Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

niedziela, 15 stycznia 2017

Powrót i odkrycie


080117

Z Wlenia czarnym szlakiem na pola w pobliże Czernicy, zejście nad strumień Lipka, przełomem do Nielestna. Z wioski wejście na wzgórze Dwory, powrót do wioski, przejście szlakiem rowerowym do Wlenia via wzgórze Szubieniczna.




Gdy z lasu wyszedłem na nagie zbocze wzniesienia, w oddali zobaczyłem Skowrona. Była pierwszą dostrzeżoną i rozpoznaną górą, w chwilę później, wodząc wzrokiem po linii horyzontu, poznawałem inne, niemal wszystkie znane mi. Patrzyłem na rozległą przestrzeń pól i łąk opadających w łagodną dolinę i za nią wznoszących się ku szczytom zamykającym widnokrąg. Westchnąłem. Tutaj wielkie przestrzenie, widoki dalekie, pola malowane miedzami, drogami i strumieniami, a tam, w Rudawach, horyzont odległy o parę drzew. Po co chodzić mi gdzieś tam, szukać nie wiadomo czego, skoro tutaj moje miejsce, tutaj dal, a właściwie Dal i swojskość i umiłowane widoki?




Minął miesiąc od ostatniej wędrówki kaczawskiej, więc tym razem, stęskniony, nie miałem wątpliwości gdzie jechać.

Na wzgórzu Dwory byłem ostatnio z Jankiem, chciałem wtedy zejść lasem do wsi Nielestno, ale nie mogłem znaleźć drogi, którą kiedyś poznałem i byłem pewny jej usytuowania. W rezultacie przeszliśmy na przełaj po stromym zboczu, i nim doszliśmy do wioski, znaleźliśmy zapomniany przez wszystkich kamieniołom. Tamto szukanie drogi utkwiło mi w pamięci:

– Jakże to? – myślałem, a raczej myślała za mnie poruszona ambicja – ja mam nie znać tego przejścia?

Ponieważ dobrze pamiętałem przejście w drugą stronę – pod górę ze wsi – postanowiłem przypomnieć je sobie, a przy okazji pomyszkować po okolicy. Samochód zostawiłem na ryneczku Wlenia, a więc po przejechaniu niemal całych Gór Kaczawskich bocznymi, zaśnieżonymi drogami; ze Złotoryi, bramy kaczawskiego pogórza, do Wlenia, miasteczka leżącego na granicy z Izerami, odległość wynosi 30 kilometrów.

Spóźniłem się nieco: było już zupełnie widno, gdy zaparkowałem, a nim założyłem plecak, sięgnąłem jeszcze po termos z kawą. Nie kierowałem się do Nielestna najkrótszą drogą, a przeszedłszy las zapuściłem się na rozległe pola na północ od Czernicy. Są tam łagodne wzgórza idealnie wyrównane pługiem.

Faliste, białe dzisiaj, pola ostrą linią przecinały świat wokół: gdy ja schodziłem po zboczu, linie pól stopniowo zasłaniały, wznosząc się, las i góry majaczące w oddali, ale i odwrotnie: gdy ja szedłem pod górę, linie pól opadały odsłaniając tamte szczyty i bliski las. Banalne, zdawałoby się, efekty perspektywy fascynują mnie. Oto nieruchomy świat z górami, lasami i polami przypisanymi do swoich miejsc, rusza razem ze mną! Swoim marszem uruchamiam wszystko wokół i nawet góry poddają się mi, posłusznie przesuwając się, a nawet wznosząc lub opadając. Mało tego! Gdyby na drugim końcu pola szedł ktoś inny, góry i dla niego przesuwałyby się, a mogło być i tak, że dla mnie jakaś góra wznosiłaby się, a dla niego w tej samej chwili opadała. Czyż nie jest to fascynujące? Szedłem rozglądając się.

– Zaraz wyciągnę mapę – mówiłem sobie – jeszcze tylko dojdę do tamtej kępy drzew.

Szedłem dalej. Gdy w końcu zobaczyłem po prawej domy między drzewami, uświadomiłem sobie, że zaszedłem za daleko, aż pod Czernicę. Wracać polami? Wszedłem w las, stok zaczął opadać coraz bardziej stromo. Zawróciłem i kawałek dalej ponowiłem próbę, tym razem udaną. Dopiero w dole, nad strumieniem, wyciągnąłem mapę. Byłem na przełomie strumienia Lipka. Nie wiedziałem o tym miejscu, omijając lasy w swojej chęci chodzenia otwartymi przestrzeniami łąk i pól, dopiero dzisiaj, przypadkowo, niechcący, odkryłem prawdziwie górski przełom w górach, które, zdawałoby się, znam dobrze.



Może dla niewtajemniczonych parę słów wyjaśnienia. Przełomem geologowie nazywają głęboką dolinę o wąskim dnie i stromych zboczach, czyli jar utworzony przez rzekę przepływającą przez góry stojące na jej drodze. Jakim cudem woda zaczęła żłobić swoje koryto na szczycie tego siedemdziesięciometrowego zbocza? Na przykład rzeka mogła płynąć nim powstały góry, a gdy te zaczęły się wypiętrzać, woda nadążyła z pogłębianiem swojego koryta. Różnie są mechanizmy powstawania przełomów, a każdy mają geologowie nazwany, jako że lubują się w nadawaniu dziwnych, uczonych nazw każdemu zjawisku, nawet najprostszemu.

W tym przełomie są miejsca szersze, z płaskim brzegiem, na którym jedyną przeszkodą w marszu są uschnięte badyle lub krzaki, ale są i takie, gdzie strome zbocze schodzi do samej wody. Dwa kilometry przeszedłem w ciągu niemal dwóch godzin; co prawda tu i ówdzie stałem gapiąc się, całkiem możliwe, że z otwartymi ustami.

Strome, miejscami urwiste, zbocza z wystającymi skałami i powalonymi drzewami, w dole czarny strumień wśród śniegów. Chwila wygodnego marszu po starej drodze, a za nią wylot bocznego jaru, jeszcze bardziej ciemnego, ze skalnym rumowiskiem pod gęstymi świerkami. Obiecałem sobie wrócić tam, przejść przełom jeszcze raz i pójść pod górę tamtym kamienistym jarem.

W najtrudniejszych miejscach chciałem przejść na drugą stronę strumienia, ale nie znalazłem ani dobrego miejsca, ani dość odwagi (lub braku przezorności), by przejść po dnie. Musiałbym postawić pięć kroków w wodzie o głębokości co najmniej 30 centymetrów. Buty, zasłonięte ochraniaczami sięgającymi kolan, raczej nie powinny nabrać wody, ale pewności nie miałem. Ponieważ liczy się szybkość, może przebiec strumień? Ale biec po kamienistym dnie strumienia, to prosić się o wywrotkę. Mokry na mrozie, nie miałbym wiele czasu na znalezienie się w ciepłym pomieszczeniu. Do końca przełomu nie zdecydowałem się przejść strumień. Może pomogło mi znalezienie przyjemności w tym moim zdobywaniu metrów, w wyszukiwaniu drogi, w kantowaniu na zaśnieżonych stromiznach, w omijaniu zwalonych drzew.

Na końcu przełomu, gdy obniżone zbocza odsunęły się nieco od wody, znalazłem chyba najładniejsze skały w moich górach. Mają kilka metrów wysokości, może 30 długości, a zbudowane są z czerwonego piaskowca przykrytego innymi, twardszymi skałami. Czerwona skała kruszy się tworząc fantazyjne formy, a jej nienaruszone przykrycie wisi coraz bardziej przewieszone. Na wierzchu rośnie las nic nie wiedzący o podcięciu skał pod nim.






W Nielestnie bez problemu znalazłem drogę przez las w stronę wzgórza Dwory. Będąc już wyżej i blisko brzegu lasu, między drzewami zobaczyłem słońce. Świeciło nieśmiało, przygaszone rozproszoną w powietrzu białą mgiełką, ale było! Jeszcze 200 metrów, jeszcze 100, i oto otworzył się przede mną rozległy przestwór pól schodzących w dolinę i gór, moich gór stojących w oddali.

Długo byłem na zboczu wzgórza, po prostu szkoda mi było odejść. Chcąc przedłużyć pobyt tam, wybrałem inną drogę powrotną, nieznaną mi polną drogę biegnącą dnem doliny o kilometr ode mnie. Schodziłem zaoranym polem; skiby ziemi przykryte były świeżym śniegiem tworząc morze muld. Ładny to widok, ale kto raz szedł takim polem, wie, jak ciężko się idzie: ziemia pod nogami nigdzie nie jest płaska, równa, a głębokie nierówności zasypane są śniegiem, jednak udało mi się przejść bez bliskiego spotkania z ziemią. Nie śpieszyłem się – za ładnie było, żeby gonić – ale droga, widoczna jako rząd drzew i nitka miedzy na gładkiej płaszczyźnie pól, zbliżała się szybciej niż chciałem. Obejrzałem się: mój ślad zsunął się ze zbocza wzgórza i biegł za mną.







Droga wprowadziła mnie w las, a że po lewej prześwitywała między drzewami biała płaszczyzna łąk, opuściłem drogę i wyszedłem na otwartą przestrzeń. Niskie już słońce zasłoniły chmury, a szkoda, bo chciałem jeszcze zrobić zdjęcia ładnemu miejscu: na niewielkim wzniesieniu, przy skrzyżowaniu dwóch polnych dróg, rośnie duży i szeroki dąb. Stojąc pod nim rozejrzałem się i westchnąłem: w letni dzień usiąść przy pniu drzewa i pogapić się na stoki wzgórz. Nim odszedłem, obejrzałem dąb. Jego pień opasywał drut nieistniejącego już ogrodzenia, wpijał się w rosnącą tkankę drzewa. Zakląłem nad ludzką bezmyślnością.

Za wsią, przy mostku nad strumieniem, jest stary kamieniołom. Byłem tutaj kiedyś nie wiedząc, że do tych ładnych czerwonych skał jest raptem trzysta metrów. Dzisiaj zauważyłem skały stojące nieco wyżej, a u ich podstawy coś, co bardzo było podobne do zasłoniętego wejścia do jaskini. Poszedłem tam, wejście było tylko ciemniejszym miejscem wnęki na skalnej ścianie. Westchnąłem: a mogła to być niezauważona przez ludzi jaskinia.

Gdy po drugiej stronie lasu wyszedłem na pola, zobaczyłem ludzkie ślady. Zatrzymałem się żeby je obejrzeć; ktoś idąc bezdrożem wyszedł z lasu i szedł przez pole używając kijów, więc prawie na pewno nie miejscowy.

Nie ja jeden – pomyślałem. Poczułem sympatię do tego nieznanego mi wędrowcy kaczawskiego.

Za tydzień wrócę tutaj. Rudawy nie uciekną, a Góry Kaczawskie czekają na mnie.


czwartek, 12 stycznia 2017

Skały, las i śnieg


060117

Z Janowic Wielkich szlakiem żółtym i zielonym do ruin zamku Bolczów, następnie czarnym szlakiem do Skalnych Bram. Stamtąd niebieskim do Starościńskich Skał i do Piekliska. Powrót kolejno szlakiem niebieskim, zielonym i żółtym.




Tym razem Janek był przewodnikiem, ja dreptałem za nim poddając się jego wyborom. Samochód zostawiliśmy na podwórzu Leśnego Dworu, niebanalnie wyglądającej willi na brzegu Janowic Wielkich i rudawskich lasów; o zwykłej porze, świtem, wyruszyliśmy na szlak.

Było zimno: póki nie założyłem kominiarki, miałem wrażenie przewiewania na wskroś mojej głowy przez mroźny wiatr. Konieczna okazała się druga para rękawic, ale za to w stopy, opatulone dwiema parami grubych skarpet i masywnymi butami, było mi ciepło.

Pierwszy nasz cel, zamek Bolczów, ponownie zaskoczył mnie nagłym pojawieniem się nad skałami, a właściwie między nimi. Projektant tej budowli wykorzystał ich wiele jako części zamkowych murów, w rezultacie idąc pod górę najpierw dostrzega się skalne bryły, później między nimi fragment muru z okiennym otworem. 


Zamek czyni wrażenie wielkością i niedostępnością, także owym wkomponowaniem w stojące tam od zawsze głazy. Historię ma typową dla tego rodzaju budowli: zbudowany, zniszczony, odbudowany, zniszczony, obecnie stan zabezpieczonych ruin. Ilekroć czytam takie opisy dziejów miejsc obronnych, a w Sudetach jest ich sporo, myślę o szaleństwie ludzkich dziejów. Oto Ziemia cała stoi przed nimi wolna i ogromna, zielona i gościnna, a ci zamykają się wśród murów budowanych ogromnym nakładem pracy i przez otwory strzelnicze wystawiają groty strzał skierowane na innych ludzi. Te mury skropione są ludzkim potem i ludzką krwią; są materialnym śladem skłonności ludzi do zbrodni i niegodziwości, dlatego za przejaw dziejowej sprawiedliwości uznać można wysiłki utrzymania się przy życiu drzewek rosnących w ich załomach, ponownego brania w posiadanie przez przyrodę tego opuszczonego przez ludzi miejsca.

Skał ładnych kształtami jest w tych górach bardzo dużo; jedne stoją na widoku, przy szlaku, inne są pochowane wśród drzew, z dala od dróg, gdzieś na trudnodostępnych zboczach. Dopiero zaczynam je poznawać, więc nie wymienię nazw wszystkich mijanych, a pierwsze stoją vis a vis zamkowej bramy. Oczywiście można przejść obok ledwie spojrzawszy na nie, ale wtedy umknie nam, niezauważony, największy walor tych gór – właśnie mnogość fantazyjnych głazów. Ot, na jednej z przydrożnych skał leży kamienna kula wytoczona przez górskiego trolla lub siły przyrody i położona na kamiennym występie. Po co? Nie wiem, ale gdy podejdzie się do niej, może uda się znaleźć odpowiedź? A może warto będzie mimo braku odpowiedzi? 



Gdzieś już napisałem słowa, które warto tutaj powtórzyć: otoczenie tak naprawdę tylko wspomaga nasze przeżywanie, ale nie przeżyje za nas uroków natury, ani wrażeń nie poda na tacy.

Do mrozu dołączył śnieg. Suchy, drobny i zmrożony sypał do wieczora, chwilami obficie. Górski las przysypany świeżym śniegiem jest ładny tą trudniejszą w dostrzeżeniu urodą, bo zimową, czarno-białą, ale i ona potrafi czarować swoją czystością i surowością, wrażeniem dzikości i pierwotności, ale też dziewiczości. Las pod śniegiem cichnie, jakby zastygał w zasłuchaniu; może wspomina niekończący się ciąg przemian pór roku będący jego życiem, może oszczędza siły przed wiosennym wysiłkiem budzenia się. Jedynie ptaki nie poddały się ogólnemu wyciszeniu, fruwając wśród drzew i nawołując się. Janek rozpoznał w nich sikorki, a ta, która przysiadła na gałęzi blisko nas, okazała się być samcem.

– Widzisz jego krawat na szyi?

Widziałem. Faktycznie: skoro lata pod krawatem, musi to być samiec. Samiec elegant :-)

W dole właściwie jedynym kolorem wśród czerni i bieli były brązowe liście buków; próbowałem zrobić im zdjęcia, ale aparat zbyt kontrastowo widział ten zimowy świat, a ja nie wiem, jak mam z nim rozmawiać...

W pobliżu styku czarnego i niebieskiego szlaku, nieco poniżej stojącej tam drewnianej wiaty, wznosi się grupa skał Czaszka i Skalne Bramy. Brama jest tam jedna, więc nie wiem, dlaczego wszędzie w internecie używa się liczby mnogiej, a moja mapa jest tak przeładowana błędami, że nie można się na nią powoływać. Jedna jest brama, ale jakże ładna. Nie ostatnim jej urokiem jest wykrzywiona sosenka rosnąca na szczycie jednego z filarów bramy i przykrywająca ją od góry.




Drzewa rosnące na skałach fascynują wolą życia, swoimi wysiłkami, czasami rozpaczliwymi, utrzymania pionu, ale też przemyślnością w wyszukiwaniu szczelin w skałach, w które mogą wcisnąć korzenie. Gdy przyglądam się ich najdziwniej ukształtowanym systemom korzeniowym, znajduję w nich jakby ślad projektu, inżynierskich wyliczeń: tam, gdzie obciążenia największe, gdzie potrzebne są dodatkowe dźwigary trzymające ciężar pnia, znajduję je w odpowiednio do warunków wyrośniętych korzeniach. Czasami bywa, że drzewo rosnące na skałach wypuszcza korzeń, a ten, nie mogąc znaleźć życiodajnej ziemi, wydłuża się przybierając wężową postać, maca wokół, a trafiwszy, wrasta w ziemię o parę metrów od macierzystego pnia. Widywałem już drzewa rosnące na szczytach głazów z tak wyrośniętymi mackami korzeni, że te dosłownie obejmowały swoją skałę. Czasami korzenie drzew wiją się bardziej niż Meander, gdy jeden skręca w lewo, drugi po prawej ma nadzieję znalezienia miejsca dla siebie, a trzeci, najbardziej niezdecydowany, owija się wokół tamtych. Bywają też korzenie fruwające: wychodzą z pęknięcia ściany i niczym liany przerzucają się wiszącymi pomostami na sąsiednią skałę. Największe wrażenie czynią na mnie korzenie dużych buków rosnących na stromej i skalistej pochyłości; one wyglądają tak, jakby wylewały się z pnia płynną masą ściekającą po zboczu. Są grubiejącymi, wielokrotnie łączącymi się i rozdzielającymi, ciekami zalewającymi stok i w końcu zastygającymi na kształt bulwiastych narośli.

Wracam na szlak, na zbocze poniżej wiaty. Stojące tam skały nie są monolitami; skalny masyw popękał (a pęka i kruszy się nadal, co z bliska widać wyraźnie) na większe i mniejsze złomy, przy czym niektóre stoją jak stały, tyle że krecha pęknięcia oddziela je od macierzystej skały, inne natomiast odpadły i niżej znalazły nowe dla siebie miejsca. Leżą w dole obrastając ziemią i mchem, ale niektórym udała się sztuka zatrzymania w locie ku ziemi: zawieszone w pochyleniu, podparte innym głazem, tworzą most lub okap nad ścianami. Niekiedy zdarza się układ kilku wielkich głazów wzajemnie podpierających się i wzajemnie klinujących; gdy patrzy się na te piramidy, doznać można zdumienia: wszak ten skomplikowany układ wzajemnych podparć zaistniał przypadkowo, a wystarczyłoby wyjąć jeden głaz, by cała piramida straciła równowagę i runęła.

Mój towarzysz pamiętał nieoznakowaną drogę do Piekliska, starego kamieniołomu na południowym zboczu Lwiej Góry, a prowadząc mnie tam, spełnił moją prośbę. Trudno byłoby trafić do kamieniołomu samemu, jednak warto: wyrobisko jest dzikie, zarośnięte, z pionowymi ścianami i stawem na dnie; wolałbym jednak nie widzieć go zamarzniętym i zasypanym śniegiem.


 Kilka już razy, widząc takie miejsca w Sudetach, zwróciłem uwagę na przemianę w ich wyglądzie i we własnym ich widzeniu. Rozryte zbocze góry wygląda jak wielka rana, jest miejscem brutalnej ingerencji w przyrodę, jest zniszczeniem, jednak gdy ludzie zabiorą swoje narzędzia i odejdą, zaczyna się proces zabliźniania ran, i niewiele trzeba lat, by to rażąco obce miejsce zaczęło tracić swoje negatywne cechy wyglądu, a nawet czasami bywa, że staje się ładnym zakątkiem urozmaicającym otoczenie – właśnie jak Pieklisko.

Było popołudnie, pora była wracać.

Przy Rozdrożu pod Jańską Górą, z miejsca ostrego skręcania zielonego szlaku, widać wierzchołki dwóch znanych i ładnych skał, Rylca i Fajki: niedostępne czarne skały wystają ponad świerki na zboczu, a te wydaje się z tego miejsca wysokie i niemal pionowe. Jak tam dojść? – rodzi się pytanie, wyraz podziwu i niedowierzania, ale też perspektywy wynoszącej skały pod niebo. Staliśmy tam dłuższą chwilę chłonąc widok tak ładny, mimo całej surowości zimowego dnia bez słońca i bez kolorów.

Część drogi powrotnej wypadła brzegiem Janówki, uroczego, prawdziwie górskiego strumienia. Płynie wartko przelewając się wśród skał, a wody toczy czyste i dźwięczne. Już zdążyłem polubić go i pozazdrościć Rudawom takiej ozdoby.

We wsi na nasze powitanie wyszedł z budy wilczur mający pilnować willi. Dziwny to pies: cichy, spokojny, niewiele interesujący się przybyszami, a za kumpli mający dwa koty. Lubię takie psy. Samochód usnął pod puchową pierzyną śniegu, ale gdy już się obudził, pewnie zawiózł nas białymi bocznymi drogami do domu.





Niżej wklejam zdjęcia wykonane przez Janka, oczywiście za jego zgodą.












niedziela, 8 stycznia 2017

Trzy chwile



Rzadko widzę swoje dzieci, dlatego gdy młodszy syn zaproponował wyjazd na Warmię, do lubianych przez niego miast, zgodziłem się ochoczo: dwa dni będziemy tylko my dwaj.
Wieczorem pierwszego dnia byliśmy w olsztyńskim ratuszu na koncercie kolęd danym przez dwa chóry. Słuchając dobrych, profesjonalnych wykonań a cappella na kilka głosów, wspomniałem dawne lata naszych wspólnych częstych wyjazdów do lubelskiej filharmonii, a później naszły mnie myśli o wigilii.
Listopad, symbol paskudnej jesieni, szarych i zapłakanych dni, oraz grudzień, czas najdłuższych nocy i najpóźniejszych ranków, mija mi nieźle, nie dokuczając zbytnio mojej psychice, dzięki odliczaniu dni do wigilii – magicznego wieczoru spędzonego z rodziną, a już ten jeden fakt ma u mnie znamiona wyjątkowości, czyli święta, jako że rzadko jestem w domu. Piszę tak, ponieważ czas świąteczny zawsze jest krótką przerwą w ciągu dni powszechnych, jest odmianą, wyjątkiem.
Styczeń, otwierając sobą szereg jednakowych, odległych od wiosny tygodni, bywał ciężką próbą; w ostatnich latach z pomocą przyszła pasja (i możliwości) wędrowania w każdą wolną niedzielę.
Więc wigilia. Trudno mi uchwycić jej istotę, czyli to, co czyni ten jeden wieczór najważniejszym, najbardziej oczekiwanym, magicznym. Może to być umiejscowione w czasie, w tym jednym wieczorze, moje marzenie przeżycia święta najświętszego, poczucia bliskości najbliższej, najpełniejszej jedności rodzinnej, marzenie przeniesienia w przyszłość, na cały rok, uczuć radości i ciepła.
A gdy już przyjdzie ten wieczór, mija zbyt szybko, zbyt prozaicznie, zostawiając we mnie poczucie niedosytu i obietnicę, rokrocznie powtarzaną, przeżycia następnej wigilii pełniej, świąteczniej, cieplej.
W dzieciństwie, w tych cudnych latach naszego życia, gdy wszystko przyjmujemy na wiarę i wszystko nas ciekawi, nawet fascynuje, nie tylko wykształcają się w nas te rysy osobowości, które później nosimy do końca życia, ale i niezmywalnym markerem notujemy sobie w głowie świąteczne dni – takie, jakie one były dla nas, dzieci chłonących świat z szeroko otwartymi oczami. A później przychodzi dorosłość odbierająca nam świat z bajki i na wprost stawiająca codzienność nieprzystającą do dzieciństwa. Na dokładkę dorosłość nie pozbawia nas pamięci dzieciństwa, tyle że nie pamiętamy tamtych dni pod choinką takich jakie one były naprawdę, a silne i kolorowe wrażenia dziecięce niedostępne dorosłemu.
Nosimy w sobie obrazy dzieciństwa tak przekształcone naszą pamięcią i przeżywaniem, że do końca swoich dni nie możemy się nauczyć oddzielania ich od realiów dorosłości.
Tak to tęsknoty przegrywają z możliwościami ich spełnienia, a dzieciństwo staje się rajem utraconym.
Poczułem pieczenie w oczach. Zatrzepotałem powiekami. Pomogło.

Na olsztyńskim zamku zwiedziliśmy wystawę poświęconą Kopernikowi, i tam właśnie, nad gablotą mieszczącą kopię „De revolutionibus”, zaczęła się druga moja chwila.
Dzieło otwarte było na stronie wypełnionej równym, starannym pismem (porównuję do mojego, omalże nieczytelnego nawet dla mnie), oraz rysunkiem. Nie rozumiałem go, jednakże znając się na rysunkach technicznych, ten widziałem jako pomocniczy rysunek przedstawiający znaczenia symboli użytych we wzorach matematycznych lub w wyjaśnieniach. Całość czyniła takie wrażenie, jakie powinna z racji swojej istoty: dzieła naukowego z obszernym naświetleniem tematu i z wyliczeniami. W tamtej chwili przypomniałem sobie o umieszczeniu przez Kościół tego dzieła na liście ksiąg zakazanych. Bardzo wymowny i emocjonalnie przeżywany stał się w tej chwili kontrast między rzeczowością wywodu naukowca, a motywowaną religijnie decyzją organizacji kościelnej. Gdy wspomniałem to wszystko, ta moja chwila stała się chwilą złości.
Oto wszechwładna organizacja mająca na sumieniu wielką ilość zła, a tym samym żadnych podstaw do oceny innych ludzi i nauczania moralności, nie mając pojęcia o odkrywanych w dziele prawach świata, autorytatywnie stwierdza, iż Kopernik myli się i jego dzieło nie może być rozpowszechniane, oczywiście dla dobra ludzi i wiary! Wzruszyłbym ramionami, gdyby ten ich okropny zwyczaj był przeszłością, ale nawet ja, osoba bardzo rzadko oglądająca telewizję, nie raz widziałem pewnych siebie członków tej organizacji wypowiadających się tak samo autorytatywnie jak przed wiekami na tematy najmniej im znane, mianowicie moralności i nauki.
Mułły wszelkiej maści nie muszą szukać prawdy o świecie wśród gwiazd, oni mają ją zapisaną w świętych (dla nich) księgach.

Jeszcze kilka miesięcy temu nie wiedziałem o istnieniu Ornety, małego miasteczka warmińskiego. Dowiedziałem się od syna, który rok temu przyjechał tutaj zaciekawiony nazwą; wydaje mi się, że później Orneta urzekła go także rynkiem i atmosferą swoich uliczek.
Siedzieliśmy przy stoliku w ciastkarni, przy jednej z bocznych uliczek odchodzących od rynku. Niewiele rozmawialiśmy, smakując ciastka i ostatnie minuty w tym mieście. Piłem kawę (czekała mnie długa droga powrotna za kierownicą) i spoglądałem przez okno. Wąska brukowana uliczka obsadzona kamieniczkami ze śladami dawnej świetności kończyła się wykrzywionym skrzyżowaniem, przed którym samochody zwalniały zapalając światła stopu i skręcały pokazując swoje egzotyczne dla nas numery rejestracyjne; stojący za skrzyżowaniem dom z szachulcowymi ścianami przywoływał wspomnienia sudeckich wiosek. Widziałem nielicznych przechodniów, szyldy sklepów i małych firm usługowych, a w tle, za plecami, słyszałem rozmowy ekspedientki z klientami.





Codzienne chwile zwykłego życia w zwykłym mieście.
Kierowca tego przejeżdżającego samochodu nie wie, że patrzę na niego, nie wie o moim istnieniu, a dla mnie jest tylko sekundowym obrazem i zaczynem budzącego się we mnie wrażenia. Siedzę tutaj patrząc na obrazy z życia mieszkańców nieznanego miasteczka, i myślę o ciągu przypadków splecionych z naszymi wyborami, które doprowadziły tutaj mnie i syna. Myślę, jak małe było prawdopodobieństwo zaistnienia tych wszystkich poplątanych konieczności potrzebnych do naszego siedzenia w tej cukierni na rogu małej uliczki w małym miasteczku na uboczu Polski. Może tak małe, jak spotkanie tej sprzedawczyni ciastek na kaczawskim szlaku? Zaraz wstaniemy, podziękujemy i wyjdziemy. Za kwadrans nie będzie nas tutaj, najprawdopodobniej nigdy już nie zobaczę tych ludzi, a jeśli nawet los zrządzi, że spotkamy się gdzieś, nie będzie nam dane rozpoznanie się.
Po drugiej stronie ulicy, na wprost okna, zobaczyłem mężczyznę wysiadającego z samochodu. Przez moment patrzył w okno cukierni, możliwe, że widział mnie. Pomyślałem, że może w tej chwili snuje on takie same rozmyślania jak ja – że jestem dla niego, jak on dla mnie, sekundowym statystą w jego filmie życia. Pomyślałem o czymś nie do wyobrażenia: o świecie milionów działających, myślących, marzących, smucących lub śmiejących się ludzi zajętych swoim zwykłym życiem. Ludzi widzących na ulicach i na obrzeżach swojej świadomości przechodniów – innych ludzi.


poniedziałek, 26 grudnia 2016

Rudawskie skały


181216

Parking przy schronisku Szwajcarka w Rudawach Janowickich, Przełęcz Karpnicka, Jańska Góra, Rozdroże pod Jańską Górą, skały Rylec i Fajka, Strużnickie Skały, Starościńskie Skały, Piec, Skalny Most, zielonym szlakiem na Husyckie Skały, powrót pod schronisko.





Parę lat temu powiedziałem sobie, że jako tako poznam Góry Kaczawskie, gdy spędzę na ich drogach sto dni. Wtedy ta myśl była chyba tylko zabawą, ale została we mnie jako umowna granica poznania tych gór. Ponieważ do tej symbolicznej setki brakuje mi tylko trzech dni, uznałem, że pora zwrócić większą uwagę na inne sudeckie pasma. Nie biorę rozwodu z moimi górami, są i będą moją pierwszą miłością górską – pamiętaną i odwiedzaną – ale pora dać szansę innym pasmom. Wybrałem Rudawy pamiętając urokliwe skały tych gór; później przyszło mi do głowy, iż na moją decyzję mogła wpłynąć ich bliskość do Gór Kaczawskich – z wielu miejsc Rudaw widać ich szczyty. Mimo prognozowanego deszczu, na wyjazd dał się namówić kolega; ciekawe, czy pojechałby, gdyby celem były Góry Kaczawskie… :-)

O zwykłej porze, czyli o brzasku, byliśmy na parkingu przy schronisku Szwajcarka. Ostatni kilometr jedzie się wyboistą i stromą leśną drogą. Przejazd samochodem osobowym jest możliwy, ale z zachowaniem ostrożności i tylko wtedy, gdy nie ma śniegu; po opadach lepiej zostawić samochód na parkingu przy szosie, na Przełęczy Karpnickiej, chociaż słyszałem, że zdarzają się włamania do pojazdów.

Rudawy są niewielkim pasmem górskim, liczą około 90 kilometrów kwadratowych, a powierzchnia Gór Kaczawskich wynosi 300 kilometrów bez pogórza, więc wszystkie główne szlaki Rudaw przejść można w kilka dni, jednakże ładnych skał usytuowanych nie tylko przy szlakach oraz w ich pobliżu, ale też pochowanych w głębi lasów, jest tak wielka liczba, że poznanie ich wszystkich wymaga czasu i myszkowania po stokach, o czym przekonałem się już pierwszego dnia. Skał na szczycie Jańskiej Góry trudno nie zauważyć, jednakże następne, Rylec i Fajka, nie są tak dobrze widoczne ze szlaku, a w ich odszukaniu mapa niewiele pomaga, jako że niedokładnie wskazuje ich lokalizację. Bardziej pomocne jest wypatrywanie w lesie wydeptanych bocznych dróżek, albo GPS do pieszych wędrówek, który w ręku kolegi bywał naszym przewodnikiem.

Tak, drogi są tam wydeptane. Patrząc na liczne ślady popularności Rudaw, myślałem o moich górach. Odczuwałem radość z powodu pustki kaczawskich szlaków, ale jednocześnie było we mnie jakby przeciwstawne odczucie – zazdrości o popularność zabarwionej żalem do tych wszystkich ludzi, którzy tutaj przyjeżdżają, a tam nie. Radość przeważała: gdy będę mieć dość ludzi na rudawskich szlakach, zawsze będę mógł pójść tak bardzo moimi, a im nieznanymi, dróżkami kaczawskimi.

Skałom należy dać szansę oglądając je z różnych miejsc, ponieważ bywa, iż tuzinkowa przy pierwszym oglądzie grupa skał okazuje się być ciekawą, ładną, a nawet intrygującą, po zobaczeniu jej z innej strony. Skały mają też tak znaną cechę całych gór: potrafią diametralnie, nie do poznania, zmienić swój wygląd w zależności od miejsca naszego patrzenia. Gdy zobaczyłem Rylec sterczący ostrym grotem wysoko nade mną, pomyślałem o trafności nazwy tych skał, jednakże z drugiej strony ich wygląd w niczym nie przypominał rylca, kojarząc się raczej z futurystycznym wieżowcem. 



Fajka natomiast z każdej pozycji jednoznacznie kojarzyła się z masywnym prehistorycznym jaszczurem. Tego rodzaju skojarzenia, a okazji do nich jest mnóstwo, mogą być w tych górach ciekawą zabawą.



Zbocza gór są na ogół bardziej strome niż kaczawskie, niemal wszędzie są zalesione, ale lasy poznane na dzisiejszej trasie są widne, ładne, zachęcające do wejścia na widoczne tu i ówdzie mało używane leśne dróżki. Poznaliśmy jedną z nich, biegnie w pobliżu Jańskiej Góry i jest po prostu urocza.

Szliśmy w gęstniejącej mgle, a kto widział w takich warunkach górski bór świerkowy albo las bukowy, temu trudno zapomnieć widok nieruchomych, czarnych pni niknących w szarościach lub srebrzystościach mgieł, wrażenia dzikości lasu, własnej samotności, ale i zauroczenia tym pierwotnym widokiem. 






Gdy doszliśmy w pobliże Lwiej Góry, do mgły dołączył śnieg, a widoczność spadła do dwudziestu metrów. Prawie pionowa ściana Starościńskich Skał wyłoniła się z mgły nagle, od razu wielka. Stanąłem przy niej i zadarłem głowę: na twarzy czułem zimne ukłucia płatków śniegu, a szczytu nie widziałem – niknął we mgle i w wirze śniegowych płatków. Niemała ściana wydawała się w tych warunkach ogromną, nieba dotykającą. Skały wołały, zachęcały do wejścia na szczyt, jednak uznaliśmy, że w takich warunkach – przy padającym śniegu i tak małej widoczności – wchodzić nie będziemy.

Chcieliśmy zobaczyć sąsiednie grupy skalne Starościńskich Skał, ale mój pryncypał namieszał mi w głowie telefonem (GSM – błogosławieństwo i przekleństwo, czyli dwa w jednym): rozmawiałem idąc, a nim skończyłem rozmowę, byliśmy na tyle niżej Skał – a i pora była późna – że ich zobaczenie odłożyliśmy na inny dzień.

Z dna doliny szlak wznosi się płytkim wąwozem wydeptanym przez ludzi i wypłukanym przez wodę. Idzie się skalistym dnem strumienia, jak nierzadko bywa w wyższych górach, miejscami stąpając po kamieniach wystających nad nurtem – urokliwe, prawdziwie górskie miejsca. Pozazdrościłem Rudawom, ponieważ w Górach Kaczawskich raczej nie spotyka się takich. Chwil odruchowego porównywania obu pasm górskich i zazdroszczenia Rudawom ładnych miejsc, miałem wiele tego dnia.

Zalety skał Piec docenić można przy dobrej widoczności, a że takiej nie było, należy mi wrócić tam, natomiast Skalnemu Mostowi, sąsiedniej grupie skał, mgła nie przeszkadzała. Prezentował się większy, niż zapamiętałem go będąc tutaj sześć lat temu. Podchodziłem coraz bliżej, coraz bardziej zadzierając głowę na szczyty skał, na zaklinowane między dwiema ścianami kamienie tworzące ów most, powtarzając w myślach zdumione pytanie: to ja tam byłem? Obszedłem wtedy skały i od tyłu, wykorzystując niewielką wysokość i urozmaiconą rzeźbę ściany, wdrapałem się na szczyt i doszedłem do mostu, robiąc mu zdjęcie z góry. Pamiętam, że nogi mi drżały, gdy zszedłem. Dzisiaj nie próbowałem tam wejść, ograniczając się do podziwiania skał z dołu, a wrażenie czyniły duże.

Oto zdjęcie mostu wykonane z góry w 2010 roku.



A tutaj zdjęcia z ostatniego wyjazdu.





Na parkingu – byliśmy tam krótko przed końcem dnia – mój towarzysz zaproponował pójście na Husyckie Skały stojące w pobliżu przełęczy między Sokolikami. Zmierzchało się, gdy doszliśmy tam. Szara godzina końca mglistego dnia zimowego ma urok, który może dziwić, ale któremu z przyjemnością się poddaję. Jest w nim nostalgiczny smutek końca, poczucie oddalenia od cywilizacji i zdania tylko na siebie. Kolega myszkował gdzieś niżej, a ja dłuższą chwilę stałem sam na skałach. Świat wokół widziałem pierwotnym, dzikim i surowym. Podobał mi się.

Jazda leśną drogą po zmroku, gdy w świetle reflektorów nierówności stawały się czarnymi, bezdennymi dziurami, budziła obawy o całość zawieszenia mojej vectry, ale i przydała uroku wyprawy ostatnim minutom w Rudawach.

Wrócę tam już na początku stycznia.




sobota, 17 grudnia 2016

Deszcz, wiatr i nietoperze


111216

Radzimowice, Owczarek, Bielec, Lisie Skały, Chmielarz, Dłużek, Rogacz, Marciniec, Droga Pragowa, stoki Bukowinki, Żeleźniak, Radzimowice.



Na wyobrażenie wstawania nad ranem, pojawiła się we mnie myśl o czytaniu i pisaniu przez całą niedzielę. Zapowiadano deszcz, a w pokoju będę mieć ciepło i sucho, wyśpię się w końcu i zajmę zaległymi tekstami... To nie ja snułem takie myśli, to ktoś drugi, kto kusił mnie lenistwem.

Pojechałem wiedząc, że będę żałować niedzieli w fotelu; pojechałem wspomniawszy tyleż pięknych dni wiosennych i letnich spędzonych w pracy, gdy odczuwając głód drogi obiecałem sobie jeździć w każdą niedzielę, niezależnie od pogody.

Plany trasy jak zwykle zmieniałem kilka razy, w końcu po ostatnich wyjazdach w pogórze pojechałem w środek moich gór, chcąc zobaczyć wyższe szczyty i bardziej strome zbocza. Wybrałem okolice Żeleźniaka właśnie dla tych stromości, ale też z powodu oddalenia od szos i ludzkich siedzib rozległego masywu rozciągającego się na północ od tej góry. Chcąc iść długo przed siebie, a nie kręcić się po okolicy, ułożyłem pętlę ze startem i metą w Radzimowicach. 



Dziwna to wioska i to z kilku powodów. Jest w niej bodajże siedem domów zamieszkałych plus parę pustych, do remontu; tak maleńka wioska ma swojego sołtysa, co świadczy o bogatej przeszłości i o odmianach losów miejscowości; obie drogi do niej prowadzące są szutrówkami, w zimie w zasadzie nie do przejechania bez łańcuchów na kołach, albo (i) napędu 4WD. Stojąc na małym ryneczku wioski i rozglądając się wokół, można odnieść wrażenie przebywania w innym świecie. Tam jakby inaczej liczono czas, a i pieniądze chyba też. Tej wiosce bliżej do kaczawskich szczytów niż do dolin i szos, zarówno w sensie dosłownym, jak i w przenośni.

Nie padało, gdy przyjechałem, a ruszyłem w drogę, gdy tylko rozwidniło się. Widoczność była dobra, nie wiało, stałem więc dłuższą chwilę na szczycie bezimiennego, a bardzo widokowego, wzgórza tuż przy wiosce. To jedno z tych miejsc przegapionych przez autorów map kaczawskich, miejsc zasługujących na wielkie słoneczko punktu widokowego. Docenili go mieszkańcy wioski: stoi tam ławka, a i krzesło parę razy widziałem.

Nim zanurzyłem się w las za Owczarkiem, szedłem powoli, rozglądając się, ciesząc się widokami, które tam, na odkrytych zboczach między tym wzgórzem a wioską, są wyjątkowo ładne.

Idąc z dna doliny zboczem Bielca, z tyłu wyrastają na olbrzymiejącym horyzoncie góry – kolejne miejsce zasługujące na słoneczko. Gdzieś tam zaczęło kropić. Zgodnie z prognozami, pomyślałem. Może więc z zgodnie z nimi deszcz ustanie po dwóch godzinach? Nie przestał, a niewiele później do deszczu dołączył wiatr. Z plecaka wyciągnąłem pelerynę. To okrycie świetne chroni przed deszczem, nawet całodniowym i obfitym, ale gdy wieje, peleryna zmienia się w świetnie działający żagiel. Na szczęście większość drogi wypadła lasami.

Właściwie lubię iść lasami w deszczu, ale gdy jest bezwietrznie. Lubię słuchać melodii układanych moimi krokami i kroplami deszczu, tych tysięcznych szmerów i szelestów dobiegających zewsząd. Na kapturze grają pierwsze deszczowe skrzypce, odpowiada im cichszy szmer peleryny, groty kijów wybijają, niczym talerze, ostrzejszy rytm na kamykach drogi, a na trawach wokół mnie i na liściach deszcz szepcze swoją niekończącą się opowieść muzyczną, a ja idę zasłuchany w dźwięki i w siebie.

Dzisiaj wiatr pochylał świerki, sypał na mnie wyłamanymi gałązkami, chwilami ryczał nade mną szarpiąc koronami drzew, ale zapiętego pod szyją kaptura nie był w stanie zerwać, mimo usilnych prób. Zemstę wziął na połach peleryny i na moich okularach; zmoczone, zsunąłem na koniec nosa i patrzyłem nad nimi.

Dobre pół godziny drogi od Wojcieszowa i sto metrów powyżej tego miasteczka, spotkałem człowieka, rzadkość na kaczawskich drogach, jednak nie był on turystą: wyszedł na spacer z psem. Chwilę rozmawiałem z nim, zapytałem, czy na szczycie wzniesienia jest skrzyżowanie dróg. Nie byłem pewny drogi, wydawało mi się, że przede mną jest skrzyżowanie leśnych dróg i tam powinienem skręcić w prawo, by iść w stronę Chmielarza i Dłużka (na mapie podana jest niewłaściwa nazwa Dłużec). Mój rozmówca to potwierdził, co sprawiło mi satysfakcję, jako że byłem tam tylko raz, a dróg jest dużo. Powiedział też o jaskini.

–Wielka jest. Taka! – otwartymi ramionami zobrazował wielkość – I są tam nietoperze.

Zapytałem o szczegóły, podziękowałem i poszedłem. Jaskinia na Chmielarzu?? Przegapiona nie tylko przeze mnie, ale i przez mapy? Była tam, gdzie mówił, tyle że nie jaskinia, a znana mi pozioma sztolnia wykuta w zboczu Chmielarza. W latach pięćdziesiątych szukano tam rud zawierających uran, a to na polecenie naszego ówczesnego Wielkiego Brata miłującego pokój przy pomocy bomb atomowych. Byłem tutaj parę lat temu: do sztolni można było wejść, owszem, ale parę metrów dalej korytarz przegradzała potężna krata. Była i dzisiaj, ale w niej otwarte były małe drzwiczki. W przedsionku zostawiłem pelerynę i kije, na głowę założyłem latarkę, drugą wziąłem do ręki (zakląłem przypomniawszy sobie, iż tej jesieni nie ładowałem akumulatorów), i przecisnąłem się przez otwór w kracie, plecak ciągnąc za sobą. Nim zanurzyłem się w ciemność, sprawdziłem, czy klapa może się zatrzasnąć. Tak, miałem pietra. Nie nadaję się na grotołaza, ale poszedłem… właściwie to nie wiem dlaczego. Zobaczyć nietoperze? Poczuć pierwotny strach i pokonać go? Pewnie tak. Może też chciałem tam być. Tak po prostu.






Trwożliwie oglądałem się do tylu, niemal do końca drogi widziałem jasne wejście, a widok ten dodawał mi otuchy. Promień światła nie sięgał końca korytarza, dno było równe, a na kanciastych skałach ścian i sklepienia lśniła wilgoć. Nietoperzy nie widziałem, skupiony na patrzeniu przed siebie. Jeden boczny korytarz, później drugi i następny; skręciłem w nie. Nie miałem chęci tam iść, chciałem wracać, ale każdy z tych korytarzy przeszedłem do końca. Sto, albo niewiele mniej, metrów od wejścia zobaczyłem wodę na dnie głównego korytarza. 



W poprzek ułożono tam wał z kamieni i pokryto go folią, najwyraźniej specjalnie dla spiętrzenia wody. Pomacałem kijem, 20 centymetrów wody, dalej jakby więcej, czyli stałem na końcu mojej drogi. Rozejrzałem się: skały miały ładny, czerwonawy kolor, na sklepieniu zaczęły się tworzyć stalaktyty, były białe, miały koronkowe obramowanie podobne do korzenia mlecznego zęba, a najdłuższe przekraczały centymetr wielkości. Za kilkaset lat będzie tutaj ładnie – pomyślałem. 





Uświadomiłem sobie, iż nie czuję lęku. Zgasiłem światła. Ciemność, jakiej nie doświadcza się na dworze, ciemność absolutna, bezdenna. Ciemność wypełniona dźwiękami kropel wody spadających ze sklepienia.

Wracając, zobaczyłem nietoperze. Było ich sporo, wystarczyło spojrzeć w górę. Największe wisiały na swoich mysich łapkach, a były wielkości pięści. Najmniejsze raczej przytuliły się skał, niż wisiały, i były wielkości piąstki mojej wnuczki, gdy była małą dziewuszką, a te średnie chyba już szykowały się do balu karnawałowego, przybrane w srebrzyste stroje.







Z ulgą (jednak!) przelazłem przez kratę i spojrzałem na dwór: zobaczyłem drzewa i deszcz. Piękny widok. Ubierając się zauważyłem, jak bardzo jestem wybłocony. Gdzie ja tak wypaciałem plecak?

W tych lasach jest istny labirynt dróg, nie zawsze miałem pewność wyboru właściwej, ale później ta wybrana okazywała się być tą szukaną. Płytka przełęcz między Chmielarzem a Dłużkiem jest odkryta, widoki z niej, także z bliskiego szczytu tej drugiej góry, są ładne, ale dzisiaj niewiele widziałem: przez krople deszczu na szkłach okularów dostrzegłem ledwie mgliste zarysy bliższych szczytów, a dalsze nie były widoczne. Na szczycie urządzono miejsce biwakowania: jest stół i są ławki, także tablice informacyjne z opisem widzianych szczytów. Autor tekstu chyba zbyt optymistycznie oznajmił koniec niewiedzy turystów o tym szczycie; ja wolałbym, żeby został nieznany, miałbym te widoki dla siebie, a i butelek rzuconych w krzaki byłoby mniej.

Następnym szczytem jest zalesiony i mało wypiętrzony Rogacz. Będąc tam parę lat temu, zwróciłem uwagę na ładne buki, w tym roku także przyciągały mój wzrok i kazały się fotografować. 


Lubię iść tamtą drogą wiodącą wysoko wzdłuż rozległego masywu, pod szczytami gór, których prawie nikt nie odwiedza, gór samotnych i cierpliwie czekających na moje przybycie. Podoba mi się oddalenie od ludzkich siedzib, świadomość, iż jestem tam sam, na odludziu, że prędzej spotkam dzika niż człowieka.

Tak jak chciałem, przeszedłem całą Drogę Pragową – aż na brzeg lasu w pobliżu Lipy, najdalszy punkt mojej trasy. Las przeszedłem szosą i idąc południowymi zboczami Bukowinki podszedłem pod Żeleźniak. Miałem rezerwę czasu, wszedłem więc w lasy z zamiarem obejścia góry i zobaczenia pewnej ładnej drogi na północnym zboczu. Szedłem świerkowym, gęstym, dostojnym borem. Drzewa odrzuciły wszystkie niskie gałęzie czyniąc las jaśniejszym i przejrzystszym, a ich strzeliste pnie wyrastają na dwóch zboczach tworzących u zbiegu jar. Nic tam nie rośnie, tylko świerki – między drzewami leżą uschnięte gałązki i igliwie. Ilekroć patrzę na wysokie drzewa rosnące na stromych zboczach, doznaję zdziwienia: jak one wytyczyły pion i jak go utrzymują?

Na kolejnych rozdrożach znowu miałem wątpliwości, ale nieco dalej ponownie poczułem satysfakcję: w zarysie zbocza widocznego między drzewami rozpoznałem podejście na szczyt Żeleźniaka, a więc byłem na dobrej drodze. Ta, którą chciałem odwiedzić, już nie istnieje. Rok temu ta mało widoczna, zielona dróżka zauroczyła mnie nagłym, niespodziewanym otworzeniem dalekiego horyzontu; już miałem iść dalej swoją drogą, gdy zobaczyłem między drzewami ślady nieużywanej dróżki. Poszedłem tam, a niewiele metrów dalej, tuż za grupą drzew skrywających początek drogi, otworzył się rozległy a niespodziewany widok na głęboką dolinę i masyw Marcińca po jej drugiej stronie. Dróżka trawersowała strome i odkryte zbocze, a sto metrów dalej znikała w lesie.

Teraz ta uśpiona, zielona droga została rozjeżdżona spychaczem, poszerzona tak, żeby mogły nią jeździć ciężarówki. Zamiast trawy są kamienie, z których sterczą resztki siłą wyrwanych korzeni i zmiażdżone kawałki drewna. Na poboczu leżą pniaki i całe drzewa; ich wyciągnięte ku górze gałęzie zdają się niebu wskazywać swoją krzywdę.

Poczułem się ograbiony. Podniosłem wzrok wyżej: wiatr gnał na świerki Żeleźniaka kłąb białoszarej mgły. Pomyślałem, że ilekroć tutaj byłem, padał deszcz, ale lubiłem to miejsce, a teraz nie wiem, kiedy wrócę.

Pół godziny później wszedłem do wsi, kończąc ośmiogodzinną deszczową włóczęgę.








Czy zmokłem, pytała Maria. Nie, chociaż pod peleryną ubranie było wilgotne. Zdały egzamin kupione z demobilu wojskowe rękawice nieprzemakalne, buty też były dzielne. Nigdy, w żadnych warunkach, nie zmarzłem w czasie swoich wędrówek, poza okresowym odczuwaniem zimna w palcach stóp i rąk. W plecaku zawsze noszę zapasowy sweter i dodatkowe skarpety, także trzecią parę rękawic, kominiarkę i oczywiście pelerynę. Na największe mrozy zakładam „zestaw podwójny”: dwie pary podkoszulków, a najlepsze są z dobrej wełny, takież dwa swetry, dwie bluzy polarowe i wiatrówkę. Na nogi kalesony i dwie pary grubych skarpet. Jest to ubranie zapewniające komfort do minus 30 stopni, lub minus 20 z wiatrem. Raz zdarzyło mi się iść przy sporym wietrze i temperaturze minus 17. Nie zmarzłem, ale musiałem uważać na palce rąk i nie wystawiać twarzy na wiatr.

Ubiór dobieram według mojej maksymy: iść na łazęgę zawsze warto, nigdy nie warto marznąć na szlaku.



Dołączam mapę z trasą zaznaczoną niebieską linią. Jej zygzaki niekoniecznie świadczą o moim zbaczaniu z drogi, raczej o drgnieniu palca przesuwanego po touchpad’zie, a jej wykonanie zawdzięczam instrukcjom Janka, bez których nie ruszyłbym z miejsca.