090220
Siedziałem
w fotelu lub leżałem w łóżku i zgodnie za zaleceniem dochtorów
pociłem się – chory, naburmuszony i zniechęcony. Dopiero
popołudniu, gdy słońce zajrzało do pokoju i rozpaliło
przesuwający się po ścianie jasny kwadrat światła, przyszła
dobra odmiana: poczułem tęsknotę za wędrówką. Taką silną,
wyciskającą łzy z oczu. Ona wybawiła mnie od ponurych myśli.
Tęsknota
jest dobra. Dokucza, ale i leczy. Dodaje wartości podnoszących mnie
w moich oczach. Budzi potrzebę marzeń i nadzieję ich spełnienia,
a nade wszystko wyrywa z marazmu. Każe wstać i iść drogą.
Nierzadko
mam wtedy wrażenie uciekania, zostawiania za sobą dokuczliwego
świata, ale tęsknota łatwo odwraca takie myśli, pokazując mi
drogę nie jako szlak ucieczki, a jako cel i środek do jego
osiągnięcia.
Tęsknota
jest dobra, mimo że czasami jest zołzowata. Jest jednak stałą
moją towarzyszką, oswojoną w ciągu minionych lat i wierną, więc
nie godzi się narzekać na nią.
Jutro
trzeba mi iść do pracy – i dobrze, dość mam siedzenia.
Pracując, będę wspominał moje drogi i czekał na chwilę pójścia
jedną z nich. Wiem, że uśmiechnie się do mnie, a ja jak dziecko
dam się jej poprowadzić.
Krótko
mówiąc: trzeba mi rzucić wszystko w cholerę i pójść połazić.
Zdradzę
jeden z powodów mojego przygnębienia, ponieważ nie dotyka spraw
osobistych: to przeciągająca się sprawa wydania mojego romansu.
Czasami
mam chęć nazwać ten tekst „love story”, ale za krótki jest do
tej nazwy, a poza tym taki tytuł zbyt jednoznacznie kojarzy się z
wiadomym filmem z lat siedemdziesiątych. Parę lat temu obejrzałem
go ponownie, pierwszy raz od wielu lat. Cóż, sporo stracił w
odbiorze, ale nadal jest tą sławną love story, a mój tekst to
ledwie very short love story.
Ale
jest mój.
Dziewięć
miesięcy temu podpisałem umowę, książka miała się ukazać nie
później niż we wrześniu. Cierpliwie czekałem, rzadko dzwoniłem,
bo w takich sytuacjach czuję się niezręcznie i mam wrażenie bycia
namolnym. Później wysyłałem uprzejme liściki przypominające, w
końcu kilka razy zadzwoniłem do właściciela wydawnictwa. Zawsze
bardzo uprzejmie zbywał mnie ogólnikami, a mnie ta jego uprzejmość
wkurzała coraz bardziej, ponieważ nie pozwalała mi na twardszy
ton.
Mijały
kolejne miesiące. Po półroczu zastoju otrzymałem tekst z uwagami
redakcyjnymi. W parę dni uporałem się z nimi, odesłałem, i….
znowu cisza. Zauważyłem, że mój telefon lub list do właściciela
ma zdolność przerywania zastoju, ponieważ wtedy wydawnictwo czyni
następny krok. Tak było z projektem okładki, z łamaniem tekstu, z
zaakceptowaniem gotowej formy książki.
Wiem,
że wielu ludzi na moim miejscu dzwoniłoby nawet codziennie,
niektórzy zapewne nie przebieraliby w słowach, i taka sytuacja
wcale by ich nie męczyła. Co najwyżej denerwowała, ale ja tak nie
potrafię.
Czuję
w sobie coraz mniej radości z powodu ukazania się tej książki, a
coraz więcej zniechęcenia. Żałuję swojej decyzji powierzenia jej
wydania tej właśnie oficynie. Czasami myślę, że wybrałem
najgorszą z możliwych, ale zapewne tak nie jest. Taki po prostu
jest rynek wydawniczy i takie zwyczaje biznesowe. Wydawnictwa
otrzymują bardzo wiele tekstów, mogą wybierać, przebierać i
grymasić – i tak robią, ponieważ zdecydowana większość
autorów tych tekstów jest nowicjuszami. Trafić w gusta czytelników
jest bardzo trudno, jeszcze trudniej sprawić, aby książkę
zauważono, lepiej więc zrezygnować na rzecz kogoś ze znanym
nazwiskiem. A nieodpowiadanie na listy i niedotrzymywanie terminów,
jest przejawem nie tylko braku kultury, ale i wspomnianego nadmiaru
tekstów nieznanych autorów.
U
mnie jednak sprawa jest, a raczej powinna być, bardziej
jednoznaczna, korzystniejsza dla mnie, ponieważ książka wydawana
jest na mój koszt, mamy więc tutaj zwykłą umowę o dzieło między
zleceniodawcą a usługodawcą.
Cóż,
najwyraźniej nie ma dużej różnicy między hydraulikiem a wydawcą
książek. Tyle tylko, że drugi lepiej posługuje się słowem niż
pierwszy. Na ogół lepiej.
Tak
to biznesowe zwyczaje wyganiają mnie na łazęgę.
Ot,
po prostu machnąć ręką na wszystko i iść na wędrówkę.
Pójdę.
150220
Nareszcie
jutro wyjadę w góry! Po kilku tygodniach bez włóczęgi, w końcu
szykowałem plecak i nastawiłem budziki. Prawdę powiedziawszy, nie
powinienem jechać, nadal biorę lekarstwa, ale że czuję się
nieźle, gorączki nie mam, a tęsknota bałamuci mnie szepcząc w
uszy zachęty i wiele obiecując, jak to ona, więc jadę.
Poczytuję
książkę amerykańskiego planetologa Carla Sagana, uczestnika kilku
programów kosmicznych NASA, autora między innymi „Błękitnej
kropki”. Czytanie książek, zwłaszcza popularyzujących naukę,
jest moim drugim, obok wędrówek, sposobem na chandrę.
Sagan
był jednym z pomysłodawców złotych płytek przytwierdzonych do
korpusów Voyagerów, na których zamieszczono szereg informacji o
ludziach i Ziemi. Zapis był bardzo pomysłowy: wykorzystano jedyny
uniwersalny język we wszechświecie – język matematyki. Uznano,
że każdy matematyk, członek cywilizacji technicznej, odczyta te
dane niezależnie od swojej odmienności.
Poniżej
zamieszczam myśl autora, wyrażoną przy okazji relacjonowania
oporów przed przyjęciem heliocentryzmu, ogromu Wszechświata i
szerzej – naukowej wizji świata:
>>W
pewnych przypadkach to, co ukazuje nam nauka, powinno wzbudzać w nas
większy respekt niż to, co objawia religia. Dlaczegóż żadna z
wielkich religii, patrząc na naukę, nie doszła do wniosku: „Jest
lepiej, niż mogliśmy przypuszczać. Wszechświat okazał się
znacznie większy, niż przewidywali nasi prorocy, wspanialszy,
bardziej skomplikowany, bardziej elegancki. Zatem Bóg musi być o
wiele potężniejszy niż nam się wydawało”?
Zamiast
tego wołają: „Nie, nie! Nasz Bóg jest malutkim bogiem i chcemy,
by tak już na zawsze zostało”.
Religia,
stara lub nowa, doceniająca wspaniałość Wszechświata ukazywaną
przez współczesną naukę, potrafiłaby wzbudzić uczucia czci i
wiary w tych, których nie poruszają tradycyjne religie. Prędzej
czy później taka religia z pewnością się pojawi.<<
Ten
cytat jest popularny. Google znajdują go na wielu stronach o
profilach racjonalistycznych bądź ateistycznych. Przy swoich
przekonaniach powinienem być częstym gościem takich stron, ale nie
jestem. Nie bardzo wiem, dlaczego.
Sagan
namówił szefów NASA na odwrócenie Voyagera 2, sondy badawczej,
która mijała wtedy zewnętrzne planety Układu Słonecznego.
Chciano z tej dalekiej perspektywy sfotografować wnętrze Układu:
Słońce, i planety krążące w pobliżu. Z ociąganiem, po
zrealizowaniu celów naukowych, wreszcie zgodzono się. Rozkazy
wysłane drogą radiową biegły ponad pięć godzin, w każdej
sekundzie pokonując trzysta tysięcy kilometrów – witamy w
kosmicznej skali odległości!
Na
zdjęciu widać ognisty blask Słońca i mrowie maleńkich punkcików.
Niemal wszystkie są gwiazdami, ale wśród nich widać Ziemię –
maleńką, niczym niewyróżniającą się kropeczkę.
Oddaję
głos Saganowi.
>>Przyjrzyjmy
się jeszcze raz tej kropeczce. To nasz dom. To my. Wszyscy, których
kochamy, wszyscy, o których kiedykolwiek słyszeliśmy, wszyscy,
który kiedykolwiek istnieli, żyli właśnie na niej. Oto siedlisko
naszych radości i cierpień, tysięcy religii, ideologii i doktryn
ekonomicznych; każdy łowca i każdy wędrowiec, każdy bohater i
każdy tchórz, każdy twórca i każdy niszczyciel cywilizacji,
każdy król i każdy wieśniak, każda zakochana para, każdy ojciec
i każda matka, każde ufne dziecko, każdy wynalazca i każdy
podróżnik, każdy moralista i każdy skorumpowany polityk, każda
„supergwiazda”
i każdy „najwyższy wódz”,
każdy święty i każdy grzesznik w dziejach naszego gatunku żyli
tutaj, na tej drobinie kurzu zawieszonej w strudze słonecznego
światła.
Ziemia
to mikroskopijna część ogromnej areny kosmosu. Pomyślcie o
rzekach krwi przelanej przez tych wszystkich generałów i cesarzy,
którzy w chwili triumfu i chwały stawali się panami jakiegoś
fragmentu tej kropki. Pomyślcie o niekończącym się paśmie
okrucieństw zadawanych przez mieszkańców jednego zakątka tego
piksela niezauważalnym mieszkańcom innego zakątka; jak częste są
ich konflikty; jak skorzy są, by się zabijać; jak gwałtowna jest
ich nienawiść. <<
Nic
dodać nic ująć do tych słów. Wykonano te zdjęcia właśnie z
powodu spodziewanej ich wymowy.
Na
zakończenie coś lżejszego i odrobinę uśmiechniętego, z tej
samej książki:
>>Mówimy:
„jaki piękny zachód słońca” albo „wstanę, zanim wzejdzie
słońce”. Niezależnie od tego, co twierdzą naukowcy, w mowie
potocznej nie uwzględniamy ich odkryć. Nie mówimy, że Ziemia się
obraca, lecz że Słońce wschodzi i zachodzi. Spróbujmy wyrazić to
w języku kopernikańskim. Czy powiedzielibyście: „Janku, bądź
łaskaw wrócić do domu, zanim Ziemia obróci się tak, że Słońce
zostanie zakryte przez lokalny horyzont”? Zanim skończylibyście
mówić, Janka dawno by nie było. Nie udało nam się stworzyć
potocznych wyrażeń, które byłyby zgodne z ideą heliocentryzmu.
Przekonanie, że to my znajdujemy się w centrum, a wszystko inne
obraca się wokół nas, jest zakodowane w naszym języku. W ten
sposób przekazujemy je dzieciom. Jesteśmy niepoprawnymi
geocentrykami, pokrytymi cienką powłoczką kopernikanizmu.<<
Cóż,
mówi się, że słowa bywają trwalsze do kamieni, a ludzkie języki
przechowują ślady przeszłości, czasami bardzo odległej. Wspomnę
tutaj o słowie „tabu”. Co oznacza, każdy wie, dodam więc od
siebie, że w takim lub podobnym brzmieniu używane jest w bardzo
wielu językach na całym świecie, i to nie tylko w wielkiej
rodzinie języków indoeuropejskich, do których i nasz się zalicza,
ale także wśród tych, które bardzo dawno temu odłączyły się
od naszej grupy językowej. To żywa skamielina licząca dziesiątki
tysięcy lat. Może i pozostałości po geocentryzmie zostaną tak
długo w naszym języku?
Wędrówka, kontakt z przyrodą, wysiłek fizyczny, pot na czole, ból zmęczonych mięśni to chyba najlepsze lekarstwo na wszelkie bóle egzystencjalne:-) ja odreagowuję również w pracy fizycznej, grzebaniu w ziemi, chłopska dusza gdzieś tam drzemie pod skórą i domaga się swego:-)
OdpowiedzUsuńMężczyźni zwykle ujmują to prościej: trzeba dać sobie w du… znaczy w kość. Skutkuje:-)
UsuńA swoją drogą ciekawe, czy zew wielopokoleniowej pracy na roli odzywa się u dalszych potomków. Nie wiem, raczej nie, ale przecież w jakiś dziwny sposób mamy zakodowane przekazy od bardzo dalekich przodków, na przykład strach przed jaskiniami, zwłaszcza ciasnymi i nieznanymi. Albo zew drogi, tkwiący w nas od wielu wiek wieków. Może i z ziemią jest podobnie?
Przypomniała mi się robiąca wrażenie scena z serialu Noce i dnie. Stary już i schorowany Niechcic wyszedł na pole, stał i patrzył, a później schylił się i wziął garść ziemi. Pamiętasz? Świetnie zagrana scena. Ileż w niej wymowy!
Pewna psycholog, instruktor sportu stwierdza, ze najlepszym sposobem na zimową chandrę jest:
OdpowiedzUsuń- intensywny trening
- spacer w zimowym słońcu
- dobry film lub dobra książka
- relaksująca kąpiel.
Chandra - tak często jest nazywany Subrahmanyan Chandrasekhar – indyjski astrofizyk i matematyk.
Chandra (Ćandra) – Księżyc i jemu odpowiadające bóstwo w hinduizmie.
Chandra to również teleskop kosmiczny pracujący w zakresie promieni rentgenowskich (ang. Chandra X-ray Observatory).
Krzysiek, poruszyłeś temat "Błękitnej kropki".
W trzydziestą rocznicę wykonania historycznej fotografii
NASA ją odświeżyła
Intensywny trening?? Toż to męczące i nużące! Trzeci sposób owszem, dobry. Film lub książka, tak tak, chociaż i pozostałe są niezłe.
UsuńJanku, sam rzadko używam słowa chandra, zwykle mówiąc o dołku. Tyle że to słowo z mowy potocznej, niepasujące do tekstu.
Zdjęcia Voyagera są niesamowite! Warto byłoby wszystkim ludziom zobaczyć wnętrze Układu Słonecznego i przeczytać te równie znane słowa Sagana. Wszystkim ludziom, nie tylko politykom chcącym wejść do historii, ale i nam, zwykłym ludziom, ponieważ ukazuje nas i naszą planetę we właściwej skali.
Ta misja była wielkim sukcesem NASA.
Teleksop Kosmiczny Chandra
UsuńCzytałem artykuł. Wiele informacji jest niezrozumiała dla niefachowców, ale zwróciłem uwagę na dwa szczegóły. Jedna z kamer ma kąt widzenia jeden stopień, czyli żebyś swoją lustrzanką z takim obiektywem zrobił zdjęcie biedronce, pewnie musiałbym się sporo od niej odsunąć. Inna kamera ma rozdzielczość liczoną w ułamkach sekundy kątowej, dzięki czemu można by przeczytać gazetę z odległości 800 metrów, jak podaje autor artykułu.
UsuńNiesamowite.
Tylko dlaczego nazywa się Chandra? Nieznany skrót, czy nieznana etymologia tego słowa?
Ja wyczytałem, że nosi on imię astrofizyka i matematyka pracującego w USA Subrahmanyana Chandrasekhara, który jako pierwszy obliczył maksymalną masę białego karła (Granica Chandrasekhara).
UsuńTen Hindus! Nazwisko skrócono pewnie w obawie o całość języka :-)
UsuńDomyślam się, o co chodzi z tą granicą: większa gwiazda, gdy kończy życie, zapada się pod wpływem swojej grawitacji, a dzieje się to z takim impetem, że implozja zamienia się w spektakularną eksplozję, i gwiazda staje się supernową.
Ktoś powiedział, że jesteśmy popiołem gwiazd - i miał rację. Pierwiastki cięższe do żelaza powstają tylko i wyłącznie w czasie wybuchu supernowych.
Czas poprzytulać się do brzóz. A książka.... cóż trzeba czekać.
OdpowiedzUsuńZostaje czekać, to prawda, tylko cholera mnie bierze z powodu niewywiązywania się z umów, bo wyznaję starą rzymską zasadę: pacta sunt servanda.
UsuńZdaje się, że okres czekania na druk kończy się, bo kilka dni temu gotową do druku książkę w wersji elektronicznej przekazano szefowi wydawnictwa. Jeśli swoim zwyczajem nie będzie zwlekał, za kilka, kilkanaście dni mogę się spodziewać swoich egzemplarzy.
W niedzielę już wracałem, gdy na wspomnienie pewnej grupy brzóz zboczyłem z drogi od wioski i poszedłem poprzytulać się do brzóz :-)