180619
Krótko
przed wyjazdem
wyszedłem na wał nad rzeką i rozglądałem się chcąc zapamiętać
ładne widoki, letnie już przecież, ale też próbując sięgnąć
odczuwaniem w głąb siebie, żeby poczuć niepowtarzalność chwili
przeżywanej
tu i teraz.
Rozglądałem
się słuchając siebie.
Tam
stoi gotowa do wyjazdu moja scania, na opustoszałem placu widzę
koleiny, ślady ustawień karuzel, wydeptaną trawę. Czy będzie
taki ślad przy wejściu do mojego kampingu? Poszedłem w kąt placu,
pod lipy tam rosnące, ślad był. Stałem chwilę słuchając
buczenia pszczół; tak późno, a one jeszcze pracują? –
bezwiednie pomyślałem. Wróciłem na ładną ścieżkę wiodącą
wałem i usłyszałem wzmagające się dudnienie. Z naprzeciwka szła
rodzina, nastoletnia dziewczyna miała w plecaku głośnik. Minąłem
ich, zniechęcony, i wsiadłem do ciężarówki. Młody Ukrainiec,
mój pasażer i pomocnik w razie awarii, już spał na łóżku za
mną. Zapaliłem silnik, powietrze w instalacji było, włączyłem
więc bieg i ruszyłem.
Była
godzina 20.30. Wyjeżdżałem po trzynastu godzinach pakowania sprzętu
w upale i kurzu, po ledwie półgodzinnej przerwie.
Chwila,
gdy ruszam, podoba mi się. Jest zmianą, a czasami, gdy droga
daleka, jak dzisiaj, jest też ekscytacją i ciekawością, ale i
zostawieniem za sobą nieprzyjemnych chwil przeżytych na opuszczanym
miejscu – a tych w tej pracy nie brakuje – jest więc swoistym
wyzwoleniem i oczyszczeniem. W tym roku dodatkowo jest poprzedzana
pożegnaniem. Karuzelową ciężarówką już tutaj nie przyjadę.
Jedyny
wyjazd z placu prowadzi wąską uliczką o jednokierunkowym ruchu, a
jedzie się pod prąd. Mieszkańcy miasta ładnie mnie pożegnali:
żaden z kierowców zmuszonych do przepuszczenia mnie nie pukał się
w czoło ani nie pokazywał mi środkowego palca.
Pół
godziny później odebrałem pierwszy telefon: na esce stoi nasze
renault. Kierowca czeka na mnie.
Kiedy
zatrzymałem się za zepsutą ciężarówką i wysiadłem, zobaczyłem
widok, którego mam nadzieję nie zapomnieć.
Nieboskłon
dosłownie tonął w powodzi światła niskiego słońca. Jakby w
odpowiedzi podnoszące się mgiełki wieczorne, trafione silnym
jeszcze światłem, zapłonęły pomarańczami i intensywnymi
żółciami, przenosząc z nieba ową powódź intensywnych barw aż
do mnie. Z tyłu zatrzymał bus ciągnący mój kamping, wysiedli z
niego ludzie i szli w moją stronę. Widziałem niemal czarne
sylwetki obwiedzione gorącą, jaśniejącą aureolą. Chwilę
patrzyłem na ten spektakularny pokaz barw, przyszła mi do głowy
myśl o wzięciu aparatu i zrobieniu zdjęć, ale przeważyła
służbowa powinność.
Właściwie
śmieszne jest wymaganie ode mnie naprawiania samochodów, ponieważ
nie znam się (i nie chcę znać) na mechanice, ale tym razem
uszkodzenie było drobne i elektryczne. Tyle że pod ciężarówką i
z lewej strony, a pół metra od niej przejeżdżały tiry z dużą
szybkością. Wielotonowe renault magnum chwiało się pod potężnymi
uderzeniami powietrza pchanego przez jadące ciężarówki. Sunąc na
plecach udało mi się zmieścić pod bakiem, głębiej miejsca
wystarczyło na podniesienie rąk między rurą wydechową a wałem
napędowym i sięgnięcie do przewodów. Leżąc tam, z głową na
jezdni, spojrzałem na zachód: między kołami ciężarówki
widziałem niebo w płomieniach. Znowu pojawiła się myśl o
zdjęciach; chyba nikt ich nie robił łunie zachodu widzianej z
takiej perspektywy.
Proste
uszkodzenie naprawiłem w 30 minut, ale leżąc tam, z głową o metr
od kół jadących samochodów, nie czułem się dobrze. Nie
opuszczała mnie myśl o tym, co by było, gdyby któryś kierowca
zaczepił o stojące magnum. Kiedy się wycofywałem, podkoszulek,
trzymany przez chropawy asfalt, nie chciał iść ze mną. Z ulgą
usłyszałem odgłosy pracującego silnika, wrzuciłem narzędzia do
skrzynki i spojrzałem na zachód. Łuna już gasła. Dopiero
teraz obejrzałem
siebie: wcześniej byłem tylko brudny, teraz byłem jak te prosię,
które wylazło z kałuży. Na szczęście na dachu mojej ciężarówki
jest zbiornik na wodę, a w kabinie mydło, więc
dłonie i twarz umyłem. Nie lubię, gdy mi się lepią do
kierownicy, ani gdy oczy pieką od brudu i potu.
Danego
mi do pomocy Ukraińca nie obudziło trzaskanie drzwiami. Drugą
awarię, rozerwanie opony, też przespał. Jednak byłbym niesprawiedliwy
wobec niego, gdybym napisał, że spał cały czas: raz się obudził,
najadł się, wypił, zapalił i… położył się spać.
Trwają
najdłuższe dni, najkrótsze noce. Ta konstatacja brzmi banalnie,
wiem, ale cóż ona oznacza tak naprawdę, można się przekonać spędzając taką noc - pogodną, ciepłą, krótką, prawdziwie letnią - na dworze, poza miastem.
Ostatnie
światło zachodu zgasło około
godziny
23, później w srebrzystym świetle księżyca widziałem zarysy
dalekich lasów i pól, a o drugiej niebo na północnym wschodzie
zaczęło się rozjaśniać. W dolinach, nad rzekami, wśród drzew,
na łąkach, stały niskie mgły. Te najładniejsze, ciasno utkane,
nierozmyte mgły, z których wystają kominy domów i szczyty drzew.
Nad ranem zmieniały się z białoszarych
w srebrzyste, a gdy wzeszło słońce, wydawało się, jakby z masy
perłowej były zrobione.
Eos
w te tygodnie nie ma łatwego życia, bidulka. Między pierwszymi
kolorami świtu a wschodem słońca mija przynajmniej dwie godziny –
to czas jej budzenia się, zaspanej. Kiedy jednak przemyje twarz i
otworzy okna, jest tą Eos, której tak bardzo mi brakuje w zimie:
radośnie uśmiechniętą i radość dającą, kolorową, po prostu
piękną.
Pierwsze
promienie słońca od razu były jasne i silne,
wydawały się też czyste, lśniące i
radosne,
a zobaczyłem
je 20 kilometrów przed celem – małym lotniskiem na Kujawach.
Dopiero
po zaparkowaniu na końcu długiego szeregu pojazdów,
szturchnąłem mojego pomocnika i kazałem mu wysiadać. Niemrawo
zlazł z łóżka; wyglądał jak zmęczony życiem wałach.
Widząc w pobliżu mój kamping, poszedłem po aparat.
Widząc w pobliżu mój kamping, poszedłem po aparat.
Spektakl
początku dnia skończył się, Eos poszła spać albo znowu wybrała
się na balangę, jak to ona. Płaski teren wokół nie był dobry do
fotografowania, ale chciałem mieć pamiątkę po tej cudnej nocy.
Pół
godziny później, po umyciu się nawilżonymi chusteczkami,
wyszedłem na dwór. Była 5.40. Zobaczyłem podnoszący
się
balon i usłyszałem hałas wielkiej dmuchawy. Później błysnęły
ognie palników podgrzewających powietrze, i po kwadransie
balon oderwał się od ziemi. Patrząc
na lecących, pomyślałem
o Dedalu i jego synu, o
ludzkim pragnieniu latania, które jest przecież
pragnieniem
wolności. Ludzie
w koszu balonu lecieli
naprawdę, skoro
nie byli zamknięci w maszynie, przez małe okienko niewiele widząc
poza chmurami w dole. Oni
widok mieli wokół, nie ograniczony wielką wysokością i
szybkością ani kadłubem samolotu.
Zazdrościłem
im.
*
* *
Tydzień
temu byłem kilka
godzin w
Szczecinie, a
był to służbowy wyjazd dla obejrzenia wielkiego
młyna.
Obszedłem
go wokół z
zadartą głową.
Piękna
konstrukcja.
Patrzyłem na nią z estetyczną przyjemnością technika.
Jednak
nie o młynie
chciałem napisać, a o ludziach. Otóż po sąsiedzku stoi kilka
lunaparkowych urządzeń z Niemiec. Za kolorowymi fasadami zobaczyłem
życie, którego doświadczam od wielu lat: ciasno ustawione
barakowozy i kampingi, na ziemi leżące kable i węże, obok sterta
jakichś metalowych gratów, za nimi ciasno
ustawione ciężarówki
i przyczepy. Miska na podeście, powieszone na sznurku ciuchy,
brudny młody mężczyzna ubrany w
wyciągnięte
spodenki nieokreślonego
koloru, otwarta klitka udająca pokój.
Od frontu siedział na podeście autodromu zarośnięty
i
okropnie brudny
ludzki łach. Wiem, dlaczego tam siedział, wszak ten nieznany mi
mężczyzna jest moim kolegą z branży: skończył
pracę i rozkoszując się bezruchem zbierał
siły na umycie się i przebranie. Wiem, że niektórzy nie znajdują
jej na takie zakończenie dnia i wypiwszy setkę lub parę piw, walą
się w swój barłóg.
Wiele
już razy, ponownie
zdumiony miejscem mojej pracy, przypominałem sobie drogę do
lunaparku. Każdy
krok pamiętam, każdy wybór, ale wszystkie one rozpatrywane osobno nie
wskazywały na te
trzydzieści
lat,
które
minęły
mi wśród karuzel. Dopiero
ich ciąg ułożył się w drogę.
Dziwnie
się układają losy ludzkie. Czyż nie zakrawa na ironię losu, albo
drwinę demiurga, że ja, nie mając żadnych predyspozycji
psychicznych do pracy w takich miejscach, spędziłem w nich połowę
życia?
Próba
to być miała, kara czy karma?
Wiele
razy w ciągu piętnastu lat pracy w tym lunaparku nagle coś się
zmieniało w moim oglądzie świata wokół. Rozglądałem się
wtedy, zdumiony miejscem i moją w nim obecnością, czując w sobie
bezbrzeżne zdumienie.
Co
ja tutaj robię???
Żyłem,
pracowałem, zarabiałem na siebie i swoich, starałem się wziąć z
tych dni, tak szybko układających się w lata, tyle, ile
potrafiłem.
Jak
już wspomniałem gdzieś tutaj, ten blog tak naprawdę jest o mnie.
Nie o rodzinie, nawet nie o Górach Kaczawskich, mimo że dodałem je do nazwy i tak wiele miejsca tutaj zajmują. Jest o mnie, a ja
właśnie uświadomiłem sobie, że tym tekstem zaczynam swoje
żegnanie się z pracą.
Paradoks dzisiejszych czasów:
OdpowiedzUsuńNie pracujesz -
nie masz za co żyć
Pracujesz -
nie masz kiedy żyć.
Oj, tak tak. Najgorsze w tym szaleństwie jest to, że sami tak wybieramy. Przecież nikt nas nie zmusza do szaleńczej pracy, sami się zmuszamy chęcią posiadania tego czy tamtego, uzyskania czy utrzymania pewnego poziomu dobrobytu i konsumpcji. Dotyczy to i mnie, w czym mam powód do utyskiwań na siebie. Ale cóż, chciałoby się zapewnić rodzinie godziwe bytowanie, sobie wyjazdy w góry, no i okazuje się, że muszę pracować. Tyle że nie ten fakt jest głównym powodem moich utyskiwań, ponieważ od zawsze uważałem, że taki los faceta: głównie on ma zapewnić utrzymanie swojej rodzinie. Jeśli i żona pracuje, to dobrze, ale jej dochód jest dodatkiem. Po tak wielu latach przywykłem do dużej ilości godzin pracy i traktuję je jako pewnego rodzaju normę. Tak jest i już.
UsuńNarzekam na stosunki międzyludzkie w pracy. Zauważ, Janku, że grono ludzi, z którymi utrzymujemy bliższe kontakty, dobieramy sobie tak, żeby pasowali do nas, natomiast w pracy mamy codzienny, długi kontakt z ludźmi, których chcielibyśmy omijać jako toksycznych dla nas.
No i tutaj pojawia się niewiadoma, która w pewnej mierze utrzymuje mnie w tej pracy: zmieniając ją, sporo stracę na dochodach zyskując trochę czasu wolnego, ale w zakresie stosunków międzyludzkich może się okazać, że wpadnę z deszczu pod rynnę. Mam wysokie wymagania. Dla mnie dobrze między ludźmi jest wtedy, gdy jest bardzo dobrze, a o taki stan trudno nie tylko w lunaparku.
Jeszcze słowo o czasie pracy. Mam zerowy czas dojazdu do pracy i powrotu z niej. W zimie zaczynając o siódmej, wychodzę z kampingu parę minut przez początkiem pracy, a w sezonie mam tak samo. Natomiast wielu ludzi pracując osiem godzin, spędza godzinę, albo dwie i więcej, na dojazdy do pracy. No i razem wychodzi im 10 albo sporo więcej godzin dziennie, czyli tyle, ile mnie.
Krzysiek, teraz to już dni lecą z górki.
UsuńWiem, ale one nie zasuwają coraz szybciej. Te dni wloką się ociężale, jak żółw błotny.
Przeżyłem to kiedyś i wiem, że dasz radę!
Mam nieco odmienne zdanie o mojej wytrzymałości psychicznej, i w związku z tym stosowne decyzje podjąłem.
UsuńJanku, moje dni pędzą zbyt szybko, także te zwykłe, wypełnione pracą. Szkoda mi ich, chciałbym je przynajmniej zwolnić, jeśli nie zatrzymać, ale nie wiem jak to zrobić.
Wiesz, Janku, nieco się obawiam zbytnich nadziei pokładanych w czasie emerytalnym. Zwykle tak bywa, że im większe, tym w mniejszej części się spełniają, ale jednego jestem pewny: na emeryturze będę w końcu mógł sam decydować, z którymi ludźmi mam utrzymywać kontakty, ponieważ żadne obowiązki nie będą mnie zmuszać do kontaktowania się z nieakceptowanymi przeze mnie typami.
Dla tej jednej zmiany warto przejść na emeryturę możliwie szybko.
Krzysiek, zauważyłeś różnicę w upływie czasu?
UsuńGdy na coś czekamy, to on wlecze się niesamowicie,
a gdy trwa coś miłego, to mija jak z bicza trzasł.
Tak jest, a jest niesprawiedliwie, bo powinno być odwrotnie: przyjemny czas powinien wolno płynąć, zły szybko.
UsuńSporo nazbierałoby się takich niedoróbek w projekcie tego świata.
Bardzo przypasowała mi tutaj mądrość Dalajlamy: Człowiek poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze, następnie poświęca swoje pieniądze, by odzyskać zdrowie ... takie jest życie, bo pieniądze są potrzebne; oby Twoje zdrowie służyło Ci, Krzysztofie, jak najdłużej, i byś miał dużo czasu cieszyć się wolnością; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Mario.
UsuńCzytałem jedną książkę Dalajlamy, po lekturze stwierdziłem, że jest naprawdę mądrym człowiekiem.
Powiem Ci, Mario, że moje upierdliwa praca ma drugą stronę, wcale pozytywną. Mam kondycję. Żebym naprawdę się zmęczył, musiałbym fizycznie pracować sporo ponad dobę non stop, albo przejść kilkadziesiąt kilometrów w szybkim tempie. A gdybym miał siedzącą pracę, byłbym raczej typowym sześćdziesięcioczterolatkiem, na dokładkę ze sporym brzuszkiem. A propos: pochwalę się, że ważę jedynie dwa kilo więcej niż ważyłem jako kawaler.
To rezultat nie tylko moich wieloletnich starań, ale i dużego wydatkowania energii w pracy.
Tak, to jest blog o Tobie. O Twojej wrażliwości, fascynacjach czytelniczych i górskich,a także o Twojej filozofii życiowej. Nie wiem, jak to będzie z Tobą. Ja ze swoją pracą, choć przecież ją lubiłam, pożegnałam się bez bólu i tęsknoty. Po prostu zamknęłam drzwi i poszłam dalej.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniu. Bywa, że widzisz mnie lepszym, niż ja widzę siebie.
UsuńMyślę, że odejdę podobnie jak Ty, ale tylko w tym, co ściśle związane jest z pracą i z ludźmi, natomiast podejrzewam, że oglądać się będę za czasem tutaj spędzonym i za zimowymi wędrówkami po Sudetach.
Mnie czeka większa zmiana niż Ciebie, bo Darek był przy Tobie i w tamtej pracy. Koniec mojej pracy będzie też końcem samotnego życia i powrotem do żony, którą tak rzadko widzę od… Boże drogi, nazbierało się tych lat ćwierćwiecze.
Wspomniałem o ludziach. Tutaj jest ledwie parę osób, z którymi będę utrzymywał kontakt po powrocie do domu. O pozostałych z przyjemnością zapomnę. Niestety, tak właśnie jest. Piszę tak, ponieważ wolałbym, żeby proporcje były odwrotne.
Niesamowite! Z naprawą, drogą i słońcem. Uff.
OdpowiedzUsuńTak, co ja tutaj robię? To pytanie również ostatnio mnie dręczy.
Już wcześniej podejrzewałem, że mamy podobne problemy w pracy, że nam obojgu nie jest tam łatwo, Chomiku. Powinniśmy zmienić swoje podejście do zawodowych spraw, ale – nie wiem jak Ty – ja nie potrafię. Przez całe lata próbowałem i nie zmieniłem. Chyba musiałbym siebie zmienić.
UsuńNoc była ładna, ale właśnie w połączeniu z pracą nabrała innych barw emocjonalnych. Stała się ładniejsza, cenniejsza. Wiesz jak jest: jeśli mamy coś na co dzień, stale, nie cenimy tego tak, jak wtedy, gdy tylko miewamy. Taki zachód (wtedy ważny był też daleki widok w stronę słońca), taką noc, rzadko widuję zajęty pracą, i – paradoksalnie – właśnie dlatego te chwile wyrwane zajęciom służbowym nabierają wartości. Bo są tylko chwilami.
Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Zuzanno. Napisz chociaż Ty, jak tutaj trafiłaś.
UsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń