270625
Rok temu byłem z Jankiem w czeskich Górach Stołowych, a poznawszy niewielką ich część, obiecaliśmy sobie wrócić. Dzisiaj przyjechaliśmy do Skalnego Miasta Adrspach. Parking jest płatny, za wejście do parku płaci się około 40 zł, a bramkę otwierają o ósmej. Jak się okazało, byliśmy dzisiaj pierwszymi zwiedzającymi. Tak wczesną godzinę polecam wszystkim, ponieważ później jest znacznie więcej turystów, zwłaszcza w weekendy.
Tuż za bramką otwiera się widok na jeziorko Piskovna, czyli Piaskownia. Niewielkie, malownicze, z pięknym kolorem wody i wielkimi rybami; wokół biegnie szlak, a prowadzi przez niektóre ze skał wznoszących się bezpośrednio nad wodą. Piękne miejsce.
Klasyczna trasa przez Skalne Miasto wiedzie zielonym szlakiem i ma długość około 4 kilometry, a podawany czas przejścia wynosi 2,5 godziny. Jeśli jednak chce się spokojnie obejrzeć skały i zrobić zdjęcia, dodać trzeba przynajmniej godzinę.
Jak na miasto przystało, wchodzi się przez kamienny portal, ale na tym szczególe wszelkie podobieństwa do ludzkich budowli się kończą, a zaczyna świat kamieni przeniesiony do nas wprost z baśni. Taka myśl na pewno nie jest oryginalna, ale pojawia się i trwa nieodparcie, jeśli tylko wzrok trzymamy wyżej, na kamiennych olbrzymach. Wrażenie nieco rozwiewa się po opuszczeniu oczu i zobaczeniu starannie wykonanych drewnianych kładek, po których wiedzie znaczna część szlaku. Ale czy mieszkańcy baśniowego świata nie używają drewnianych dróżek?...
Skały pode mną, skały obok i nade mną, a bywało też, że czarne skały widziałem zamiast nieba.
Były spiętrzone, stłoczone, wyrywające się ku górze, podpierające się wzajemnie i rozpychające; szare, niemal białe, czarne, beżowe, miejscami zielonkawe lub ceglaste. Skały wąskie i strzeliste niczym groty włóczni Karkonosza, ale i masywne, niekształtne, przytłoczone swoją masą jak teściowa Liczyrzepy. Są skały o kształtach tak dziwnych i tak różnorodnych, że dziwić może pomysłowość Natury. Między stłoczonymi pionowymi olbrzymami przechodzi się tylko dzięki wielkiej pracy twórców ścieżki, a na jej końcu czeka ślepa ściana. Pomyłka? Przecież nie. Atrakcja, spod której trzeba wrócić? Dopiero po dojściu do samej ściany, od której ciągnie wilgocią i chłodem, widać wąską szczelinę przejścia. Szedłem szorując ramionami i plecakiem o skały, a wyszedłem na niewielki placyk, właściwie skalną studnię. Skały nie napierały już na mnie, odsunęły się na odległość dziesięciu kroków dając mi ulgę i możliwość odetchnięcia. Nad głową zamiast czarnych kamieni lub oślepiającego jasnością zygzaka, w który skały zmieniają tu niebo, widziałem normalny błękitny przestwór, chociaż ograniczony wierzchołkami skał. Po chwili minąłem skalny załom i znowu wszedłem w wąskie przejście między olbrzymami które, miałem wrażenie chwilami graniczące z pewnością, już się pochylają i zaraz runą na mnie. Idąc tak wyrównanym dnem lub, co częściej, drewnianą kładką, nie musiałem cały czas patrzeć pod nogi. Zaglądałem w mijane szczeliny, w ślepe zaułki kończące się wysokimi ścianami, ale i mijałem wąskie, dzikie, ale możliwe do pójścia w głąb przerwy w zwartych ścianach. Zatrzymywałem się przy niektórych i wzrokiem szukałem drogi wśród skalnego rumowiska i zwalonych drzew. Kusiły mnie. Co jest dalej? Może nikt jeszcze nie widział skał tam stojących? Może gdzieś tam jest jaskinia, a w niej…? A może ukrywają się tam zwierzęta które przeżyły ostatnie zlodowacenie? Ktoś wpadł na mój plecak, trzeba było iść dalej i przestać fantazjować.
Warto było przejść dodatkowych paręset metrów żółtym szlakiem by zobaczyć Wielki Wodospad. Szczerze mówią taki wielki to on nie jest, ale wrażenie czyni wielkie. Woda spływa po niemal pionowej ścianie w ciasnej, ciemnej i głębokiej studni skalnej, a dochodzi się do niej przez dużą jaskinię. Właśnie połączenie ciemności jaskini, dzikich kształtów jej ścian i sklepienia, w załomach których wzrok się gubi, sczerniałych mokrych skał z przelewającą się po nich wodą i zamykającym obraz od góry skrawkiem jasnego błękitu nieba, czyni to miejsce wyjątkowym.
