230824
Rankiem, po lekkim śniadaniu, wyjechaliśmy na północ, w stronę naszych domów. Nie bezpośrednio, jako że pociąg wnuczki odjeżdżał z Lublina po godzinie 17, a na dworzec mogliśmy dojechać w 4 godziny. Mieliśmy więc kilka godzin wolnego czasu i zgodnie z planem pojechaliśmy do Soliny, a więc niemal po drodze, zobaczyć największą w Polsce zaporę wodną i malownicze jezioro.
Garść informacji podsuniętych przez Google: "Jezioro Solińskie ma powierzchnię 22 km2, długość ponad 26 km i rekordową pojemność 472 mln m3. Linia brzegowa jeziora liczy sobie ok. 156 km, a jego głębokość sięga miejscami 60 m." Od siebie dodam, że elektrownia działająca przy zaporze wytwarza 120 GWh energii elektrycznej rocznie. Ile to jest? Zakładając, że za jedną kilowatogodzinę płacimy złotówkę, to wartość energii z Soliny wyniosłaby 120 milionów złotych (bo 1 gigawatogodzina = milion kilowatogodzin). Aby wytworzyć taką ilość energii korzystając z węgla kamiennego, trzeba by spalać go w ilości 15-20 tysięcy ton rocznie; czyli jeden wielki wagon towarowy dziennie.
Skoro już dałem upust swojej skłonności do rachowania, wrócę do Soliny.
Byliśmy tam przed dziewiątą, wszystko jeszcze było zamknięte. Nawet na płatnym parkingu nie było biletera, zapłaciliśmy po powrocie. Planów szczegółowych nie mieliśmy, ale widząc kolejkę linową nad zaporą, od razu uznaliśmy, że trzeba z niej skorzystać. Jako jedni z pierwszych pojechaliśmy. Widoki warte są niemałej ceny biletu.
Sama zapora robi wrażenie wielkością, ale… mając w pamięci stuletnią zaporę na Bobrze w Pilchowicach w pobliżu Jeleniej Góry, spodziewałem się większej. Dla odmiany: tak wielkich i licznych ryb, jakie widziałem w jeziorze przy zaporze, nie spodziewałem się. Największe okazy miały jakiś metr długości. Jezioro ma bardzo urozmaiconą linię brzegową pełną półwyspów, zatok, wysokich brzegów, a wokół dużo jest szlaków z punktami widokowymi. Sama wioska Solina jest w istocie ośrodkiem turystycznym. Wszędzie komercja: płatne parkingi, bary, sklepiki, budki, mnóstwo domów i domków do wynajęcia, wesołe miasteczko, park linowy, statki wycieczkowe (z głośną „muzyką” słyszaną z daleka) i sam nie wiem co jeszcze. Wiem: ludzie. Wszędzie było mnóstwo ludzi. Wspomnianą kolejką wjeżdża się na wysoką górę, a tam restauracja i bar oraz... wieża widokowa – jakby mało było wysokości i widoków – oczywiście osobna płatna, i nie kilka złotych jak za wejście do Parku Narodowego. Z wagonika widziałem w dole gęstą zabudowę, domek stoi tam przy domku, co widać na zdjęciu.
Trzeba płacić za nie kilkaset złotych za dobę, a mimo tej ceny, tłoku i hałasu, są chętni. Dziwne to dla mnie. Kiedy wychodziliśmy z nowoczesnego, bogato wyposażonego budynku dolnej stacji, widzieliśmy długą kolejkę ludzi chcących kupić bilety.
Pięć godzin później wniosłem walizkę wnuczki do pociągu i uściskałem ją na pożegnanie, a po następnej godzinie byłem w domu. Mam nadzieję na zaszczepienie w niej potrzeby bieszczadzkich wędrówek. Niekoniecznie po Solinie.
Obrazki ze szlaku
Czady – dobry tekst i sympatyczny pomysł na budowanie swojej legendy. Takie tabliczki wiszą w barze przy górnej stacji kolejki linowej.
Wypasione ryby. A może to jakieś rekiny słodkowodne? :-) Gdybym miał wędkę i umiał jej używać, na pewno kombinowałbym jak złowić taką sztukę mającą na około metr długości.
