280816
Dni
mijają mi spokojnie; wieczory mam wolne, długo siedzę w kampingu nim położę się
spać, wstaję późno, pracuję tylko dziesięć godzin. Ostatnie dni wakacji są
słoneczne i upalne, prawdziwie letnie. Mimo iż pot czasami zalewa piekące oczy,
stopom gorąco w roboczych kamaszach, nie narzekam. Cieszę się słońcem, ciepłem
i zielenią drzew. Latem. Dzisiaj nie zdążyłem w spokoju popatrzeć na koniec
dnia – nim umyłem się i przebrałem, słońce schowało się za kamienice stojące po
drugiej stronie ulicy. Krótki już dzień – pomyślałem, ale zaraz zaprotestowałem:
wszak nadal jest dłuższy od nocy, a w grudniu o tej porze doby ciemno będzie od
kilku już godzin. Tamte dni z przełomu czerwca i lipca, gdy nad morzem słońce
zachodziło po pół do dziesiątej, a ciemno robiło się godzinę przed północą, jak
zwykle szybko minęły – mimo swojej długości – w pamięci stając się podobne
wspomnieniom młodości, która gdy trwa, wydaje się sobie wieczna, a mija
niepostrzeżenie i szybko, upodobniając się do sennego marzenia tym
cenniejszego, im bardziej odległego. Za parę miesięcy, gdy noc zaanektuje dwie
trzecie doby, trudno mi będzie uwierzyć w krótkotrwałość nocy czerwcowej, w ów
wyjątkowy czas budzenia jutrzenki przez schodzącą z nieba łunę zachodu.
Nic
więcej o grudniu, na razie mamy lato. Późne, fakt, ale najprawdziwsze lato.
Kamping stoi pod klonem, zewsząd otulony jego głębokim cieniem, ale gdy po
obudzeniu się otworzę oczy, przez uchylone okienko na dachu (słowo „szyberdach”
powinno być prawem zakazane – jak publiczne używanie brzydkich wyrazów) widzę
słońce na zielonych liściach drzewa. Taki widok potrafi w jednej chwili
nastroić mnie pozytywnie do dnia, do wstawania po jak zwykle zbyt krótkim śnie.
Wieczorem
przyglądam się zmianie dnia w noc; teraz, u schyłku lata, po upalnym i
słonecznym dniu, zmierzch jest inny od końca chłodniejszego dnia pełni lata.
Patrzę wokół i słucham siebie chcąc dokładniej dostrzec różnice, wyczuwalne
przecież, ale nie udaje mi się.
Lepiący
się do ciała upał powoli zmienia się w miłe ciepełko, a wtedy powietrze wydaje
się pieścić ciało, nie grzejąc, ani nie ziębiąc – idealna pora na wieczorny
spacer, ale czas ten nie trwa długo; w pewnej chwili uświadamiam sobie
odczuwanie chłodu. Zrazu zmiana jest ledwie zauważalna i przyjemna po dziennym
skwarze, ale przecież o tej porze lata powietrze szybko ochładza się.
Początkowo większy chłód odczuwam jako większą przyjemność dla ciała, ale dość
szybko staje się zbyt chłodno w samym podkoszulku – w ten sposób wieczór
ustępuje miejsca nocy. Całkiem podobnie jest z kolorami letniego zachodu:
światło obniżającego się słońca nabiera barw, świeci coraz bardziej nasyconą
żółcią i szafranem, albo błyszczącą miedzią (nie bardzo wiem, jak te kolory
nazywać), a gdy najpiękniej zdobi zielone liście drzew, ucieka w górę i szybko
blednie, matowieje roztapiając się w szarościach zmierzchu. Tak to
najładniejsze chwile sąsiadują ze swoim przeciwieństwem.
Siedzę
na ławce, a że horyzont zewsząd zasłonięty jest domami, patrzę w górę, na
niebo. Wydaje mi się inne od nieba mniej ciepłych dni: mało na nim kolorów,
jest wyblakłe, jakby zmęczone upałem, nagrzane tak, że straciło rumieńce jakie
miewa w chłodniejsze dni. Nie nabiera niebieskości, a po prostu ciemnieje; gdy
staje się czarnogranatowe, pojawiają się gwiazdy, ale nieliczne i tylko w
zenicie; te niżej świecące przegrywają z ulicznymi lampami. Niektóre z nich
zaplątane są wśród gałęzi drzew; ich ciepłe, mocne światło prześwietla liście,
a te świecą ładną zielenią niczym drżące krople roztopionego złota oglądane w
ciemnościach przez zielone okulary.
Już
noc. Wstaję z ławki i idę do kampingu; jego ściany jeszcze pamiętają upał dnia,
ale przecież pora na rozpoczęcie mojego wieczoru ze słowami. Parzę więc kawę i
otwieram laptoka.
Dopisek.
Nazajutrz
przez godzinę siedziałem w kasie, a że ruch niewielki, wziąłem ze sobą czytnik
książek. Wybór padł na Iliadę; powoli, w wolnych chwilach, czytam to dzieło po
raz kolejny, delektując się tak charakterystycznym stylem autora, świetnym
tłumaczeniem i tym czymś trudnym do nazwania, a co odczuwa się przy obcowaniu
ze słowami człowieka żyjącego przed wieloma wiekami.
Dziewiętnasta
księga zaczyna się takimi słowami.:
„W
szacie złocistej jak szafran Jutrzenka z fal Okeana wzeszła,
Blask
niosąc promienny dla nieśmiertelnych i ludzi (…).”
Złocistej
jak szafran… Ależ tak! Także jak światło zachodzącego słońca widziane na
drzewach w ostatnich minutach letniego dnia.
Ósmą
księgę Homer rozpoczyna podobnymi słowami.:
„W szacie o barwie szafranu spłynęła Eos na ziemię (…).”
Gdy
pierwszy raz przeczytałem te słowa, byłem zauroczony ich tajemniczą – w
pierwszym wrażeniu - pięknością; teraz tamten czar wrócił do mnie. Piszę o
tajemniczej piękności, ponieważ gdy uda mi się odsunąć na bok swoje zauroczenie
i wtedy przeczytać te słowa, wydają się takie… zwykłe. Cóż więc w nich
znajduję, co czyni je wyjątkowymi?
Swój
czas, ważne dla mnie i pamiętane chwile – tak po prostu.
Dawne
wieloletnie moje zafascynowanie starożytnością, a więc czas spędzony nad
książkami i smak uroków tej wspaniałej epoki, ale też czas współczesny, czas
moich górskich wypraw, gdy dane mi bywa oglądanie czystych, cudnych wschodów
słońca, a takie wschody widziane późną jesienią lub zimą są cenniejsze,
piękniejsze i lepiej pamiętane nie tylko z powodu oglądania ich w górach, ale
także z powodu rzadkiego ich widywania; są jak późne, już nie oczekiwane,
uczucie; są jak uśmiech kobiety widziany wbrew spodziewaniu w nasz gorszy
dzień.
Eos
jest (nie „była”, a właśnie „jest”, ponieważ bogowie nie umierają, mogą tylko
stracić wyznawców) piękną kobietą, więc w mojej męskiej wyobraźni jawi się
niewyraźny co prawda, ale tym bardziej uwodzicielski jej obraz…
Te
słowa budzą też ciekawość kwiatów szafranu, widoku całych ich pól; jest w nich
czar Orientu. Mówi się, że Aleksander, dotarłszy w swoich podbojach aż po
Indie, zrezygnował z ich zdobywania zachwycony widokiem kwitnących upraw
szafranu; wszak wojna i wtedy nie zważała na piękno w swoich pochodach. Czyż
nie urocze podanie? Nic to, że nieprawdziwe, że jego żołnierze mieli już dość
wojny i nie chcieli iść dalej; teraz, po upływie wieków, prawdą jest wrażliwość
Aleksandra na piękno.
Tak
więc odległa przeszłość ludzkości, moje dawne dni i teraźniejsze wędrówki
górskie, powszechnie znane fakty i mity, ale też moja płeć i pamięć wrażeń
przeżytych niedawno lub przed latami, to wszystko przeplata się dziwnie a
nierozerwalnie, dobywając urok z tych kilku zwykłych słów.
Wracam
do rzeczywistości.
Byłem
w sklepie nazwanym „Delikatesy”; jest to zwykły sklep spożywczy jakich tysiące.
Kiedyś, za czasów „komuny”, tak nazywane były sklepy sprzedające delikatesy,
czyli luksusowe, często zagranicznego pochodzenia, artykuły spożywcze, na
przykład kawę, czekolady, owoce cytrusowe, wysokiej jakości wędliny. Po prostu
frykasy. Teraz tego rodzaju artykuły sprzedawane są w wielu sklepach, które
wcale nie są nazywane„Delikatesami”, ani nie mają takiej ambicji. Nazwa została
jakby trochę zapomniana, a jeśli już jest używana, to na ogół w oderwaniu od
pierwotnego swojego znaczenia. Stała się zwykłą nazwą sklepu, który
niekoniecznie wyróżnia się luksusem swojej oferty handlowej.
Jeśli
już jestem przy zmianie znaczenia słów, napiszę o „programie” w związku z
telewizją. Wcześniej to słowo używane było – w odniesieniu do telewizji czy
radia – w znaczeniu zestawu audycji. Obecnie Wikipedia stawia znak równości
między programem a audycją, co znajduje pełne potwierdzenie w językowych
zwyczajach ludzi – nie tylko tych pracujących w telewizji. Słowa te stają się
synonimami, właściwie już się stały, skoro w naszym słowniku można przeczytać o
wymienności ich znaczenia, ale ja pamiętam czasy, gdy używając słowa „program”
tak, jak używa się obecnie, można było usłyszeć o swoim błędzie.
Jeszcze
jedno spostrzeżenie dotyczące języka: słowo „bynajmniej”. Nierzadko, a w
pewnych kręgach nagminnie, używane jest zamiast słowa „przynajmniej”. W zasadzie
nie dziwi mnie takie mylenie słów, nieznajomość ich znaczenia, w końcu ja też
popełniam błędy i nam wszystkim daleko do profesora Miodka, dziwi mnie upór
ludzi tak mówiących, szokuje ich całkowite uodpornienie na wszelkie argumenty,
na uświadamianie im wypowiadania nonsensów.
-Ja
tak mówiłem i będę mówić! – słyszę. Właściwie słyszałem, bo widząc ten upór,
często połączony z niechęcią, już nic nie mówię.
Moje
marudzenie jest właściwie nieracjonalne, ponieważ powinienem pamiętać o
zmienności języka, o jego tworzeniu nie przez językoznawców, a przez miliony
użytkowników. Może oni zdecydują, iż „bynajmniej” będzie znaczyło tyle, co
„przynajmniej” – a może nawet vice versa?
Nie,
nie. Na „bynajmniej”, na „szyberdach” i „alufelgi”, ani na idiotyczne potworki
w rodzaju „mam samochód w benzynie”, zgody mojej nie dam.
Na
koniec wieczoru otworzyłem folder ze zdjęciami dróg kaczawskich. Popatrzyłem i
stęsknione serducho szarpnęło mi się w piersi.: Iść! Rzucić wszystko i iść
jedną z tych uroczych dróżek. Iść po horyzont i dalej, póki sił w nogach, póki
czar działa i Mojra nie odebrała możliwości przeżywania.
Pójdę
za dopiero dwa miesiące.
O tak, dzień jest już zauważalne krótszy, co w kontekście pięknych ostatnich dni lata trochę zaskakuje- niby lato, a trzeba się uwijać, żeby zdążyć przed szarówką. Podobnie rano- budzę się przed szósta i jest szaro...
OdpowiedzUsuńWiesz, w piątek jechałam do Karpacza i znów wybrałam drogę przez Złotoryję, a że Ślubny prowadził, mogłam podziwiać Kaczawy w słońcu... i znów obiecałam sobie, że je na rowerze odwiedzę... kiedyś...
Bogowie nie umierają... żyją, dopóki mają choć jednego wyznawcę.
Gdy stałam na świętym miejscu Ronów na Rugii, czułam wzrok Świętowida, a potem gdy zrobiło się mroczno, wietrznie i deszczowo, miało się wrażenie, iż Świętowid się gniewa, że nie chce nas z Arkony wypuścić...
Aniu, w te najcieplejsze dni wydawało mi się – gdy patrzyłem na koniec dnia – że zmierzch jakoś inaczej zapada, że może kolory, atmosfera, sam nie wiem co, ale nie udało mi się dokładnie rozpoznać odmienności. Impulsem do pisania tekstu było właśnie poczucie tej odmienności. Tekst napisałem – i dalej nie wiem -:)
UsuńŁadniej napisałaś niż ja o bogach tracących wyznawców: póki mają chociaż jednego wyznawcę. Więc Eos żyje, a zapewne Świętowid też.
Aniu, gdybyście tylko zechcieli (w czasie waszego pobytu w Gierczynie jesienią czy zimą) spotkamy się w wybranym miejscu Gór Kaczawskich, i poprowadzę was po najpiękniejszych, najbardziej widokowych miejscach moich gór.
Mam nadzieję, że kiedyś właśnie z Tobą powędrujemy przez Kaczawy :)
UsuńA idea z wyznawcami nie jest moja, tylko Terakowskiej i jej Samotności bogów, chyba już kiedyś tę książkę wspominałam w komentarzu. Idea Terakowskiej bardzo przypadła mi do gustu, bo żal mi tych wszystkich zapomnianych, zdetronizowanych bogów.
Aniu, pójdziemy, kiedy tylko zechcesz i będziesz mogła.
UsuńNie tylko Terakowska: od wielu lat tak myślę. Dla mnie, osoby totalnie areligijnej, bóg, każdy bóg, jest co prawda tylko bytem kulturowym i nie ma między nimi różnic w prawdopodobieństwie istnienia, ale jednak bytem. Tyle że przy takim pojmowaniu boskości wiara staje się czynnikiem sprawczym istnienia boga. Ponieważ objawia się u mnie odruch nachylania nad odtrąconym, niechcianym, zapomnianym czy wzgardzonym, gdy pomyślę o zapomnianych bogach szkoda mi ich i zadaję sobie zupełnie nieracjonalne pytanie: co się z nimi dzieje, gdy nikt w nich nie wierzy? Umierają?
Nieracjonalne, bo wszak wiem, że nie było ich i nie ma, ale gdy są zapominani, wyobrażam sobie życie tych ich wyznawców, którzy wierzyli, może nawet za nich umierali, i wtedy sercem czuję to, co wcześniej było rozumowe: wiara ludzi daje im życie, a jego koniec budzi żal.
Miło mi dowiedzieć się, że Ty, Anno, odczuwasz tak samo lub podobnie. Dla mnie cenna jest sama możliwość wymiany poglądów na temat bogów bez czołobitności, modłów i kajania się.
Krzysztof, trochę Ci zazdrościłem tych zachodów słońca nad morzem. Wschody chyba przesypiałeś.
OdpowiedzUsuńPowoli kończy się jeden sezon i nieubłagalnie przybliża się sezon wschodów słońca w górach. Górach Kaczawskich.
Coś się kończy, a by mogło się rozpocząć coś.
Niektórzy na "alufelgi" wołają "alusie". Nie wiem, może tak brzmi lepiej.
Ja za to nie lubię słowa "kamerować".
Tekst zakończyłeś w stylu znanego zespołu:
Iść, ciągle iść w stronę słońca
W stronę słońca aż po horyzontu kres(...)
Iść, ciągle iść w stronę słońca
W stronę słońca aż po horyzontu kres
Cześć, Janku.
UsuńGdy przeczytałem Twoje słowa, zastanowiłem się nad różnicami między zachodem słońca nad morzem, a takim… lądowym. Wydaje mi się, że różnica jest w naszym odbiorze: gdy słońce zachodzi np. nad lasem, może się wydawać, że właśnie ten las zasłonił je, że gdyby nie to, jeszcze świeciłoby. Nad morzem zachód jest taki… pełniejszy, bardziej nieodwołalny, ostateczny. Tam łatwiej dostrzec kulistość Ziemi i niemal co do sekundy widać kres dnia; tam nie miewam wrażenia zasłaniania słońca przez morze. Ale wiesz, Janku, tutaj działa – jak wszędzie – nasze przyzwyczajenie. Gdy widziało się taki zachód dziesiątki razy, wrażenia, jakie budzi, nie są tak świeże i tak intensywne, jak przy pierwszych oglądanych zachodach.
Droga… Janku, gdy zasiedlaliśmy Ziemię, rozchodząc się na Europę, bezmierną Azję i obie Ameryki, była nas garstka. Na początku zapewne pojedynczy tysiące, później dziesiątki, w końcu setki tysięcy, ale wobec ogromu naszej planety, byliśmy bardzo nieliczni. Dlaczego więc tak rozeszliśmy się po całej Ziemi? Źli sąsiedzi, wypłoszona zwierzyna, to niewystarczające powody do przemierzania tysięcy kilometrów, przekraczania górskich łańcuchów, wielkich rzek i mórz – a przynajmniej nie zawsze takie mogły być powody. Wydaje mi się, że nas coś pędzi do przodu, że ten zew horyzontu jest wpisany w nasze geny odkąd istnieje nasz gatunek, a może i wcześniej – u naszych przodków. Może ta cecha jest jakoś podwiązana do inteligencji, na przykład może jest jednym z przejawów ciekawości właściwej istotom obdarzonym inteligencją – nie wiem. Ale my tę cechę mamy, i właśnie ona odpowiedzialna jest za nasz głód drogi.
Pozdrowienia z nowego miasta, z Żagania; przyjechałem wcześnie, pół godziny po północy. Widziałem moje tamaryszki, ładniutkie jak zwykle. W parku nie byłem, ale liczę na urwanie się tam, chciałem chociaż przywitać się z olbrzymimi platanami tam rosnącymi.
Masz rację, Krzysztof. Zachód słońca w pełni lata jest inny od tego w późniejszym okresie. To proste.
UsuńW okresie równonocy słońce zachodzi prawie prostopadle do horyzontu i wtedy jego droga do schowania się jest dłuższa. W okresie późnego lata (jak obecnie) słońce schodzi za horyzont pod prawie ostrym kątem i jego droga trwa "na skróty". Wtedy czas zachodu jest krótszy i wrażenia wizualne są inne.
Oj, Janku, proste wcale to nie jest; temat muszę przemyśleć, żeby chwycić go w pełni. Teraz mogę jedynie powiedzieć (sobie, głośno myśląc), że w najdłuższe dni słońce zachodzi bliżej bieguna północnego, bo na północnym zachodzie, więc tam, gdzie długości równoleżników są znacznie mniejsze. Czy ten fakt ma jakieś dostrzegalne konsekwencje, oczywiście poza miejscem zachodu słońca na horyzoncie – na razie nie wiem.
UsuńPrzy okazji powiem o radości i dumie, gdy kiedyś doszedłem – tak całkowicie, w pełni – do zrozumienia, co takiego wyznaczają zwrotniki i kręgi polarne. Gdy wie się o tym, te wszystkie zmiany długości dnia i nocy w lecie, w zimie, bardziej na północ czy na południe, stają się zrozumiałe.
Z tymi kątami jeszcze takie nie są :-(
Ania wspomniała o słowiańskim bogu Świętowicie.
UsuńJa wymienię jeszcze innych:
Swaróg - niebiański kowal,
Strzybóg - słowiański pan wiatrów,
Lel i Polel - słowiańscy bliźniacy
Mokosz - Matka Ziemi i patronka kobiet
Dziewanna - opiekunka zwierząt, patronka szczęśliwej miłości.
Krzysztof, masz jakieś skojarzenia grecko-rzymskie?
Grecy swojego kowala nazywali Hefajstosem, pana wiatrów Eolem. Co prawda później dodali rozróżnienia kierunków, no i stał się Boreasz, Notos, Euros i Zefir, a od niego nasz używany do tej pory zefirek, przyjemny wiaterek letni; to przykład większej trwałości słów niż bogów lub rzeczy.
UsuńBliźniacy? A na przykład Kastor i Polluks, bracia trojańskiej Heleny, albo Zetos i Amfion uosabiający dwa sposoby na życie: praktyczne działanie i refleksyjne dumanie. Matką Ziemią była Gaja, bogini zaliczana do najstarszych, ale i wśród bogów olimpijskich była Demeter, chociaż ona bliżej ludzi była niż kosmosu, jako bogini płodności ziemi.
Imię Dziewanna bardzo mi się podoba. Grecy chyba nie mieli bogini idealnie odpowiadającej Dziewannie. Owszem, ich Artemida była boginią zwierząt, ale czemu ta dziwaczka biegała po lasach z łukiem niczym myśliwy, skoro miała opiekować się zwierzętami, nie wiem. Była też patronką kobiet w połogu. Też dziwne, bo sama zachowała dziewictwo, a przynajmniej tym się chwaliła. Nie wydaje mi się, by Artemida była patronką szczęśliwej miłości; owszem, radości życia tak, ale nie miłości. Tą niewątpliwie była pani na Cyprze – Afrodyta, bogini piękna, uśmiechu i miłości erotycznej.
Janku, przypomniała mi mała, urocza rzeźba w brązie widziana kiedyś na zamku w Lublinie, a przedstawiająca Pośwista, czyli naszą bardzo starą personifikację wiatru.
Dziękuję Ci za ciekawy tekst.
A na Pomorzu królował Trygław.
UsuńTrygław. Gdzieś czytałem o nim i o jego żercach; chyba u Gołubiewa, w jego wielkiej (i pięknej) powieści o tworzeniu się naszej państwowości. Czy ten bóg jeszcze żyje, Anno? Inaczej pytając: czy ma chociaż jednego wyznawcę, który prawdziwie w niego wierzy?
UsuńChyba już nie, jak myślisz?
Trygław jest nasz, pomorski. Na Wolinie znajdą się i wyznawcy. To nie jest martwy Bóg.
UsuńTrygław jest nasz, pomorski. Na Wolinie znajdą się i wyznawcy. To nie jest martwy Bóg.
UsuńDobrze jest dowiedzieć się, że i ten bóg żyje w sercach wyznawców, chociaż…. Anno, może się mylę, chciałbym tego, ale pomyślałem, że współczesna wiara w Trygława jest takiej natury, jak moja wiara z Makaronowego Potwora lub w Eos. W Potwora wierzę tak… z przymrużeniem oka, trochę na przekór tym nadętym sukienkowym staruszkom, a moja wiara w Eos jest właściwie zauroczeniem ideą, jej pięknem i poezją; urodą bogini i bajecznym pięknem jej strojów. Ta wiara właściwie nie jest wiarą, a intelektualną rozrywką albo transformacją moich marzeń, ponieważ wiem, że jej nie ma, chociaż niechętnie przyjmuję ten fakt do wiadomości.
UsuńJak naprawdę jest z wiarą w Trygława?