Po czterech godzinach poczułem zmęczenie. Nie fizyczne, szlak jest wygodny, a spotykanych tu i ówdzie schodów nie ma na tyle dużo, by się zmęczyć. Chodziło o umysł, o wyczerpanie jego zdolności percepcji. Byłem przytłoczony nadmiarem bodźców, dlatego z ulgą, której jednak i żal końca towarzyszył (sprzeczności są naszą cechą), doszedłem do jeziora po zrobieniu pętli zielonym szlakiem i zobaczeniu miliona skał. Przesadzam? Może, ale na pewno niewiele.
Wiele skał ma swoje nazwy. Na ogół związek między nazwą a kształtem jest wyraźny, bywa nawet zabawny dzięki skojarzeniom, ale niektórych nie rozpoznałem.
Na fotografiach niżej przedstawiam kilka z nich.
Od lewej: Dzban, Indianin, Kochankowie.
Na tym zdjęciu od lewej: Rękawica, Starosta, Ząb Karkonosza. Hmm, to jego ząb? Albo był wielkim chłopiskiem, albo miał genetyczny przerost zębów.
Głowa Cukru
Żółw
Wracając, zatrzymaliśmy się w Chełmsku Śląskim. Biedne, pustoszejące miasteczko, które miastem już nie jest. W dawnym zespole drewnianych domów tkaczy, znanym jako Dwunastu Apostołów, mieliśmy okazję rozmawiać z opiekunką muzeum tam urządzonego.
Opowiadała o historii tego miejsca, o pracy tkaczy, o procesach przetwarzania włókien lnu na nici i następnie na tkaniny. W pewnej chwili usłyszałem, zaskoczony, o Turobinie. Wszak to znane mi miasteczko na Roztoczu! Okazało się, że grupa ludzi próbuje przywrócić zwyczaj tkania lnianych płócien w technologii jak najbardziej zbliżonej do dawnej, a ten wymóg dotyczy także upraw lnu. Współpracują w plantatorami z okolic Turobina, gdzie len faktycznie nadal się uprawia i nie raz miałem okazję podziwiać jego błękitne kwitnienie.
Oby się im wiodło! Mają na to szanse, wszak coraz bardziej ludzie cenią naturalne produkty, nie tylko spożywcze. Len nas, dawnych Polaków, ubierał i po części żywił. Ubiór zrobiony z lnu nie ma w sobie ani krztyny chemii, jest trwały i dobrze się go nosi, a olej lniany przewyższa walorami ten rzepakowy. Len jeszcze przed II Wojną był powszechnie uprawiany w Polsce. Jeszcze moi dziadkowie siali len, a mama jako dorastająca dziewczyna pomagała matce w pracach przy nim. Pamiętam drewniany kołowrotek w domu babci. Kiedyś nawet próbowałem prząść nić, poinstruowany przez babcię, ale okazało się to trudniejsze niż obsługa smartfona.
Warto wiedzieć, że w czasach Piastów tkanina lniana była u nas powszechnie akceptowanym… pieniądzem. Tak, pieniądzem. Kawałek tkaniny miał określoną wartość i służył, jak wtedy mówiono, jako płacidło. W związku z tym faktem dwie uwagi. Pierwsza: ówcześni Słowianie posługiwali się środkiem wymiany będącym jednocześnie towarem jak najbardziej użytkowym, w przeciwieństwie do monet ze srebra czy złota, czy tym bardziej papierowych banknotów. Druga: są językoznawcy, którzy wywodzą nasze słowo „płacić” od płótna, którym przez wieki płacono. Jeśli tak faktycznie było, zadziwić może długowieczność słów i przemiana ich znaczenia.
Obrazki ze szlaku
Kiedy patrzyłem na ryby w jeziorze, pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się nabrać chęci na… zjedzenie takiej ryby. W tej mojej reakcji było coś barbarzyńskiego, co budzi głęboki sprzeciw, ale jednocześnie był pierwiastek pierwotności i naturalności. Zderzenie naszego cywilizacyjnego wydelikatnienia z cechą natury, o której wolimy nie wiedzieć: wzajemnego bezwzględnego zjadania się żywych organizmów.
Rozpaczliwie sterczące korzenie drzew.
Drewniane rzeźby.
Zakaz wchodzenia na bosaka? Czyżby aż tak troszczyli się o dobrostan turystów? :-)
Figura Nepomucena z 1720 roku. Stoi na rynku Chełmska Śląskiego.
Trasa: Skalne Miasto Adrspach w czeskich Górach Stołowych. Przejście pętli o długości ok. 6 km wyznaczoną zielonym szlakiem i częściowe obejście jeziora Piskovna trwało pięć godzin. Przyczyna wiadoma: ogromna ilość skał przyciągających wzrok i zatrzymujących krok.
Trzy godziny w Chełmsku Śląskim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz