150125
W nocy padał śnieg. Nad ranem na drodze ekspresowej leżała śnieżna breja, a boczne drogi na Roztoczu były białe. Jedna z nich byłaby po prostu niewidoczna, gdyby nie ślad jedynego samochodu jadącego niewiele wcześniej. Jechałem tymi drogami z duszą na ramieniu, najczęściej na drugim biegu w tempie wolnego rowerzysty. Zwykle taką trasę przejeżdżam w 5 kwadransów, dzisiaj jechałem nieco ponad dwie godziny, ale dojechałem i wróciłem. Przeżyłem na otwartych przestrzeniach nieczęsto się zdarzający w ostatnich latach dzień prawdziwej zimy.
Najpierw padał śnieg z deszczem, kurtka szybko zrobiła się mokra; później też sypał drobny śnieg, ale na szczęście bardziej suchy. Buty też dały radę; cały dzień odczuwałem luksus ciepłych i suchych stóp. Szybko przypomniałem sobie, jaki jest marsz po nierównych i śniegiem zasypanych polnych drogach – już po pierwszym kilometrze brnięcia w śniegu zdjąłem jeden sweter. Oto złota zasada na czas zimowych wędrówek: lepiej założyć na siebie dwa ubrania za dużo niż jedno za mało.
Wielu dróg nie było widać. Jedną minąłem, o czym dowiedziałem się po obejrzeniu mapy z naniesioną pozycją. Zawróciłem, a drogę nie tyle znalazłem, co mapa mi ją wskazała, bo nie widziałem jej stojąc tuż obok. Później już nie szukałem dróg. Okazało się, że na jej dość typowych wzdłużnych nierównościach, dzisiaj niewidocznych, zbyt często rozjeżdżały mi się nogi. Najwygodniej, co nie znaczy wygodnie, było iść tymi fragmentami pól, na których widać było oziminę, jako że śniegu w takich miejscach było mniej, a ziemia równa. Przekroczenie miedz było loterią; czasami udawało się bez niespodzianek, czasami wpadałem po kolana w niewidoczne zagłębienia, a miedza nagle robiła się dużo wyższa.
Były i plusy. Te bardziej prozaiczne to wyjątkowo smakująca dzisiaj herbata z sokiem malinowym, jakżeby inaczej, oraz pyszne kanapki z pieczonym boczkiem, oczywiście o zerowej kaloryczności :-).
Plusy najważniejsze to, obok wrażeń, znalezienie paru ładnych zakątków. Zobaczyłem je w surowej zimowej szacie, ale przecież wrócę za kilka miesięcy, zobaczyć wystrojone wiosną.
Idąc otwartymi przestrzeniami, z dala od zadrzewień, miałem wrażenie przebywania na autentycznym odludziu; może gdzieś w dalekiej tundrze. Ciszą, śniegiem i mgłą otulony świat bez granicy horyzontu, z ziemią zlewającą się z niebem.
Wystające tu i ówdzie ponad białą płaszczyznę bure badyle nie kojarzyły mi się wbrew spodziewaniu z latem czy kolorową jesienią, ale przyciągały wzrok. Kazały domyślać się tam miedz, ale tym właśnie czyniły ten odrealniony chwilami świat bardziej znanym i swojskim. Lasy, niewyraźnie widoczne w oddali, nieco tylko ciemniejsze od szarego nieba, wydawały się przycupnięte, schowane w zagłębieniach matowobiałego przestworu pól. Często zatrzymywałem się nie tylko dla uspokojenia oddechu, słuchałem ciszy. Była zupełnie inna od ciszy w mieszkaniu, pod dachem, wśród ścian i mebli. Była ciszą uśpionej przyrody. Na polach, nota bene, i wiatr jest inny. O ile w mieście szarpie, męczy jak sprint do ruszającego autobusu, na polach jest równomiernym, spokojnym biegiem maratończyka.
Przechodziłem przez las, a szedłem wolnym krokiem by się napatrzeć na drzewa obsypane śniegiem. Zdawałoby się, że to banalny czarno-biały widok, ale przecież jest piękny. Może po prostu budzi wspomnienia dawnych lat, a może piękny jest swoją sporadycznością – jak widok pioruna w jednej chwili łączącego niebo z ziemią? Widząc zwalone drzewo, zgarnąłem z niego białą poduchę i zarządziłem przerwę na posiłek i wypicie herbaty. Obok mnie sterczał kikut złamanej gałęzi z czapą śniegu; przypominał hetmańską buławę.
Raz i drugi ciszę przerwały odgłosy śniegu spadającego z drzew: nagłe pacnięcie zakończone szybko cichnącym szumem. Gdyby świeciło słońce, może mógłbym zobaczyć diamentowozłote skry śnieżnego pyłu? Obok tej myśli pojawił się obraz z pewnej wędrówki po moich górach. Wtedy było nieco cieplej, z drzew spadał ciężki, namoknięty śnieg, słychać było głośne plaśnięcia; pamiętam ciemne, wodą podchodzące miejsca upadku. Pamiętam też dokładnie, mimo upływu lat, gdzie to widziałem, co bardzo mnie dziwi, skoro często szukam kluczyka do samochodu. Tamten widok nie był niczym wyjątkowym, ani też nie był urokliwy, ale przecież było w nim coś, co pozwoliło mu przetrwać w mojej pamięci. Mam nadzieję na przetrwanie chociaż części dzisiejszych wrażeń, na przykład nagle obudzoną nostalgię na widok zamglonych wysokich miedz i drzew na nich.
Jeszcze parę słów o nostalgii. Na niepamiętanej stronie w internecie znalazłem jakże trafne stwierdzenie: „Bywa postrzegana negatywnie i kojarzona z cierpieniem psychicznym, choć niesłusznie.” Na innej stronie była mowa o jej leczeniu.
Nostalgii się nie leczy, z niej czerpie się siły i poczucie własnej wartości – dodam od siebie.
Obrazki ze szlaku
Głęboki śnieg czasami ukrywał podmokłe miejsca.
Wyszedłem z lasu na otwartą przestrzeń zasypanych śniegiem pól. Po lewej długi a wąski jęzor lasu porastał obniżenie. Poznałem to miejsce: którejś jesieni znalazłem tam kilka dorodnych prawdziwków.
Długi rząd równych sopli.
Jednostronny modrzew. Tak w pierwszym odruchu nazwałem to drzewo wychylające swoje konary na południe, ku słońcu. Trzy są główne źródła życia drzew: słońce, woda i dwutlenek węgla. Dla nas same drzewa są życiodajne, dając nam tlen oraz wydatnie poprawiając i stabilizując stan środowiska. Drzewa bez nas mogłyby żyć, my bez nich raczej nie. Dbajmy więc o lasy, sadźmy drzewa. Bardziej nam pomogą niż wiatraki, zwłaszcza te stawiane w lasach.
Śnieg, doły i buki.
Tak się zaczynają roztoczańskie doły.
Zimowy las.
Przecież nie mogło zabraknąć zdjęcia samotnej brzozy na polu!
Domek, czy raczej magazynek pszczelarza.
Krzyż na miedzy.
Stojąc dokładnie w tym miejscu raptem 3 miesiące temu, widziałem piękny zachód słońca. Jedno miejsce, dwie jakże odmienne pory roku.
Zmierzch. Szczerze mówiąc tylko wiedziałem, że się zaczyna, ponieważ patrząc wokół mogło się wydawać, że po prostu gęstnieje mgła.
Trasa: między Piłatką a Anatolinem na zachodnim Roztoczu.
Statystyka: będąc 9 godzin na szlaku przeszedłem nieco ponad 12 km. Dystans nie robi wrażenia, ale w tych warunkach jest niezły. Ważniejsza była reakcja organizmu na to moje brnięcie po śniegu: otóż była zerowa. Na drugi dzień rano wstałem nie czując protestu mięśni, co tym bardziej mnie cieszy, im więcej mam lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz