5
stycznia.
Dwa
źródła wrażenia: fizyczny ogląd przedmiotu i nasze myśli budzone jego
widokiem... Dwie strony naszej realności.
Nie
od razu zrozumiałem, że pojęcie realności ma u Prousta swoiste znaczenie,
lepiej zrozumiałe wtedy, gdy rozbuduje się je do słów “moja własna realność
postrzeganego i przeżywanego przeze mnie świata”. Tak rozumiana realność różni
się od potocznie rozumianej tak, jak różnią się wiadomości ze świata podawane w
telewizyjnych wiadomościach od mnogości i złożoności, także ważności, wszystkich
zdarzeń na świecie, ponieważ mnogość i różnorodność naszych myśli – wspomnień i
skojarzeń, oraz hierarchia ich ważności dla nas, jest tylko nam właściwa.
No
i jeszcze wspominana często przez Prousta sztuka, tak łatwo, a niesłusznie,
kojarząca się nam z salami muzealnymi czy wystawami, na których wypada być i
gdzie nudzimy się wśród zakurzonych eksponatów. Wielką dla nas wartość sztuki
wyjaśnił Proust w eseju “O czytaniu”:
“Najwyższy wysiłek pisarza jako artysty
zmierza wyłącznie do częściowego uniesienia przed nami zasłony brzydoty i
bezsensowności, która pozostawia nas w obojętności wobec świata.” (Pamięć i
styl, str. 92)
Marzec
Wczoraj
obudziłem się śniąc jeszcze sen. Leżałem bez ruchu, z zamkniętymi oczami, nie
chcąc nic uronić z gasnącego wspomnienia przeżywanych we śnie rozkoszy ducha.
Starałem się przenieść ze snu na jawę ów cud wrażeń, wyrazić go słowami i
zapamiętać, zachować na dłużej, mieć go by sycić się nim, ale byłem bezsilny,
mogąc być tylko świadkiem ubywania we mnie sennych wrażeń. Czułem bezradność
moich myśli, stawanie się wspomnień coraz płytszymi i uboższymi, aż w końcu
zostałem tylko z jałową, bo nic nie mówiącą o przeżywanych wrażeniach, mało
wyraźną treścią snu.
Nie,
nie tylko. Zostało jeszcze we mnie przekonanie o napisaniu dzieła sztuki, gdyby
dane mi było przełożyć na słowa senne wrażenia.
>>Splot niedokładnych określeń tego rodzaju, gdzie nic
już nie zostało z naszych rzeczywistych doświadczeń, tworzy powoli naszą myśl,
nasze życie, realność - i kłamstwo, które polega na przyswajaniu sobie sztuki
jakoby “przeżytej”, prostej jak życie, bez piękna, będącej nudnym i jałowym
wchodzeniem od nowa w to, co widzą nasze oczy, konstatuje nasz umysł – i stąd
pytanie, gdzie poddający się temu człowiek może znaleźć radosną i pobudzająca
iskrę, abyśmy ruszyli z miejsca i mieli pomoc w naszych wysiłkach? Wielka, prawdziwa sztuka
(…), chce odnajdywać, chwytać, pozwalać, abyśmy ją poznawali, tę realność, od
której w życiu jesteśmy dalecy, odsuwani coraz bardziej, w miarę tego, jak
coraz powierzchowniejszą i płytszą czynimy naszą konwencjonalną jej znajomość,
namiastkę tej realności, która może do śmierci pozostanie nam niedostępna i
jest po prostu naszym życiem.”
“Czas
odnaleziony”, str. 182.
No
właśnie: jałowe wchodzenie od nowa w to, co widzą nasze oczy, co konstatujemy.
Ileż to razy wracałem do utworu muzycznego, ciągle odnosząc wrażenie niepełnego
jego ogarnięcia; czując na pół rozgoryczone, na pół zniecierpliwione poczuciem
bezsilności wrażenie powierzchowności kontaktu, a to wszystko obok niejasnego
przeczucia bliskości pięknych i głębokich przeżyć.
Jak bez piękna, bez owej iskry, ruszyć z miejsca?..
Na
stronie 182 "Czasu odnalezionego" czytam: “Ludzie często chcą kochać
i nie udaje się im (...)”, po czym dodaje od siebie, że >prawdziwie i piękniej wyglądałoby,
zamiast “kochać”, “być kochanym”<. Nie zawsze rozumiem autora, a w takich
miejscach, odczuwając swój sprzeciw, zrozumieć mi jeszcze trudniej. Tymi
słowami Proust zdaje się negować ludzkie pragnienie kochania, a przynajmniej
uznaje je za rzadsze od chęci bycia kochanym, na co nie mogę się zgodzić.
Zastanawiając się nad tymi i podobnymi słowami rozsianymi po całym jego dziele,
czasami dochodzę do wniosku, że najzwyczajniej w świecie umyka mi tutaj jakaś
ważna prawda zmieniająca sens jego słów, a ja jestem na nią ślepy. Cóż, skoro
rozumiem je po swojemu, to zgody na te słowa dać nie mogę, ponieważ dając,
uznałbym wyższość przyglądania się w oczach kochającej osoby ponad odczuwanie w
sobie tego uczucia, a nikt, kto chociaż raz kochał, nie ustali takiej
hierarchii. Wzbraniam się też przed przyjęciem słów o przeżywaniu miłości jako
“czynniku wspierającym” siły twórcze, chociaż akurat tutaj wiem, że są
prawdziwe; chciałoby się widzieć miłość jako wartość samą w sobie, a nie jako
środek, niechby nawet w akcie twórczym. Złudzenie? Pewnie tak, ale drogie i
własne.
>>Praca
artysty, usiłującego znaleźć pod materią, poniżej doświadczenia, pod słowami,
coś innego, to dokładna odwrotność działania, którym zajmują się co minuta, gdy
żyjemy odwróceni od siebie, nasza miłość własna, namiętność, inteligencja i tak
samo przyzwyczajenie, kiedy gromadzą nad naszymi prawdziwymi wrażeniami, aby je
całkowicie przed nami ukryć, nomenklatury, cele praktyczne, fałszywie przez nas
nazywane życiem. (...) będzie to konieczna droga w przeciwną stronę, powrót do
głębin, gdzie znajduje się to, co istniało rzeczywiście i jest nam nieznane.
Trudne to przedsięwzięcie, odtworzenie prawdziwego życia, odmładzanie wrażeń. I
wymagające różnych dowodów odwagi, nawet w sferze uczuć. Trzeba wyrzec się
najdroższych złudzeń, przestać wierzyć w obiektywność tego, co się samemu
wymyśliło, i nie bawiąc się już słowami: “Bardzo jest miła”, czytać w nich:
“Przyjemnie jest ściskać ją”.<< Czas odnaleziony, str. 183.
Ależ
tak! – chciałoby się zawołać. Ależ tak! – wołam, ale... ale dlaczego on tam
wymienia namiętność wśród śmieci przykrywających nasze wrażenia? Czytając dalej
mam więcej wątpliwości, aż do pojawienia się poczucia mieszania dwóch światów,
bo oto zaczynając od artysty mającego stworzyć dzieło sztuki inspirujące nas do
głębszego przeżywania życia, pomocne w odkryciu w sobie bogactwa i piękna
wrażeń, torującego drogę do głębin naszej duchowości, Proust kończy słowami
przypominającymi zalecenia dla buddysty zmierzającego do nirwany poprzez
wyzbycie się złudzeń i namiętności. Ten mój powyższy opis funkcji dzieła sztuki
tak naprawdę nie jest mój, przejąłem go od autora po przeczytaniu jego dzieła,
a tutaj wydaje mi się, że wskazuje on jeszcze inne jego funkcje. Mój problem w
uznaniu tych słów polega na niemożności zmieszczenia w moim pojęciu dzieła
sztuki wywracania na nice naszych wrażeń, odzierania nas ze złudzeń,
przeciwdziałania wpływom namiętności na nasze postrzeganie życia. To funkcje
dzieła, owszem, ale niekoniecznie dzieła sztuki. Podejmując te tematy, Proust
powiększył i uczynił bardziej uniwersalnym swoje dzieło, ale przez to “W
poszukiwaniu” nie stało się większym (w moim odbiorze, oczywiście) dziełem
sztuki.
W
związku z takim rozumieniem roli artysty uwidacznia się u Prousta cecha, która
razi mnie nieco, a jest nią swoista ambiwalencja jego wewnętrznego świata.
Przez nią czasami odnoszę wrażenie kontaktu z dwoma różnymi Proustami, mimo iż
wiem, co powoduje moje poczucie dwoistości.
Stawia
on pisane dzieło ponad wszystko, także ponad doświadczenia swojego życia,
traktuje wszystkie swoje przeżycia, nawet najbardziej intymne i bolesne, jako
tworzywo do komponowania dzieła życia, co razem tworzy dwa dość różne obrazy:
jeden kreślony wielką, przekraczającą zwykłą ludzką miarę wrażliwością, drugi
jest chłodny, jak opis naukowej obserwacji. Przejmujące doznania, jakby
dyktowane wielkim i cierpiącym sercem, a obok psycholog zdający relacje z
rozpaczliwej męczarni duchowej człowieka. Powód takiego mojego odbioru jest
jeden. Jest i był od początku mojego obcowania z dziełem. Otóż dla mnie
wartością największą „Czasu” wcale nie jest kreślenie ludzkich wizerunków, mimo
iż dostrzegam mistrzowską precyzję rysunków, na których wiele linii jest
oryginalnych, odkrywczych, a piękno we wszystkich swoich przejawach. Piękno
stylu, piękno opisów - zwłaszcza uczuć, poszukiwanie piękna w życiu i jego
znaczenie dla nas, oraz przeżywanie jako wyraz naszej wrażliwości i duchowego
bogactwa. Bardziej cenię Prousta czarującego mnie, niż wyjaśniającego mi
zawiłości ludzkiej psychiki; piękniejszy byłby mniej naukowy, niechby kosztem
oszczędzenia części naszych złudzeń.
Pragnienie
bycia kochanym jest samolubne – wracam do pierwszego tematu - pragnienie
kochania jest pragnieniem obdarowywania i przeżywania, piękniej więc brzmią
słowa oryginalne: “Ludzie często chcą kochać, i nie udaje się im to...”. W moim
przekonaniu, tutaj wyjątkowo odpornym na zmiany, brzmią też bardziej
prawdziwie.
Koniec
września.
Jednym
z najsilniejszych, często przywoływanym moim wspomnieniem z dawnych lat, ma
związek z latem i mgłą. To było gdzieś na przełomie lat 70 i 80, początek lata,
najdłuższe dni roku. Dom, w którym mieszkaliśmy (w sumie 27 lat) stał na brzegu
łąk, a niecały kilometr dalej zaczynał się las. Wstałem wczesnym rankiem i
wyjrzałem przez okno. Nad łąkami stała niziutka mgła, tuż przy ziemi, a
kończyła się raptownie na wysokości metra. Wyżej był słoneczny ranek, czas
sianokosów. Zobaczyłem kilku kosiarzy wynurzających się z mgły, widocznych
tylko powyżej pasa, jakby ich nogi do innego należały świata, a mgła, jak
zawsze gdy jest oświetlona słońcem, była perłowa, nie mleczno-szara, jaką jest
w pochmurny dzień. Poczułem wyjątkową radość letniego czasu, urok chwili, która
w pewnej mierze nadal trwa we mnie. To jedna z tych proustowskich chwil. Gdyby
tak można było ten nastrój, tak wyjątkowy, tak ożywczy, mimo iż niewiele, w
gruncie rzeczy, mający wspólnego z rzeczywistością (bo i cóż wyjątkowego ja tam
widziałem?), a przecież tworzący naszą wewnętrzną rzeczywistość i nasze życie,
gdyby dało się przywoływać taki nastrój na życzenie, wtedy i nasze życia i
świat byłby bajką, rajem przeżywania.
Przez
wszystkie minione lata często wracam myślą do tamtej chwili, tak dla mnie
pamiętnej, i smakuję jej radosny urok, ale czasami myślę też, że brała ona
swoją siłę i urok także z radości i świeżości przeżywania właściwych młodości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz