260317
Popiel, Droga Wojenna w
Górach Ołowianych, Świerkowy Dół, Janowicki Przełom, Ciechanowice, Krzywa Góra,
Sośniak, wzgórza między Popielem a Sośniakiem, Popiel.
Wstałem
o trzeciej, kwadrans po szóstej zaparkowałem samochód we wschodnich Górach
Kaczawskich, ale wschód słońca oglądałem w czasie jazdy; wydaje mi się, że
dzisiaj wstało wyjątkowo wcześnie, już przed szóstą.
Odrobinka
mgiełki rozpłomieniona silnym słońcem ranka świeciła biało i perłowo, powietrze
było rześkie, niebo idealnie błękitne, a na niebieskich odległością zboczach
Karkonoszy błyszczał śnieg. Zwracał uwagę wyraźny kontrast kolorów: bliskie
wzgórza, łąki i pola, oświetlone wczesnym słońcem, jeszcze nie pozbawionym
barw, były ciepłe swoją zielenią i jasnymi brązami, nawet nagie drzewa
widziałem takimi, natomiast na krańcach horyzontu przeważały niebieskości i
biel – chłodne kolory zimy.
Gdy popatrzyłem na wszystkie strony, gdy
policzyłem i nazwałem widziane góry, poszedłem w dół pięknymi zboczami ku wiosce
Świdnik. W takich miejscach jak ta dolinka z dróżką biegnącą jej środkiem,
wyraźnie odczuwa się zmienność naszego postrzegania upływu czasu w zależności
od nastroju i otoczenia, od przeżywania. Ta droga, jak tyleż jej koleżanek w
tych górach, zawsze kończy się zbyt szybko, nawet jeśli idzie się wolno i
przystaje chcąc wydłużyć chwile.
Szedłem
w kierunku Gór Ołowianych, ponieważ wypatrzyłem na mapie nieznany mi Przełom
Janowicki. Południowymi stokami tych gór płynie Bóbr, największa rzeka tych
stron, a skoro jest przełom, to są skalne ściany i widoki. Postanowiłem pójść
tam przez masyw Gór Ołowianych, po drodze odwiedzając Świerkowy Dół. Jest to
głęboki jar ze strumieniem spływającym ze zbocza Brożyny 200 metrów w dół, do
podnóża gór; miejsce dzikie i ładne lasami, stokami i wodą omywającą kamieniste
dno strugi. Byłem tam parę lat temu, w chmurny dzień zimowy, miejsce mi się
spodobało, a dzisiaj widziałem je odmienione, ładne inaczej. W słońcu, w ciepły
dzień, zarówno strumień płynący dnem Dołu, jak i bukowy las porastający zbocza
jaru, nabrały kolorów i wyrazistości, a strumień dodatkowo dźwięczności.
Siedziałem
na pniaku przy źródle i patrzyłem na wodę dobywającą się z środka ziemi;
widziałem wybrzuszenie na niewielkiej tafli, ślad ciśnienia pchającego wodę ku
światłu. Napełniłem kubek i powoli piłem, smakując. Siedziałem, patrzyłem i nie
chciało mi się iść dalej, co zrozumie każdy, kto widział źródło i poświęcił mu
chwilę.
Poszedłem
w dół płytkim, kamienistym wąwozem, śladem starej drogi wiodącej tuż przy
strumieniu, często zatrzymując się i patrząc na wodę pędzącą po kamieniach,
albo na nieruchome buki wznoszące się na stromych tam zboczach. Wodzie i
drzewom robiłem sesje zdjęciowe, próbując uchwycić obiektywem urok ruchliwej
wody i nieruchomych drzew.
Strumień
widziałem na całej jego długości, od źródła pod kamieniami górskiego stoku, aż
do jego ujścia do Bobru, tyleż metrów niżej. Jest prędki, skaczący po
kamieniach, dźwięczny, migotliwy; patrząc na niego, odczuwa się pragnienie.
O
urodzie strumieni napisano całą bibliotekę, a kto pisał o bukach? Bardzo
chciałbym wypełnić chociaż część tej luki, ale jakże słowami wyrazić to, co
widzę i czuję, gdy patrzę na nie, albo gdy tęskniąc za wędrówkami, wspominam te
drzewa?…
Mam
w swoich górach kilka buków wyróżnionych pamięcią, odwiedzam je będąc w
pobliżu, ale też dobrze pamiętam grupę buków imponujących wielkością, rosnących
na brzegu lasu, przy dróżce wybiegającej na otwarte przestrzenie łąk, ale… nie
pamiętam, gdzie je widziałem.
Wspominam
wiele takich nie przypisanych do konkretnego miejsca buków; każdy z nich
dokłada swoją cząstkę, sobie charakterystyczny szczegół, do obrazów budzonych
we mnie na myśl o tych ładnych drzewach.
Pamiętam
grupę buków oglądanych we mgle; były ciche, jakby uśpione, majestatyczne,
surowe, ukrywające gałęzie we mgle; stojąc wśród nich, przez chwilę poczułem
się jak wędrowiec mający parę dni drogi do ludzkich sadyb; jakbym był w
nierealnym świecie stworzonym tęsknotą do życia w harmonii z naturą. Pamiętam
buki widziane w deszczowy dzień zimy, gdy jedynym kolorem były liście buczków
przycupniętych u stóp ołowianych olbrzymów w czarnych zaciekach deszczu, pod
burym niebem. Wiele razy podziwiałem ich monstrualne korzenie rosnące tak, jak
ciasto wylewające się ze zbyt małej dzieży: pęczniejące i wypełniające sobą
wolną przestrzeń. Uroda brzóz jest dla mnie jednoznacznie kobieca, buki
natomiast są męskie. Te drzewa są mocne, ich pnie prężą muskuły niczym
niewolnik dobywający się z marmuru rzeźby Michała Anioła; stare okazy miewają
liczne zgrubienia jak sterane pracą ciało cieśli, a ich potężne korzenie są
wielkimi łapami chłopa nienasyconego w swoim pożądaniu ziemi. Pamiętam, gdzie
sterczy próchniejący pień metrowej średnicy z mini dziuplami wydłubanymi
dziobami ciekawskich ptaków, ale też noszę w sobie obrazy całych łanów bukowych
młodniaków wystrojonych ładnymi brązami swoich liści; widzę nad nimi wysokiego,
silnego, barczystego buka i wydaje mi się, że jego konary są jak skrzydła
opiekuńczej kwoki kryjącej swoje pisklęta. Lubię jeść bukowe orzeszki, mają
wyborny smak, a polna lub leśna dróżka przysypana łupinami bukwi jest dla mnie
jednym z symboli złotej jesieni.
Razem
ze strumieniem wyszedłem z lasu, a niewiele dalej przyszła pora pożegnania:
strumień spieszył się do płynącego opodal Bobru, ja poszedłem boczną szosą na
wschód. Lubię takie drogi. Mają szerokość samochodu, w swoim niezdecydowaniu
nie potrafią stu metrów przebiec prosto, a ziemi ledwie się trzymają: gdy
wspinają się po zboczu, wydaje się, że na jego szczycie polecą ku niebu, w
które celują.
Gdy
skończyły się zabudowania wioski i jej ogrodzenia, skręciłem na łąki. Ich
otwarta przestrzeń zapraszała, a widoczna na tle nieba linia drzew nie
zapowiadała gęstego lasu. Jakież było moje zdumienie, gdy stanąłem między nimi:
rosły na krawędzi urwiska, a 20 metrów niżej Bóbr płynął zakolem, niemal pętlą.
Byłem
na Janowickim Przełomie.
Podobne
miejsce jest po drugiej stronie gór, pod Siedlęcinem: idąc od elektrowni
stokiem pod górę, niespodziewanie dochodzi się do urwiska; w dole, między drzewami,
migocze woda tej samej rzeki.
Widok
przełomu jest przemawiającym do wyobraźni zobrazowaniem słów o tej cichej
wodzie, która brzegi rwie. Przecież niemożliwe – mówi nasza wyobraźnia – żeby
ta spokojnie płynąca woda tak wydrążyła skały góry; przecież skały są tak
twarde, a woda miękka! Jednak możliwe, tylko nasza wyobraźnia sprawdza się w
ludzkim przedziale czasu, bezradną stając się już wobec tysiącleci, a miliony
lat są dla niej abstrakcją.
Gdy
wyszukaną ścieżką zszedłem ku rzece, przeżyłem dwa miłe spotkania: zobaczyłem
kilka przylaszczek, a gdy klęknąłem przy nich, na dłoni usiadła mi biedronka i
wcale nie miała ochoty odlecieć.
Nieco
dalej szedłem zielonym zboczem innego wzgórza. Zrazu było wysokie i strome, a
malało w miarę nabierania wysokości, jakby poddawało się mi; szedłem wpatrzony
w falistą, wyraźną linię granicy zieleni i błękitu, ziemi i nieba, bliskości i
dalekości. Na jego obłym grzbiecie przywitały mnie dal, polny wiatr niosący
niepokojące zapachy wiosny i skowronkowe śpiewy. Ponad dachami wioski, w oddali
zobaczyłem nitkę drogi biegnącej zakolami po bezkresie pól i zapragnąłem pójść
tam. Z mapy dowiedziałem się, że w pobliżu wznosi się Krzywa Góra, wzgórze
najbardziej wysunięte na południe w moich górach i dotychczas mi nieznane.
Powinienem
wyrażenie „wznosi się” dać w cudzysłów: parę razy otwierałem mapę w daremnym
poszukiwaniu tej góry. Zlokalizowałem ją dopiero według przebiegu linii
kolejowej, dróżki biegnącej obok i brzegów lasów, ponieważ sam szczyt jest
małym wybrzuszeniem pola, niewidocznym już z odległości paru setek metrów.
Nieco niżej płynie strumień Kręta (lub Zakręta), umowna granica Gór
Kaczawskich.
Polami
zielonymi od ozimin, pod niebem wybłękitniałym słońcem i ptasim śpiewem,
poszedłem na północ, ku grupie wzgórz (ale takich prawdziwych, na których można
się zasapać) między Sośniakiem a Popielem; tylko te dwa mają swoje nazwy,
pozostałe są bezimienne, ale wszystkie zadziwiają widokami i własną urodą.
Podchodząc zboczem jednych, widzi się w oddali potężniejące szczyty Gór Wałbrzyskich,
na stokach innych zagląda się w głąb Gór Kaczawskich, w stronę Połomu, Skopca i
Okola. Polubiłem tamte miejsca od pierwszych chwil włóczenia nimi, a kilka
powrotów nie odebrało im uroku. Dzisiejsze godziny raczej dodały, wszak rzadko
mam okazję widzieć swoje góry w słońcu. Od podstawy Popiela spływa ku wiosce
dolina, która kiedyś, oglądana z przeciwnej strony, od Gór Ołowianych,
zauroczyła mnie tak, że zmieniając plan dnia, poszedłem ku niej. Dzisiaj na jej
zboczu odkryłem piękną kępkę świerków samotników. Gdy stałem pod nimi, w
głębokim cieniu ich niskich i gęstych gałęzi, dolina widoczna pomiędzy nimi
wydała się jeszcze ładniejsza: uwalniając się z więzów świerkowych korzeni,
płynęła w dół jasna, uśmiechnięta, zapraszająca.
W
godzinę później wszedłem na szczyt Popiela, chcąc z jego wysokości pożegnać
dzień. Dla świerków była już noc, ale na gałązkach róży rosnącej obok słońce
zapalało barwy zachodu.
Dal
w górach ma barwy trudne do nazwania, lekko zaznaczone, niejednorodne,
zmieniające się pod wpływem nawet niewielkich zmian oświetlenia. Daleka ściana
Karkonoszy początkowo była niebieskoszara, kolor, jaki nabierają szare i
ciemnozielone górskie zbocza oglądane z odległości wielu kilometrów. Później
niskie słońce dodało do tej barwy odrobinę pyłku szafranowego, zmieniając w ten
sposób jej urodę i temperaturę: stała się ciepła i ładna, jakby górski łańcuch
poprószony został złotym pyłem. Zmiany w żadnej chwili nie były szybkie ani
intensywne, ale wyraźnie widoczne i obejmujące całą dal. Każde pasmo górskie,
niemal każdy szczyt, miały inne odcienie barw i podlegały indywidualnym
przemianom zależnym od ich odległości, wysokości i ustawienia do słońca.
Gdy
te zachodziło, wszystkie barwy przeniosły się na niebo, góry zostawiając coraz
bardzie szare, niknące w mroku. Po zachodzie cała dal była czernią, która
ostrą, nierówną linią odcinała się od intensywnych kolorów nieba dosłownie
pałającego światłem.
Na
bliskich krzewach i na trawach było inaczej: barwy intensywniały, jednocześnie
tracąc jasność, a w końcu w ciągu ledwie minuty ten spektakl przemian załamał
się: kolory zszarzały i znikły, a od dołu, po zboczu ze świerkami, szedł mrok.
Tylko łuna na niebie intensywniała jeszcze długo.
Ociągając
się, patrząc na zachód, schodziłem ku szosie, na której zostawiłem samochód.
Ten
sezon minął wyjątkowo szybko. Każdy kolejny rok mija szybciej, każdy staje się
cenniejszy.
W
„Pustyni miłości” Francois Mauriac, francuski noblista, napisał o studni czasu,
do której bohater powieści nie miał co wrzucić. Moja wypełnia się szybciej niż
chciałbym – i tak jest dobrze, tak być powinno, mimo moich protestów.
Wędrówka od świtu do zmierzchu, po stokach kładą się długie cienie, w zależności od tego, czy słońce wschodzi czy zachodzi:-) obserwuję podobne na moim Pogórzu, bo wydaje mi się, że to najbardziej ładne widoki, w środku dnia zbyt płaskie, jasne; pogoda dopisała wszystkim wędrowcom, ponoć w Bieszczadach parkingi były zapełnione, ; lubię bukowe lasy, z liśćmi szeleszczącymi pod butami, a na stromiźnie nawet można zjechać po nich; fascynujące są korzenie, pełznące po ziemi, z naroślami, obejmujące kamienie, szara kora, i te "oczy" na pniu, buki mają najładniejsze miejsca po starych gałęziach; nieś te widoki pod powiekami przez cały długi czas, niech Ci wystarczą do następnego sezonu wędrówkowego:-)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Mario. Nie wystarczą, ale tęsknotę mam za pozytywne uczucie, więc niech będzie :-)
UsuńKoleżanka była w tamtą niedzielę w Tatrach, oglądać kwitnące krokusy, przysłała mi zdjęcie, jest ich tam mnóstwo, ale i tyleż ludzi było. Po prostu tłok jak w sobotę w centrum handlowym.
Za to w moich górach pusto. Ludzie jeśli tam chodzą, to tylko na dwa szczyty, poza nimi prędzej sarnę spotkam niż człowieka.
Tak, wczesnym rankiem i pod wieczór najlepsze jest oświetlenie do podziwiania widoków i fotografowania. W środku dnia słońce jakby przepala kolory, wychodzą wyblakłe. Słyszałem, że fotografowie, a nie tacy prztykacze jak my, potrafią czekać na odpowiednią chwilę, na to wyjątkowe oświetlenie umożliwiające zrobienie dobrego zdjęcia. Ale wiesz co, Mario? My robimy dobre zdjęcia naszym własnym aparatem!
Wiem, Krzysiek, w którym miejscu zaparkowałeś swoje auto.
OdpowiedzUsuńOj, nałaziłeś się nieco, a pogodę miałeś wtedy cudną.
Poznaję niektóre widoki, poznaję.
Z drzewami nie może być inaczej - buk to rodzaj męski, a brzoza żeński.
Tak, Janku: dokładnie w tym samym miejscu parkowałem, w naszym miejscu. Spora część trasy też była taka sama, jak tamtego naszego dnia.
UsuńCzasami myślę, iż ci, którzy przydali brzozom żeńskość w nazwie, a dębom czy bukom męskość, wykazali się wnikliwością patrzenia, znajomością przyrody i wrażliwością, ale co powiedzieć o topolach? Mają żeńską nazwę, ale przecież ich wielkość, masywność, także niespecjalna uroda, kazałyby raczej dać im miano męskie.
"Już wstaje blask w porannej mgle,
Usuńjuż słońce, brzask budzi się -
spod gór i z głębi chmur - Twój wstaje świt.
Zbudź się i spróbuj wejść na szczyt.
Niech wiatr głaszcze Ci skroń, niech śpiewa ptak.
Znaj kwiatów woń, źródła smak...
Znajdź się, gdzie chcesz i radość czuj.
Świat wzdłuż i wszerz jest Twój...
...i nie bój się wielkości gór
- weź lepiej je za wzór.
Im szczęścia życz, ich słuchać racz,
gdy milczą: milcz i patrz.
Jest dźwięk w harmonii dnia - to serce Twe.
Sam wiesz, jak gna - znasz je.
Spraw, że fałszywej grze nie odda się.
- Już noc, radości moc Ci śle.
Znów brzask wróci do łask i wstanie dzień.
Na świat słoneczny blask rzuci cień.
Spod gór i z głębi chmur Twój wstaje świt
- zbudź się i spróbuj wejść na szczyt.
Słowa te usłyszysz
tutaj
Janku, mile mnie zaskoczyłeś. Wiersz ładny, podoba mi się – to pomyślałem po jego przeczytaniu, ale dopiero gdy usłyszałem śpiew Wodeckiego, dowiedziałem się, co opublikowałeś. Bo widzisz, znałem ten utwór, nie raz na przestrzeni wielu lat słyszałem go, bardzo mi się podobał, ale nie wiedziałem nic o nim, nawet jego nazwy nie znałem. Dopiero dzisiaj i dzięki Tobie dowiedziałem się i wysłuchałem kilku wykonań tej pieśni.
UsuńPiękne słowa (chociaż przy moim słuchu niezrozumiałe w czasie słuchania śpiewających), wspaniała melodia, nastrój doniosły, ale i taki… bliski, przyjacielski. Piękny utwór, no i oczywiście a’propos tekstu. Dziękuję Ci, Janku.
Jaka szkoda, Krzysztofie, że teraz, gdy wszędzie, a więc i w Twoich górach robi się tak pięknie, wiosennie - Ty musisz je opuścić. Ta zieleń, jeszcze nieśmiała, ale coraz bardziej natarczywa, jest taka obiecująca - słońce, kwiaty, śpiew ptaków, zapachy i coraz piękniejsze widoki.
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci zatem, byś mógł także wiosną i latem wybrać się na górską wędrówkę, bo tego, by szybo nadeszła jesień i zima, ja życzyć nie jestem zdolna. Wiosno, trwaj w nieskończoność!
A nie bałabyś się spowszednienia, Aniko? :-)
UsuńWiem, że mało masz czasu, tym bardziej dziękuję za odwiedziny.
Na wiosnę patrzę nieco inaczej niż Ty, mianowicie przez pryzmat doświadczeń z pracy wykonywanej na dworze. Dzisiaj miałem na sobie osiemnaście (no… prawie) kilogramów ubrań i było mi zimno; w takie dni wiosna wiele traci w moich oczach. Za to w ostatni weekend widziałem ją uroczą.
Spowszednienia wiosny? No, może po kilku... latach jej trwania, gdybym zdążyła zobaczyć wszystkie rozkwitające rośliny i drzewa.
UsuńAlbo, żeby nie było nudno - wiosna i lato na zmianę. I może trochę złotej jesieni :-)
Piękne to Twoje pożegnanie z górami. Pogoda Cię rozpieściła, pejzaże też. Szare buki kontrastujące z rudymi liśćmi na ziemi to jeden z najpiękniejszych widoków. Bukowy las nie ma sobie równych. Potrafi oczarować i zahipnotyzować wędrowca.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Anno.
UsuńCzarują też lasy dębowe, ale takich jest mniej i nie kojarzą się tak z górami jak bukowe. Natomiast świerkowe bory, charakterystyczne przecież dla naszych gór, potrafiąc być majestatyczne gdy rosną w nich wielkie okazy, często są ciemne i gęste, bywa, że nie do przejścia. Natomiast lasy bukowe nie ścieśniają tak przestrzeni będąc jaśniejszymi. No i wspomniane przez Ciebie kolory - nie ostatnia ich ozdoba.
Aniu, wspomnę o jeszcze jednym rodzaju lasu, który w moich górach spotykam: lasy dębowo-grabowe. Inne w obrazie i atmosferze od buczyny, ale urody im nie brakuje.
Trafiłem tu przypadkowo - szukałem jakichś informacji o tym i owym w Sudetach i bach... Możliwe, że jest w tym moim zainteresowaniu Pana pisaniem wielgachna nuta samolubstwa:) Bowiem odnajduję w wielu Pana spostrzeżeniach i myślach siebie samego. Nawet fotografie robi Pan w podobny sposób, jak zwykłem to czynić ja. Chyba przyciągnęły mnie te podobieństwa (nie te życiorysowe, bowiem jestem tym szczęśliwcem, który póki co może jeszcze utrzymać siebie i rodzinę za pieniądze zarabiane tu, w Sudetach)i kolejny raz poczynione odkrycie, że jesteśmy my, ludzie, wciąż tak bardzo podobni do siebie. Te same archetypy piękna i harmonii, ta jakże podobna wrażliwośc na Stworzenie, na dzieła Natury, a może jednak Boga? Nie wiem...czytałem wiele blogów, ale tu przyschnąłem chyba na dłużej...tak czuję. Proszę wybaczyć moją anonimowość, może kiedyś pokażę facjatę;) Ale na razie nie chcę gdyż nie wiem, czy tu też nie szlajają się typy zwane trollami, którzy z powodu rozjątrzonej w ich wnętrzach złości, będą i mnie nękać...nie wiem. Wiele razy tego doświadczyłem i boję się...Tym czasem czytam i patrzę i...dziękuję za odkrycie swej duszy. Fajna jest:)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Anonimie, za dobre słowa i za obecność. Czy jesteś tym samym Anonimem, który parę dni temu pisał o ekologach?
UsuńDługo zastanawiałem się nad otworzeniem bloga. Zrobiłem to chcąc mieć miejsce, gdzie mógłbym zamieszczać swoje teksty, miejsce kształtowane głównie przeze mnie. Nie ma i nie będzie tutaj pisania bez polskich liter, używania wulgaryzmów, słownej agresji, a negatywne emocje jako coś wyjątkowego, sporadycznego. Dlatego miałem opory przed publikacją ostatniego tekstu. Chciałem po prostu stworzyć miejsce spokoju i pozytywnego przeżywania.
Zagląda tutaj niewielka grupka ludzi kulturalnych, dlatego wszystkie komentarze pojawiają się natychmiast i bez ograniczeń. Jeśli zechcesz dołączyć, będziesz mile widziany. Trolli tutaj nie spotkasz.