Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 25 sierpnia 2016

Kilokalorie i kilometry


170816

Siedziałem na progu kampingu z puszką piwa w ręku, słuchałem Zimy Vivaldiego i patrzyłem na zmierzch wypełzający z krzaków rosnących między drzewami nowotomyskiego parku; na tle jaśniejszego nieba drobne listeczki brzóz wydawały się czarne, ale ładne nadal były. Nieco później, gdy na wozach zapaliły się neonowe światła nocne, ich barwa dodała do znowu widocznej zieleni liści nieco metalicznej poświaty.

W głowie kotłowały mi się zdarzenia ostatnich dwóch dób, a gdzieś dalej, na obrzeżu świadomych myśli, czaiły się góry. To dzięki prysznicowi: kwadrans temu po raz pierwszy od trzech dni mogłem wziąć porządny, gorący prysznic, a po nim, jak wiele już razy, zmęczenie znikło i z satysfakcją poczułem, że mógłbym założyć buty, wziąć mój plecak i pójść na łazęgę.

A przecież dzisiaj wczesnym rankiem padałem…

Poniedziałek skończył się późno, po kilkunastu godzinach prac przygotowawczych do demontażu urządzeń. Gdy szedłem do kampingu, spojrzałem na telefon: była 23.35. Zimna woda ledwie ciurkała z kranu (nie miałem czasu naprawić uszkodzenia), wieczór też był zimny; zniechęcony, toaletę zrobiłem mocno okrojoną: twarz, dłonie i stopy. Powinienem od razu położyć się spać, wszak wiedziałem, że nazajutrz położę się dopiero po przyjeździe do nowego miasta, więc zapewne pojutrze nad ranem, ale szkoda mi było kłaść się. Cichy był i spokojny ten ostatni wieczór w Ustroniu, więc siedziałem przy laptoku, coś napisałem i przeczytałem, zajrzałem na blog, a położyłem się dopiero po pierwszej, spałem więc pięć godzin.

Jakiś sen obudził mnie przed budzikiem, przez chwilę próbowałem gonić umykające mi wrażenia, ale nie dogoniłem. Rozbudzony, leżałem czekając na sygnał rozpoczęcia maratonu. Z przyjemnością przeciągałem się, odczuwając dobrostan mojego ciała. Dotykałem swoich ud i bioder, prężyłem mięśnie czując pod skórą ich twardość i gotowość słuchania mnie przez całą dobę. Szczupłość i sprawność mojego ciała sprawia mi satysfakcję, ponieważ, mając skłonność do tycia, od wielu, wielu lat zwykłem oszczędzać na jedzeniu, ponieważ – powód drugi - kopa lat już za mną.

Minione tysiąclecia istnienia naszego gatunku wykształciły w nas mechanizmy, które zupełnie nie pasują do całodobowych sklepów, lodówek w mieszkaniach, do powszechnej dostępności jedzenia. Głód odczuwamy z wyprzedzeniem w stosunku do rzeczywistych potrzeb organizmu, a poczucie sytości pojawia się z opóźnieniem; kiedyś ten mechanizm mobilizował nas do szukania pożywienia i najadania się po dziurki w nosie, teraz każe otwierać drzwi lodówki; to, co wtedy pomagało, teraz zwróciło się przeciwko nam. Ludzie mają zdolność pokonywania dużych odległości pieszo, a nie jest to przypadek, lecz konieczność wykształcona w toku rozwoju naszego gatunku; nasi przodkowie musieli sporo się nachodzić, żeby znaleźć jedzenie. Ponieważ ruch nie tylko zapewnia sprawność organizmu, ale i zużywa kalorie, mamy teraz dwa nieszczęścia: siedzącą pracę i jedzenie pod ręką. Efekty widać na ulicach.

Nam, ludziom, odczuwanie umiarkowanego głodu jest pisane. Kiedyś głodowaliśmy nie mogąc upolować czy znaleźć jedzenia, teraz powinniśmy głodować aby zrównoważyć braki w wydatkowaniu kalorii i nie utopić się w tłuszczu. Któregoś wieczoru wyszedłem na dwór i zobaczyłem kolegę siedzącego na progu swojego pokoju i jedzącego kurczaka.

-O tej godzinie jesz kolację? – wyrwało mi się. Dochodziła północ, minęło sześć godzin od kolacji, też byłem głodny, ale jeść kurczaka o tej porze?

Kolega rozłożył ręce w geście bezbrzeżnego zdziwienia i odpowiedział pytaniem:

-A jak to iść spać na głodno?

Nie podjąłem się wyjaśnienia. Może jemu brzuch nie przeszkadza? Ja bardzo nie chciałem go dźwigać.

Za kierownicą scanii usiadłem zgodnie z przewidywaniami - o godzinie 21, po czternastu godzinach pracy, nierzadko zmieniającej się w gonitwę lub w zmaganie z nawałem piętrzących się obowiązków, gdy nie można skończyć jednej pracy bez konieczności szybkiego zajęcia się paroma innymi, nowymi sprawami. Przed wyjazdem nie przyszło mi do głowy rozejrzeć się wokół, pożegnać miejsca tak jednoznacznie kojarzące się z latem, ot, po prostu gdy ostatni zestaw wyjechał, wsiadłem do ciężarówki i ruszyłem, goniąc czas. Jeszcze tylko ostatni raz z przyjemnością spojrzałem na mijane wiatraki, urządzenia nie tylko ładne dla mnie, ale i czarodziejskie w efektach swojej pracy, zaraz jednak myśl wróciła do spraw pracy: czy aby na pewno zatankowałem odpowiednie ilości paliwa do samochodów? Do rozdysponowania miałem go niewiele, musiałem kalkulować rozdzielając je. Wystarczyło.

Pierwsze sto kilometrów minęło mi dobrze, później zaczęła się walka mojej woli z wymęczonym organizmem żądającym snu. Najpierw sięgnąłem po jedzenie, ale jedna bułka (ze służbowego przydziału – druga kolacja wydawana przy długich przerzutach sprzętu) i małe opakowanie suchych wafelków nie wystarczyły na długo; kiełbasę uznałem za niejadalną. O gumie lub cukierkach nie pomyślałem, skleroza, ale miałem pięciolitrową butlę wody zabranej z powodu przeciekającej chłodnicy. Gdy traciłem świadomość zatrzymywałem się, otwierałem drzwi i wychylając się nalewałem na dłoń wody i polewałem twarz. Najpierw wycierałem się papierem toaletowym (miał ładny zapach, bezskutecznie próbowałem przypomnieć sobie, co w naturze tak pachnie), ale później zauważyłem, że zabieg  jest skuteczniejszy bez wycierania twarzy, ponieważ spływająca i wysychająca woda łaskotała. Jak każdy sposób na odpędzenie snu, i ten okazał się skuteczny tylko do czasu. Oczywiście starym zwyczajem otwartą dłonią biłem się po twarzy, ale raczej rzadko, bo nie wiedzieć czemu nie lubię bić się. Wymyśliłem wspomożenie dla wodnego odpędzania snu: liczyłem. Głośno liczyłem. Nudne to było okropnie, ale odrobinę pomagało. Myliła mi się kolejność liczb, zaczynałem od początku albo od przypadkowej liczby, ustawałem i zmuszałem się do dalszego liczenia. Może gdybym liczył coś konkretnego, liczyłoby mi się łatwiej, ale nic nie przychodziło mi do głowy poza baranami, ale przecież to głupie: liczyć nieistniejące barany jadąc ciężarówką w środku nocy. Później znalazłem dla siebie wytłumaczenie: wszak liczenie baranów wspomaga uśnięcie, więc ma działanie przeciwne. Samochód jakby wyczuwał mój niezbyt przytomny stan, uparcie uciekając na środek jezdni; kilka razy budziło mnie trąbienie kierowców, kilka razy sen odpędzały koleiny, na których scania wyczyniała dzikie harce i dopiero czując moje dłonie zaciśnięte na swojej kierownicy, a nie tylko oparte o nią, posłusznie trzymała swoje prawe koła przy krawędzi jezdni. Na szczęście otępiały umysł sam kazał moim oczom patrzeć w lusterka i przez mijane ronda tak przeciągać długi zestaw, żeby nie jechać po krawężnikach.

W jakiejś przytomniejszej chwili pojawiła się we mnie refleksja: to, czego tak stanowczo domaga się organizm, jest dla jego dobra, ale przecież gdyby dostał, gdybym usnął, mógłby to być sen mój ostatni, więc organizm wymusza na mnie zachowanie zagrażające mu. Uderzająca sprzeczność. Jakby dwóch nas było, stojących na wprost siebie: ja i moje ciało.

Nad ranem, gdy jasna, księżycowa noc zaczęła ustępować miejsca dniowi, coś dziwnego stało się z odległościami. W czasie normalnych podróży dwadzieścia kilometrów jest małą odległością, pięć to już niemal cel jazdy, a tej nocy było tak, jakbym oddalał się przybliżając, jakby każdy kolejny kilometr był dłuższy od swojego poprzednika. Na początku trasy do przejechania dziesięciu kilometrów nawet kwadrans nie był potrzebny, teraz wystarczał na przejechanie kilometra. Kolejne tablice z odległościami mijałem coraz rzadziej, na koniec jakbym siedział w pełzającej maszynie, bełkocząc swoje liczby. Jechałem i jechałem bijąc się ze snem, a tablicy z napisem „Nowy Tomyśl” nie było, mimo iż godzinę temu miało być tylko pięć kilometrów do miasta.

Gdy w końcu zobaczyłem pierwszy, ten mój, zjazd do miasta, obok satysfakcji poczułem odrobinę zdziwienia. Jak zwykle na wyczucie, nie widząc konarów drzew, wjechałem dwudziestosześciometrowym zestawem na gruntową dróżkę wiodącą między ciasno rosnącymi tutaj drzewami parku. Zgasiłem światła i wyłączyłem silnik. Przez chwilę słuchałem ciszy dzwoniącej mi w uszach. Wydawało mi się, że rosa na trawie lekko świeci stonowanym, szarostalowym światłem, gdy szedłem do wjazdu; po lewej, między drzewami, żywymi kolorami jaśniała Jutrzenka.

Po chwili na brzegu polanki pojawił się mój kamping, machnąłem ręką w kierunku grupy akacji, pokazując kierowcy gdzie ma się zatrzymać.

Była godzina piąta, minęła dwudziesta druga godzina mojej pracy dzisiaj. Dojechałem.

Umyłem twarz i dłonie, wypiłem piwo, budzik nastawiłem na cztery godziny snu i wpadłem w sen jak w czarną studnię bez dna.

2 komentarze:

  1. Nie wiem, dlaczego przestaliśmy słuchać swojego organizmu. Jemy z nudów, siedzimy w nocy zamiast spać, pracujemy ponad miarę. A przecież organizm wie, co dla niego dobre. Staram się wsłuchiwać w siebie. Jem tylko wtedy gdy jestem głodna, wysypiam się ... i tylko rowerem jadę więcej niż powinnam...Dobrze, że bezpiecznie dotarłeś do celu. A przy okazji liczenia: w Niemczech numerowane są drzewa, gdy Gui była już mocno zmęczona, sprawdzała, czy numery są kolejne i drażniło ja, że po skrzyżowaniu zaczynały się od nowa.To był jej sposób na zmęczenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasami myślę, że siedzimy w nocy, że aktywna część doby przesunęła się nam, ponieważ mamy światło. Elektryczność. Pamiętam krótkie wieczory przy lampie naftowej w babcinym domu; tak!, gdy byłem dzieckiem, w tej wiosce nie było jeszcze prądu. Ludzie kładli się wcześnie i wcześnie wstawali – jak skowronki, jak Anna :)
      Tak daleko odeszliśmy od tego, co naturalne i potrzebne naszemu organizmowi, że nierzadko nasze zwyczaje czy wymagania stoją już w opozycji do potrzeb naszego ciała – jak opisana nocna jazda ciężarówką po dwudziestu godzinach pracy.
      Ponad miarę pracowaliśmy właściwie zawsze… chociaż może jednak nie; przypomniały mi się rezultaty badań antropologicznych współczesnych plemion koczowniczych, a są jeszcze takie. Oni pracują bodajże po około 4 godziny dziennie. Dlaczego więc my pracujemy tak dużo, mimo większej efektywności pracy? Bo chcemy więcej mieć, bo nie potrafimy zrezygnować z cywilizacyjnych udogodnień - tak po prostu.
      Aniu, w tych dniach wstaję o 8.40, zaczynam pracę o dziewiątej, od dziewiętnastej mam wolne i siedzę do 1.30. Zamieniam więcej niż pół doby w dzień, ponieważ są te godziny ciche i spokojne. Takie mogę mieć tylko w nocy.
      Więc Gui i ja stosowaliśmy podobną metodę utrzymywania przytomności :)

      Usuń