzeczy wyrzuca się wtedy, gdy nie nadają się do użytkowania ani do opłacalnej naprawy.

Ziemi winniśmy dbałość, bo jedynym jest naszym domem i jedyną żywicielką.