110916
Zgodnie
z daną sobie obietnicą wstałem wcześniej i poszedłem do parku. Och, nie tak
szybko. Najpierw musiałem się obudzić, wszak będąc na festynie w Żaganiu,
położyłem się spać o trzeciej, ale pomogła mi zimna woda lana na twarz. Ranek
był rześki i słoneczny, miałem calutką godzinę czasu, więc nieśpiesznie,
rozglądając się, szedłem parkowymi alejkami w migotliwym, zielonym i złotym,
świetle słońca. Gdy podszedłem do największego, najbardziej rozłożystego platana
i zaplątałem wzrok w jego konarach, poczułem, jakby tego minionego roku nie
było, jakbym wczoraj był tutaj i oglądał znane i lubiane drzewa tego parku.
Czy
te drzewa, ten park, są tak bardzo ważne dla mnie, że pojawiło się wrażenie
skurczenia się roku do chwil tutaj? – zastanowiłem się później. Przecież nie,
park jest jednym z wielu miejsc lubianych i odwiedzanych, nie ma w nim nic
wyjątkowego dla mnie – to tylko nasze postrzeganie czasu i sposób jego
przeżywania zawęziły rok do chwili. Gdy za miesiąc, w czasie pierwszego wyjazdu
w góry, stanę gdzieś na stoku i będę patrzeć w dal, na znajome wzgórza, zapewne
mieć będę takie samo wrażenie. Nic w tym wyjątkowego, każdy człowiek miewa
takie chwile, ale jednak jest w nich coś cennego, ważna dla ludzi – a dla mnie
szczególnie – nauka: w życiu ważne są właśnie takie chwile. Chwile, które budzą
w nas wspomnienia niegdyś przeżytych podobnych chwil i w swoim połączeniu ponad
czasem pokazują nam znikomość tego, co między nimi.
Dopisek.
Stojąc
pod platanem czułem coś, co wydawało mi się ważne, ale okazało się być trudne
do uchwycenia, ponieważ wrażenie nie sprowadzało się do zacieśnienia czasu, ono
było tylko na wierzchu; to, co głębiej, pozostało ukryte. Nie wiem jak uchwycić nasz czas, tutaj nie udało mi się.
Ścigam
myślami istotę ludzkiego czasu, a im jestem starszy, tym usilniej się staram
zafascynowany nim i jego postrzeganiem. W takich chwilach jak ta wczorajsza pod
drzewem, miewam wrażenie stania u progu tajemnicy, czy raczej u wrót innego
świata; dochodzi do mnie jego ledwie wyczuwalny zapach, a jest on feromonem w
sile oddziaływania i w swoich tajemnych mechanizmach działania na mój umysł.
Kilka
już razy podejmowałem mniej lub bardziej udane próby opisu przeżywania naszego
czasu, ot, chociażby tutaj (z datą 1 listopada). Próby będę podejmować dalej dla posmakowania uroku
tajemnicy i dla samej przyjemności dociekania.
Dla drogi przede mną.
Krokami
zmierzyłem rozpiętość korony największego platana; robiłem to już kilkakrotnie,
pierwszy raz z ciekawości, następne dla przyjemności. Przysiągłbym, że przez
miniony rok drzewo zmężniało jeszcze bardziej, skoro pomiar wskazał 34 metry.
Patrząc na liczne owoce platanów i lip pomyślałem, że dla nich kończy się dobry
rok. Mój niech trwa jak najdłużej.
130916
Do
kolejnego miasta przyjechałem wyjątkowo wcześnie, już o 22, a że w końcu
kupiłem baterię do laptoka, mogłem posiedzieć godzinkę przed klawiaturą.
Obudziły mnie dziwne odgłosy, jakby kaczek lub gęsi. Mozolnie wychodziłem ze
snu w jawę, a gdy udało mi się otworzyć jedno oko, zobaczyłem wczesny, szary
jeszcze świt. Słuchałem: tak, to był klekot kaczek. Cichł, bo po chwili znowu
nasilić się, jakby falami przelewały się po niebie wielkie klucze dzikich
kaczek. Już odlatują? Zaintrygowany postanowiłem wstać i zobaczyć; oczyma
wyobraźni widziałem lecące stada na tle jaśniejącego nieba, a że ten wyobrażony
widok spodobał mi się, wstałem, naciągnąłem portki na tyłek i wyszedłszy na
dwór osłupiałem. Musiałem śmiesznie wyglądać tam, zaspany, półnagi, ze
zdumieniem wypisanym na twarzy. W nocy kierowca postawił kamping na brzegu
lunaparkowego placu, przy parkingu, na którym od świtu ustawiano stragany
targowe. Teraz wokół mojego mieszkania stały przyczepy z piętrowymi półkami, a
na nich… kaczki, gęsi i kury. Wszędzie mnóstwo ludzi, zwierzaków i samochodów,
a ja w samym środku tego rozgardiaszu.
Wieczorem
ustawiłem kamping pod wielopienną, ładną, oczywiście nadal zieloną wierzbą;
między jej gałązkami świeci okrąglutki, wyjątkowo wyraźny, księżyc w pełni. Gdy
skupiłem na nim wzrok i nie widziałem karuzel wokół, przez chwilę byłem gdzieś
daleko, może na wielodniowej wyprawie z namiotem. Usiadłem przy laptoku, trochę
słucham arii z bachowskich kantat, trochę pracuję nad tekstami, ale
jednocześnie goni mnie na dwór chęć popatrzenia jeszcze raz na księżyc. Chłodna
już ta noc wrześniowa, ale przecież ładna nie tylko księżycem, ale i
wspomnieniem ciepłego i słonecznego dnia, także nadzieją na jutrzejszy
słoneczny poranek. Niech taki będzie. Niech słoneczne lato zmieni się w
słoneczną jesień trwającą do listopada, a gdy się skończy, niech ziemię okryje
biel śniegu.
Znalezione
w zakamarkach pamięci komputera.:
200409
To
pierwszy tekst pisany na moim nowym laptociku:) Klawiatura działa super, tyle
że moje palce jeszcze zbyt dobrze pamiętają tamtą, w starym laptoku, i mylą się
trafiając w inny klawisz.
To
właśnie w związku z tym moim laptopem kilka dni temu doznałem dziwnego
wrażenia. Otóż kopiowałem na pendrive foldery z moimi tekstami: korespondencja
wysłana i otrzymana, dopiski, książki, Biblionetka, niezliczona ilość
najróżniejszych plików, po prostu wszystko. System gorliwie pokazywał mi
rosnący pasek postępu wykonania zadania, a przy nim zmieniała się w szaleńczym
tempie lista tytułów kopiowanych plików. Patrząc na te migające napisy,
poczułem coś podobnego do żalu - do komputera, za jego nieludzką szybkość, a
razem z żalem poczułem niezgodę, bunt nawet. Przecież te listy, które komputer
wyrzucał ze swojej pamięci w tempie setek na sekundę, to kawał mojego życia,
przecież wiele z nich pisane były godzinami wypełnionymi cichym dźwiękiem
klawiszy i myślami - czasem radosnymi, a czasem wyciskającymi łzy z oczu.
Pisane siódmy rok moje dopiski, te setki stron zapełnionych setkami tysięcy
słów, w których starałem się zawrzeć to, co było dla mnie ważne, co poruszało
mną, raniło lub fascynowało, tyle przeżyć i tyle czasu, to teksty tak ważne dla
mnie - a komputer ledwie zwolnił na pół może sekundy, na tyle, abym mógł
przeczytać co właśnie kopiuje - i pomknął dalej. Moje książki, setki godzin
rozterek i radości, a nawet dokuczliwych zwątpień i wysokich uniesień, te moje
najwspanialsze, wielomiesięczne przygody, były sekundą, w czasie której ledwie
zdążyłem wspomnieć moich bohaterów - fikcyjnych, a przecież tak dla mnie
prawdziwych. Szybkość tego małego urządzenia, zwykle fascynująca, była w tej
chwili straszna, bo nie licząca się z ludzkim czasem i z ludzkimi uczuciami,
była obca, właśnie nieludzka. Na koniec, jakby na pocieszenie, pojawiła się
myśl o mojej niezaradnej, ślamazarnej, jakże często nielogicznej i poplątanej,
ale jednak istniejącej wyższości. Dziwna myśl, bo przecież nikt mi tej
wyższości nie odbierał - była ona jedynie moją niepotrzebną tutaj - skoro nie
było wrogów – obroną mojego czasu i przeżywania.
O
użyteczności piękna.
Cytat
z książki „Rzeka genów” Richarda Dawkinsa w tłumaczeniu Marka Jannasza. Klub
Świat Książki, Warszawa 2000.
„Samce
wielu gatunków zwierząt marnują swoją energię – oczywiście z punktu widzenia
ludzkiej ekonomiki – nie tylko walcząc ze sobą, ale i rywalizując w inny
sposób, na przykład w ramach swoistych konkursów piękności. Tu dochodzimy do
innej użyteczności, którą my, ludzie, gotowi jesteśmy uznać, mimo braku
znaczenia ekonomicznego. Tą użytecznością jest piękno rozumiane w kategoriach
estetycznych. Gdyby na to popatrzeć w ten sposób, można by ulec wrażeniu, że
funkcja użyteczności Stwórcy bywa niekiedy podporządkowana konkursom piękności
przypominającym nasze wybory miss, tyle że z samcami w roli kandydatów do
tytułu. Znakomitym na to przykładem są ptaki tokujące, jak cietrzewie czy
bataliony. Toki polegają na zalotnych tańcach i pozorowanych walkach samców w
obecności samic. Tokujące samce przybierają zwykle dziwaczne szaty godowe,
eksponowane w czasie tańców przy akompaniamencie trzepotań i różnych odgłosów.
Oczywiście słowo „dziwaczny”, mające wyraźnie negatywny wydźwięk, odnosi się
wyłącznie do ludzkiego, subiektywnego punktu widzenia. Możemy przypuszczać, że
tokujący cietrzew wcale nie wydaje się samicy tego samego gatunku dziwaczny,
lecz właśnie atrakcyjny, i tylko to się liczy. W niektórych przypadkach
koncepcja piękna ptasich samic pokrywa się z naszą, dzięki czemu zachwycamy się
pawim ogonem i wielobarwnością rajskich ptaków.”
* *
*
Od
siebie dodam jeszcze jedną zbieżność koncepcji piękna, która od wielu lat
zadziwia mnie: w podobaniu się kwiatów ludziom i owadom je zapylającym. Gdy
nachylamy się nad kwiatem i zdarza się nam zobaczyć w nim ucieleśnienie idei
piękna, lub – idąc za William’em Blake - odbicie niebios, poświadczamy
istnienie tej zbieżności. Wszak kwiaty są piękne nie dla nas, a dla owadów -
dokładnie tak, jak ogon pawia jest piękny z powodu gustów pawicy.
A
na zakończenie fragment wiersza wspomnianego wyżej poety angielskiego.
Zobaczyć
świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.
Nasze ulubione miejsca, które odwiedzamy po jakiś czasie, są te same, ale nie takie same.
OdpowiedzUsuńJak powiedział Heraklit z Efezu "Niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki"
Chwilo trwaj!
* * *
Gęsi kiedyś uratowały Rzym, a ciebie wprawiły w zdumienie - pożyteczne to ptaki.
* * *
Z księżycem to jest tak. Nasz naturalny satelita porusza się po eliptycznej, mimośrodowej orbicie, a to powoduje, że odległość Srebrnego Globu od Ziemi zmienia się od 356 tysięcy kilometrów w perygeum (najbliższy punkt orbity) do 407 tysięcy kilometrów w apogeum (najdalszy punkt orbity). Tak się złożyło, że wrześniowa pełnia (2016-09-16) zbiegała się z najbliższym położeniem "łysego" mad naszymi głowami. W perygeum Księżyc dla naszych oczu jest większy i jaśniejszy. Mało tego, księżyc we wrześniu wschodzi zaraz po zachodzie słońca i dlatego dawno temu wrześniowa pełnia księżyca została nazwana Księżycem Żniwiarzy. Ci co byli spóźnieni ze zbiorem swoich plonów, mogli go dokończyć w świetle księżyca. Wschodzący w pełni księżyc, będący w perygeum, zabarwia się na czerwono i dlatego ochrzczono go Winnym Księżycem. Ale to nie wszystko, w minionej pełni zaraz po wschodzie księżyca występowało półcieniowe jego zaćmienie.
* * *
(...)Kto skaleczy małego Strzyżyka,
Miłości Ludzi nigdy nie doczeka(...)
(...)Kto z Wiary Dziecka robi pośmiewisko,
Z tego Starość i śmierć uczynią swe igrzysko(...)
(...)Zabawy Dzieci, Dorosłych Rozsądek,
Dwu różnych Czasów to porządek(...)
Widziałem księżyc w noc przed pełnią - był piękny. Niestety, "pełnej" pełni nie oglądałem i nie widziałem również jego zaćmienia. U nas lało.
UsuńAle byli tacy co mają odpowiedni sprzęt i u nich można to zjawisko podziwiać:
http://astropolis.pl/topic/55286-polcieniowe-zacmienie-ksiezyca-16-wrzesnia-2016-roku/page-3
Dziękuję Ci bardzo, Janie, za tak dokładne wyjaśnienie. Przyznam, że bardzo niewiele wiem o gwiazdach. Inaczej: o samych gwiazdach trochę wiem, ale o tych punkcikach świecących na niebie wiem tle co nic.
UsuńPodobnie jak Ty, nie widziałem szczytowej fazy tego zjawiska. Znajoma przysłała mi smsa o tym, ale niebo było już zasnute chmurami.
To moje patrzenie na księżyc, o którym wspomniałem w poście, było bez wiedzy o Księżycu Żniwiarzy i o zaćmieniu. Po prostu patrzyłem, bo księżyc był ładny i już. Kiedyś oglądałem go przez lornetkę. Wrażenia wielkie. Widziałem góry księżycowe, a tarcza jakby straciła swoją płaskość, stając się wypukła i wisiała tuż nad moją głową.
Tak, miejsce było to samo, ale nie takie samo: platan urósł. :-)
Tekst uzupełniłem, bo gdy przeczytałem go po opublikowaniu, uznałem, że nie oddaje tego, co wtedy plątało mi się po głowie.
Ponieważ już druga osoba zwraca mi uwagę na prawidłową pisownię słowa „laptop”, wyjaśnię, skąd wziął mi się „laptok”. Otóż tak mówiła Małgosia, moja córka, gdy była mała. To jej słowo. Wymawiając je lub pisząc, jest tak, jakbym dawny czas wspominał. To słowo jest dla mnie pieszczotliwe, ciepłe i uśmiechnięte – jak córki „sustenka”, na przykład, czyli po prostu sukienka. Jej wersji słowa „laptop” używam jedynie w korespondencji osobistej i w swoich dopiskach, a poprzez nie tutaj, na swojej stronie w internecie.
OdpowiedzUsuńRównież z wielkim sentymentem wspominam słowa mojej starszej córki, gdy jeszcze była wieku przedszkolnym.
Usuń"Wszedy" zamiast szwedy (była taka spodniowa moda), a do okrycia służyła "kordła". Młodsza zaś na rzekę, staw czy jezioro wołała "baj", a klops lub mielony to był "koka". Ech, to były czasy...
Wszedy są fajne, a kordła pasuje do tego przykrycia. Pamiętam swój kłopot z wymową słowa pomarańczowy. Nie wiedziałem, w jakim miejscu wymówić „r” i ile razy. Jakoś mi się to plątało i wychodził mi kolor pamararańczowy.
UsuńJanku, tamte czasy były fajne, ale przecież i te też takie są! Co prawda moja wnuczka już nie mówi do mnie „dziadek Sisiek”, ale za to gdy zobaczyła mnie któregoś dnia, powiedziała: ładnie ci w tym podkoszulku. Widzisz, takie to małe, a już umie brać pod włos… Janku, trzeba nam mieć nadzieję na następne dzieci naszych dzieci, a każde z nich postara się o swoje ciekawe słowa.
Mój młodszy syn na wszystkie większe budowle mówił: kościół-zamek. Myślę, że właśnie tak to mówił, z myślnikiem w środku.
UsuńLatorosłka
Dawno tutaj nie zaglądałaś, Latorosłko :-)
UsuńPowiedzenie Twojego syna może świadczyć o jego spostrzegawczości. Na moim osiedlu największą budowlą jest kościół. Bardzo brzydki, nota bene.