BIESZCZADZKIE BUKI
Nie pisałem o bukach. Dzisiaj niewiele ich widziałem, ale w poprzednie dni bardzo dużo. Ich wygląd zaciekawiał, intrygował a nawet oszałamiał. Były chwile, gdy patrząc na wyjątkowo egzotycznie wyglądające te drzewa, miałem wrażenie przebywania w jakiejś baśniowej krainie elfów i czarodziei. W dolnych partiach lasów młodsze buki mają typowe pokroje, czyli rosną prosto, starsze natomiast są bardzo pokrzywione. Można pomyśleć, że z powodu ciężkich warunków, ale dopiero zobaczenie krzewiastych form rosnących przy granicy z połoninami, czyli dość wysoko, budzi wątpliwości pokazując, jakie kształty przyjmuje drzewo pod wpływem surowych warunków. Wyjaśnienie znajdujemy na tabliczkach informacyjnych: jeszcze 80 lat temu w dolnych partiach tych gór wypasano zwierzęta hodowlane, a te po prostu ogryzały młode drzewka. Zapewne większość nie przetrwała takich zabiegów, a te, które przeżyły, już do końca życia będą nosić na sobie blizny. Pierwsze zdjęcia zrobione były wysoko, widać na nich krzewiaste formy buków.
Kiedy tak patrzyłam na te buki powykręcane jakby "ich kręgosłupy zwyrodnienie dopadło". Kiedy ja tam byłam to minęło jakieś kilka dobrych lat i nie było tyle pomysłów na przyciągnięcie ludzi z kasą, a czy równie z bogatą chęcią poznania okolicznej przyrody to nie wiem. Jednym słowem Wasz wypad w Bieszczady był udany. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńNiektóre buki wyglądają tak jak ci młodzi uprawiający na ulicy taniec będący raczej szaloną akrobatyką. Mojego ulubieńca widać na zdjęciach 18, 19 i 20.
UsuńW takie miejsca jak Solina raczej nie jeżdżą ludzie nastawieni na codzienne długie wyprawy piesze. Tak mi się wydaje. Wyjazd był udany. Dla mnie najważniejsza jest chęć wnuczki pojechania ze mną i chodzenie bez narzekania do ostatniego dnia.
Dawno, bardzo dawno temu bezludną krainą gór, lasów i połonin zarządzał zły Bies. Pewnego dnia do tej krainy przywędrował lud, któremu przewodził młody, mądry i silny San. Dzika kraina spodobała się przybyszom , którzy postanowili osiąść tu na stałe. Nad największą rzeką zbudowali wieś i zaczęli gospodarzyć. Bies nie chciał się z tym pogodzić, ale w pojedynkę nie mógł przemóc pracowitego plemienia. Stworzył więc pomocników Czadów, aby przeszkadzali ludowi w gospodarowaniu. Pewnego dnia, gdy San wyrąbywał drzewa w lesie, usłyszał błagalne jęki wydobywające się spod powalonego pnia. To był najstarszy z Czadów, którego przywaliło zwalone drzewo. San ulitował się nad nieszczęśnikiem i uwolnił go. Od tej pory Czady zaczęły pomagać ludowi. A San musiał stoczyć walkę z Biesem. Walczyli od świtu do zmierzchu nad wielką rzeką. Bies został pokonany, ale San zmorzony walką wkrótce dokonał żywota. Od tej pory rzeka nosi imię San, a kraina górska została nazwana Bieszczadami (Bies z Czadami). To tak pokrótce, a pełna legenda o Bieszczadach została opisana tutaj
OdpowiedzUsuńDziękuję za ciekawą baśń, Janku. Ja nie pomyślałem o poszperaniu w internecie, Ty owszem. Zakładałem, że czady wymyślono tam, w barze i restauracji, co okazało się błędem.
UsuńHistoria jest klasyczna, ale może gdyby San po walce poślubił piękną księżniczkę byłaby lepsza?…
Najbardziej podoba mi się w niej wyjaśnienie pochodzenia nazwy gór.
Na stronie „Portal Tatrzański" podają dwie inne etymologie, ale są takie… prozaiczne, nie w nich nie tylko księżniczki, ale i Sana ani Biesa. Oto ten tekst:
>>Istnieje kilka teorii wyjaśniających nazwę Bieszczady. W 1914 roku Jan Michał Rozwadowski wywiódł wyraz „Bieszczad” z gwar środkowo-dolno-niemieckich od „beshêt”, „beskēt” (od „skaid-”, „skid”)– geograficzny „przedział lub rozdział wód”. W 1938 roku Kazimierz Dobrowolski wysunął zaś teorię, że nazwa „Bieszczady” wywodzi się od albańskiego „bjeska”, „bjeske”, co oznacza halę górską, łąkę lub pastwisko.<<