Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

wtorek, 3 kwietnia 2018

O rozpoznawaniu drzew

270318

Nie zanosi się na bycie przeze mnie znawcą drzew, skoro pamięć mam dziurawą, spostrzegawczość dziwnie działającą, o skupieniu się na jednym moim zainteresowaniu już nawet nie piszę. Jednak te moje cechy nie przeszkadzają mi w sprawianiu sobie od kilku lat frajdy próbami rozpoznawania gatunków. Często zatrzymuję się przy drzewach, zwłaszcza dużych, i oglądam je uważnie… Akurat z uwagą różnie bywa, ponieważ szybko zmienia się w zwykłe gapienie się lub rozglądanie, ale i to lubię. Uczenie mówię sobie, że nie jest to zwykłe gapienie się, a słuchanie siebie – tego, co chwila, drzewo, otoczenie, ma dla mnie. Nawet jeśli nie przyniesie nic wyraźnego czy oryginalnego, to zawsze daje psychiczne wytchnienie, wyciszenie, wypogodzenie – drogocenności dla wiecznie zapracowanego starszego faceta.

Drzewa dzielę na parę kategorii różniących się stopniem trudności w rozpoznaniu. Zaznaczę tutaj, że piszę o rozpoznawaniu drzew w zimie. O tej porze roku najczęściej zostaje mi pień, gałęzie, ogólny wygląd, czasami pąki, w mniejszym stopniu opadłe liście, ponieważ często wprowadzają w błąd. W lesie jest to sposób niepewny nie tylko z powodu mieszania się liści, ale i ze względu na różną ich podatności na rozkład. Po paru miesiącach trudno znaleźć chociaż jeden cały, nierozpadający się liść wiązu, a liście dębu leżą na wiosnę niewiele zmienione od jesieni. Innymi słowy: w lesie mieszanym leżą głównie liście dębów. Rozpoznawanie po pniu jest trudną dla mnie sztuką, wiele notuję potknięć i przegranych, ale i postępy są, a te cieszą, mimo iż są niewielkie.

Najłatwiej rozpoznać brzozę, zwłaszcza brodawkowatą, której charakterystyczną koronę poznaję z odległości setek metrów. To drzewo mam za najpiękniejsze, a łacińskie miano nieodmiennie budzi we mnie ciepłe wspomnienie chwili sprzed lat, gdy kilkuletnia córka roześmiała się radośnie słysząc nazwę betula pendula. Brzoza jest czysta, jasna, zgrabna, delikatna i wytrzymała jednocześnie, ładna niezależnie od pory roku. Jest drzewem, w którym dostrzegam najwięcej cech kobiecych. Jeśli prawdą jest moje domniemanie emanowania tajemniczego czegoś z drzew, to brzoza najwięcej udziela mi tej energii.

Na drugim biegunie rozpoznawania rosną wiązy i niektóre odmiany topól. Nie potrafię uchwycić cech jednoznacznie charakteryzujących wiąz, o ile nie ma silnie wykształconych przypór. Kiedyś w jakimś parku widziałem je tak duże, tak regularne, że jednoznacznie kojarzyły mi się z klinami podporowymi stosowanymi w stalowych konstrukcjach dla ich wzmocnienia. Jednak kilka starych wiązów rosnących w Trzmielowej Dolinie wcale nie ma przypór. Te drzewa mają jeszcze drugą cechę, ale też niejednoznacznie wskazującą na gatunek, a są to zgrubienia pnia, zniekształcenia raczej, jakieś narośla najeżone kolcami odrostów, także i konary bywają bardzo powykrzywiane. W UK widziałem olbrzymie wiązy w starym parku przypałacowym. Tamte trudno było pomylić, ponieważ oglądane w chmurny dzień zimowy wyglądały jak z horroru, tak bardzo były rosochate, bulwiaste, pokręcone. Wydawało się, że gdzieś między ich głębokimi bruzdami zaraz otworzą się przeraźliwe oczy, spojrzą na mnie i potwór wyciągnie po mnie swoje konary – dokładnie tak, jak spotkało to Pottera. Wiązy z Trzmielowej Doliny nie wyglądają tak, są… normalne, a zidentyfikowałem je dopiero po zobaczeniu resztek liści. Właśnie! Tkwi tutaj wyraźna ambiwalencja: po pniu trudno rozpoznać, zwłaszcza młode osobniki, natomiast wystarczy jeden rzut oka na liść, nawet nie w pełni rozwinięty, żeby pozbyć się wątpliwości. Tyle że tutaj piszę, zaznaczę ten fakt raz jeszcze, o rozpoznawaniu po pniu i gałęziach.

Wspomniane przypory i tak bardzo charakterystyczne liście widać tutaj.



Daglezje zobaczyłem (w sensie rozpoznania) po raz pierwszy ledwie parę lat temu, są więc nowym dla mnie gatunkiem. Te drzewa są bardzo wysokie, mają idealnie równe i widoczne do samego szczytu pnie, a starsze bywają też grube. Nie są naszym rodzimym gatunkiem, zostały sprowadzone z Ameryki, gdzie potrafią wyrastać na wysokość ponad stu metrów. Podobne do naszej jodły swoją strzelistością, wyniosłością omalże arystokratyczną, budzonym poczuciem naszej małości, magnetycznym przyciąganiem.

W internecie czytałem o sposobach ich rozpoznawania, najczęściej wymieniano obejrzenie charakterystycznej szyszki. To dobry sposób, ale ja mam inny, swój zimowy, aczkolwiek nie wiem czy oryginalny, no i głowy za jego pewność nie dam. Pień tego drzewa tak bardzo różni się od świerkowego, że trudno o pomyłkę, natomiast podobny jest do modrzewiowego, z tym, że w bruzdach pionowych pęknięć kory daglezji pojawia się bursztynowy kolor głębszych jej warstw, którego nie ma na korze modrzewi. W ostateczności można zadrzeć głowę, a jedno spojrzenie wystarczy dla rozróżnienia, zwłaszcza w zimie: modrzewie zrzucają igliwie, daglezje są zielone cały rok. Na niedawnej wędrówce po moich górach zrobiłem sporo zdjęć, niżej zamieszczam parę z nich.


O tych drzewach przeczytać można tutaj. Jako okazałe wymieniane są daglezje mniejsze od tej, którą niedawno widziałem w Chełmach na Pogórzu Kaczawskim; jesienią wrócę tam z miarą, a później napiszę list do właściciela strony. Do tego stopnia jest on zafascynowany wielkimi drzewami, że jeździ po kraju żeby zobaczyć i zmierzyć wyjątkowe okazy. Może poznam go przy kaczawskich daglezjach?… Chciałbym tego.



Długo trwała moja nauka rozpoznawania klonów jaworów, teraz raczej nie mam kłopotów, a jeśli już, to z bardzo młodymi drzewkami. Obok buków drzewa te są charakterystyczne dla naturalnych lasów górskich, więc w czasie kaczawskich wędrówek spotykam je często. Pierwszy kontakt z nimi miałem w Górach Bialskich, jest tam obszar lasu nazwanego Puszczą Jaworową. Mile wspominam tamtą wędrówkę i tamten las. Głusza zupełna: paręset metrów niżej i kilka kilometrów dalej kończy się wstążka asfaltu, nieco dalej stoi garść domów ostatniej wioski, a wokół lasy, góry i nic więcej. Koniec świata. Wiele jaworów tam rosnących jest omszałych, co w połączeniu z ich łuszczącą się korą stwarza wrażenie patrzenia na drzewa bardzo, bardzo stare. Powinienem wrócić tam i zobaczyć Puszczę Jaworową teraz, gdy lepiej znam te drzewa.

Duże jawory rozpoznać łatwo, mimo iż najwyraźniejsza ich cecha rozpoznawcza, spękania kory, ma przynajmniej dwie swoje odmiany. Pęka w nieregularne prostokąty w taki sposób, jakby kora nie nadążała za pęcznieniem pnia, jakby ten rozrywał korę od środka. Równie często łuszczy się na wzór platanów, to znaczy z odstawaniem od pnia brzegów podłużnych poletek. 


Ta ich cecha tłumaczy łacińską nazwę acer (czyli klon) pseudoplatanus, jednakże podobieństwo jest li tylko w łuszczeniu się wierzchniej warstwy kory, natomiast różnice są liczne i widoczne na pierwszy rzut oka.

Niektóre starsze okazy tak się łuszczące wyglądają… miałem napisać efektownie, ale to słowo nie pasuje. Drzewo wygląda jakby skórę zmieniało, albo jakby potężne pazury zryły korę na strzępy. Natomiast młode osobniki dość długo zachowują gładką, niczym niewyróżniającą się (dla mnie) korę, ale o ile nie są siewkami o kilkucentymetrowym pniu, jest sposób na rozpoznanie. Należy obejrzeć pień przy ziemi, a zobaczy się charakterystyczne pęknięcia, czasami ledwie parę kresek, ale tyle wystarczy. Często widać spękania na łukowatym wygięciu pnia w miejscu wyrastania z niego dużego korzenia. Kora ma w takich miejscach tendencję do marszczenia się bardzo podobnego do fałdowania się skóry na grubym człowieku. Jawory wykształcają podobne zmarszczki także pod gałęziami wyrastającymi z pni, ale tę ich cechę mam za niejednoznaczną, raczej tylko jako pomocniczą wskazówką, ponieważ zmarszczki zdarzają się i u innych gatunków.







Wspomniałem platany. Piękne drzewa. Ogromne, majestatyczne, rozłożyste, kolorowe, jasne, słoneczne. Łacińska ich nazwa to platanus. Gdybym już wcześniej nie przyznał korony brzozie, dałbym ją platanowi. Może i bardziej by pasowała do tego królewskiego drzewa, przy którym brzoza jest niepozorną księżniczką z lasu, ale wyboru nie zmienię, ponieważ bardziej działa na mnie jej delikatna, nierzucająca się w oczy, jakby niepewna siebie, skromna uroda, niż oszałamiająca wielkość platana.

Na wspominanej już stronie o drzewach jej autor pisze o koronach sięgających 30 metrów rozpiętości, ja znam platan o koronie trzydziestopięciometrowej; dla pewności rozpiętość mierzyłem dwukrotnie. Wielokrotny pień tego drzewa ma obwód przy ziemi, o ile dobrze pamiętam, 10 metrów czy nawet więcej. Tutaj są moje zdjęcia tych drzew.

Nie trzeba się uczyć ich rozpoznawania. Kto raz je widział, rozpozna z daleka, równie łatwo w lipcu jak i w grudniu.
Ich nazwa jest związana z… Platonem, któremu tak naprawdę nadano imię dziadka Arystoklesa. Otóż jako młodzieniec ćwiczył zapasy, co w Grecji było powszechne, wszak wychowanie fizyczne, jakbyśmy teraz powiedzieli, było nie mniej ważne od umiejętności pisania i czytania. O kimś niewykształconym mówiono, że ani pływać, ani czytać nie umie. Ale wracam już do wspomnianego związku. Otóż miano Platon nadano mu z powodu jego rozłożystych barów, ponieważ platos po grecku to obszerność lub szerokość. Tak oto splatają się starożytność ze współczesnością i filozofia z dendrologią, a to za sprawą słów, które potrafią w swoim długim życiu zaznać wielu odmian.



Jeszcze o moim ostatnim doświadczeniu z młodymi kasztanowcami, ale nim przejdę do rzeczy, pozwolę sobie na małą dygresję jak najbardziej a propos. Jako młody chłopak mieszkałem w Lublinie z pobliżu ulicy nazywanej Kasztanową, a to z powodu podwójnego szpaleru rosnących tam okazałych kasztanowców. Wczesną jesienią wspinałem się na te drzewa i zrywałem kolczaste, zielone kule; owszem, takie same leżały na trawniku, ale przecież te wiszące wysoko były ładniejsze. Ścierałem ich skórkę o płyty chodnika, płukałem, a po wyschnięciu owoce zmieniały się brązowe, mechate piłeczki. Do dzisiaj mam odruch zbierania błyszczących, pięknie brązowych kasztanów.

W wiele lat później w słoneczny i ciepły dzień wrześniowy wyszedłem z lasu rosnącego na zboczu kaczawskiej górki i zobaczyłem tak ładną dróżkę, że poszedłem zobaczyć gdzie prowadzi. Zawiodła mnie pod kasztanowce. Usiadłem na między i patrząc na leżące wokół mnie łupiny i kasztany, rozmawiałem przez telefon z żoną. 


To zdjęcie zrobiłem tamtego dnia w chwilę po wyjściu z lasu. Wśród drzew widocznych w głębi, przy drodze, rosną wspomniane kasztanowce.

Ta rozmowa, słońce, cudne kasztany, pogodny nastrój tamtej wędrówki, ale też moje zabawy sprzed lat, zlały się w mojej pamięci w jedno ciepłe wrażenie przywoływane widokiem jesiennych kasztanowców.



Rozpoznać ten gatunek jest łatwo, i to na parę sposobów: grube i końcami wzniesione gałązki, kasztany leżące na ziemi, największe wśród wszystkich naszych drzew i lepiące się ciemnobrązowe pąki, jednak wyłącznie po pniu jako tako rozpoznaję tylko starsze osobniki, widząc dość charakterystyczne spiralne skręcenia spękań ciemnoszarej kory, ale i wtedy na ogół posiłkuję się rzuceniem oka na końce gałęzi. Gdy kilka dni temu oglądałem niewielkie kasztanowce starając się ograniczyć widzenie tylko do pnia, nie rozpoznałem. Kora trochę inna, bardziej szara – myślałem – ale spękania podobne do jaworowych; z kolei rosnące na pniu i konarach porosty przywoływały myśl o jesionach, ale przecież to nie jesion. Więc… nie wiedziałem. Dopiero zwrócenie uwagi na pąki wielkości końca palca umożliwiało pewną identyfikację. Zauważyłem jeszcze jedną cechę tych drzew: u nasady konarów, od góry i po bokach, jest wąski pasek zmarszczonej, spękanej i czarnej kory, wypiętrzonej jakby przez nachodzenie na siebie rozrastających się warstw; wydaje się, że drzewo pęka w tych miejscach. Powinienem jeszcze sprawdzić, czy podobny efekt nie występuje i u innych gatunków.





Nie zamierzałem pisać obszernego wypracowania, a jedynie podzielić się paroma moimi spostrzeżeniami i wrażeniami, więc na tym zakończę. Chętnie przeczytam o spostrzeżeniach bywalców bloga.

Dodam jeszcze, że chciałbym rozpoznawać gatunki drzew po jednym spojrzeniu na nie, a do tego celu daleka jeszcze droga przede mną – i dobrze.



PS

Dla dociekliwych zagadka: który z tych młodzieniaszków jest Krzysztofem Gdulą?

Zdjęcie znalazłem w zakurzonym zakamarku komputerowej pamięci szukając zdjęcia pewnej brzozy sfotografowanej przed laty przez córkę. Szukanego nie znalazłem, ale swoje sprzed czterdziestu laty owszem.




PS2

Parę zdjęć dróg ze wspomnianego „kasztanowego” dnia. Zamieszczam je, bo drogi są po prostu piękne.





poniedziałek, 26 marca 2018

Garść myśli o przeczytanej książce

220318

W zakamarkach mojej domowej biblioteki znalazłem książkę, której najwyraźniej nie czytałem: „Cienie zapomnianych przodków” autorstwa Carla Sagana i jego żony Ann Druyan.
Po pobieżnym przekartkowaniu książkę włożyłem do torby – wszak sam tytuł pozwala domyślić się treści. Czytałem ją jak wiele innych książek w ostatnich latach – w czasie przerw na posiłki. Coś nie jest w porządku ze światem, skoro zmusza do długiej pracy i wiecznej gonitwy, ale akurat ten temat zostawiam na inną okazję.
Tytułem wprowadzenia autorzy piszą o narodzeniu się życia i o strukturach DNA, ale i poruszają kwestię posiadania świadomości przez zwierzęta, także ich niepojętą odmienność w widzeniu świata. Bo też jak można wyobrazić sobie postrzeganie otoczenia widzianego nie optycznie, wzrokiem, a sonografem, czyli na podstawie echa dobitych fal ultradźwiękowych? Albo świat zapachów odczuwanych na poziomie pojedynczych cząsteczek? A jak można „widzieć” pole magnetyczne Ziemi?
Wiele jest w książce o zachowaniach najbliższych naszych kuzynów: małp, a zwłaszcza szympansów, o biologicznych i środowiskowych mechanizmach wykształcania się nawyków, sposobów reagowania w różnych sytuacjach, wiele jest o podobieństwach między nimi a nami.
Wątkiem wiodącym, łączącym poszczególne rozdziały, wydaje się być etologia w ujęciu historycznym; pokazanie związków między nami obecnymi, a przodkami sprzed tysiącleci – aż do najdalszych czasów początków życia.
Dla mnie najcenniejsze w lekturze takich prac jest poznanie, a więc dostrzeżenie i zrozumienie, mechanizmów naszych odruchów, naszego myślenia i wartościowania; zajrzenie w głąb i ujrzenie nas samych inaczej, pełniej. Wiedza, niechby taka jak moja, amatorska i pełna luk, pozwala dociec najgłębszych motywów naszych zachowań i uświadomić sobie, iż w rozwoju gatunku ludzkiego (jak i każdego innego gatunku istot żywych) nie ma ani celu, do którego dążą przemiany, ani żadnych linii granicznych, o których możemy powiedzieć, że oddzielają nas od świata zwierząt. Tytułowe cienie zapomnianych przodków są w nas i nadal biorą udział w kształtowaniu naszych ciał i umysłów, ponieważ przeszłość nie umiera, jeśli tylko została zapisana w genach naszych przodków.
Ta istniejąca w nas przeszłość to właśnie Saganowskie cienie naszych przodków.

Przed zamieszczeniem cytatu napiszę tytułem wprowadzenia parę słów o najczęstszej formie organizacji społecznej wśród zwierząt, także naczelnych, do których i my się zaliczamy.
Każdy słyszał o alfie, czyli o samcu (na ogół) przewodzącym w grupie, stadzie, w watasze. Alfa istnieje wszędzie tam, gdzie organizacja opiera się na hierarchii dominacyjnej: każdy zna swoje miejsce w szeregu, chyli głowę przed wyżej stojącym, podnosi wobec tego niższego. Miejsce w hierarchii nie jest ustalone raz na zawsze, można awansować lub spaść niżej, alfa też jest z czasem zmieniany, ale zmiany nie są częste, a cała konstrukcja pozwala utrzymać jako taki spokój w grupie. Osobnik stojący na niższym szczeblu hierarchii jest całkowicie podporządkowany alfie i okazuje to na różne sposoby. Tym najbardziej klasycznym jest prezentowanie się: zwierzę o niższym statusie wypina tyłek na alfę, sygnalizując w ten sposób swoją uległość wobec zwierzchności. Nie zawsze, ale i nie sporadycznie, alfa dosiada, także samca, i wykonuje ruchy imitujące kopulację, potwierdzając w ten sposób swój status i przynależne mu prawo.
Jeśli wie się o takich zwyczajach u zwierząt, jeśli zaakceptuje się nasze z nimi pokrewieństwo (z czym wielu ludzi ma trudności), jeśli przyjmie się do wiadomości fakt dla biologów oczywisty – że naszą osobowość buduje nie tylko kultura, ale i zamierzchłe czasy, wtedy inaczej można spojrzeć na przemoc seksualną wśród ludzi. Nie usprawiedliwić, wszak mamy zdolność kierowania się naszym rozumem, a pełniej, z głębszym kontekstem, zrozumieć nasze zachowania. Ot, chociażby w zwyczajach więźniów, gdzie istnieje samiec alfa, który nie ogranicza się do imitacji kopulacji w pokazywaniu kto rządzi celą; chociażby w widocznej agresji w ludzkim seksualizmie.
Oddaje głos autorom.

Powszechna wśród naczelnych praktyka pseudoseksualnego dosiadania samców przez samce nie jest równie często spotykana u ludzi, co niektórym z nas przynosi ulgę. Jednak najsilniejszą formą werbalnej obrazy w angielskim i w wielu innych językach stanowi wyrażenie fuck you wyraźnie demonstrujące, że rozmówca rości sobie prawo do wyższego statusu oraz żywi pogardę dla tych, których uważa za niższych rangą. W charakterystycznie ludzki sposób przekształciliśmy gest w komunikat werbalny, zachowując niemal całkowicie nie zmienione znaczenie. Sformułowanie to jest powtarzane miliony razy każdego dnia, w każdej części planety i nikt nie zastanawia się nad jego znaczeniem. Służy swojemu celowi. Przynosi satysfakcję. Często nieopatrznie wymyka się nam z ust. Stanowi etykietę rzędu naczelnych, ujawniając mimo naszych zaprzeczeń i pretensji część ludzkiej natury.”

Tekst ten dedykuję tym wszystkim, którzy stawiają mur oddzielający nas od zwierząt. Także tym, którzy uznają, że wszystkie nasze cechy psychiczne są kulturowe, więc niedawne i wtórnego pochodzenia.

Parę zdań niżej i w związku z treścią cytatu autorzy zamieszczają te słowa:
Dobra, które chciałbym, nie czynię; lecz zło, którego nie chciałbym, czynię”.
Napisał je Paweł z Tarsu w liście do Rzymian. W internecie znalazłem nieco zmienioną wersję, chyba ładniej brzmiącą:
Albowiem dobra, które chciałbym czynić, nie czynię, ale zło, którego nie chcę czynić, to czynię.”

Może jeszcze jeden cytat. Ważny z dwóch odmiennych powodów, o których niżej napiszę.

Wykorzystywanie błędów powstałych przy kopiowaniu (DNA – wyjaśnienie moje) stanowi podstawową, lecz kosztowną formę ewolucji życia. Nie jest to metoda, która bylibyśmy skłonni zaakceptować, nie wydaje się też, aby stosował ją Bóg w dniu stworzenia. Mutacje niczego nie planują, nie podążają w żadnym kierunku, ich postęp jest dręcząco powolny, a przypadkowość ich działania budzi trwogę. Z zimną krwią poświęcają wszystkie istoty, które w wyniku zmian okazały się gorzej przystosowane do wykonywania swoich życiowych zadań – świerszcze, które nie mogą skakać, ptaki ze zniekształconymi skrzydłami czy delfiny nie mogące złapać oddechu. Dlaczego mutacje nie są bardziej wydajne, a mniej okrutne? Dlaczego odporność na malarię trzeba okupić anemią? Chcielibyśmy tak pokierować ewolucją, aby wreszcie osiągnęła cel i powstrzymała się od nieustannych okrucieństw. Lecz życie nie wie, dokąd podąża. Nie ma żadnego długoterminowego planu. Nie myśli o końcu. W ogóle nie myśli. Nie istnieje umysł, w którym odbywałby się proces myślenia. Ewolucja stanowi przeciwieństwo teleologii. Życie jest rozrzutne i ślepe. Nie zna pojęcia sprawiedliwości. Może sobie pozwolić na marnotrawstwo.”

Te prawdy bywają wstrząsem dla ludzi przywykłych stawiać człowieka na piedestale i dawać mu misję do wypełnienia, a w świecie dostrzegających boski porządek. Bo i faktycznie, czytając takie słowa łatwo o fatalizm, o poczucie zapadania się w jakiś okropny bezsens, w totalny chaos przypadkowości i niesprawiedliwości, ale jednocześnie jest tutaj powód do dumy i nadziei. Wszak te ślepe i okrutne według naszych ocen siły stworzyły nas, dzięki nim istniejemy i mozolnie, w trudzie, z regresami, ale wyzwalamy się z pęt, jakimi nas oplotły.
Jeśli przyjmie się do wiadomości nasze pochodzenie, to wszystko, co nas zrodziło a co dalekie jest od wzniosłych ideałów, łatwiej dostrzec nasze osiągnięcia. Te ewolucyjne, cechujące nasz gatunek, a na ich podstawie także te wszystkie, które są wartością dodaną przez nas i którym nadajemy wspólne miano kultury.
Kultury niosącej zagrożenie, ale i nadzieję na przyszłość.


czwartek, 22 marca 2018

Pożegnanie szlaku

180318

Góry Kaczawskie: z pobliża Przełęczy Radomierskiej włóczenie się po zboczach Dudziarza i Straconki, później Różanka w Górach Ołowianych, Gaik i powrót pod przełęcz.




Miałem na sobie komin i czapkę, trzy pary skarpet i dwie rękawic, dwa swetry i dwie bluzy polarowe oraz wiatrówkę, czyli mój zimowy zestaw podwójny, jak nazywam ten stos ubrań. O siódmej było 11 stopni mrozu, silny wiatr, ale i słońce. Pełnia zimy na trzy dni przed wiosną.

Planowaliśmy pojechać w Chełmy, by idąc lasami odszukać dwie góry. Zgodnie z wybraną trasą skręciłem w Jaworze w boczną drogę, ale po paruset metrach, widząc ubity, błyszczący śnieg na jezdni, zawróciłem; pod żadną górkę nie podjechałbym, mimo zimowych opon. Janek zaproponował Dudziarza, a ja przytaknąłem. Mało być tam raz, mało i pięć, co potwierdziły dzisiejsze odkrycia nowych i ciągle świeża uroda znanych miejsc .

Samochód omalże zakopałem w głębokim śniegu na poboczu trójki i ruszyliśmy na wschód – prosto pod wiatr. Idąc pierwszy, po stu metrach doszedłem do zamarzniętego i zasypanego strumienia. Śnieg był sypki, więc jeszcze dawało się stawiać kroki, ale dwa grzyby w barszczu to już za wiele: znosiłem pieczenie twarzy smaganej wiatrem, ale poddałem się, gdy śnieg sięgnął mi siedzenia.

Poszliśmy na zachód, wiatrowi pokazując plecy i nie tylko. Śnieg sięgał kostek, ale wiele razy brodziłem w nim po kolana, a raz czy dwa nawet po… kieszenie. Przez pierwsze godziny dłonie miałem boleśnie zmarznięte, ale dla równowagi odczuwałem luksus ciepła w stopy; po raz kolejny przydały się nieco za duże kastingery – pierwsze moje prawdziwe czerwone sznurówki, na dokładkę kupione za bezcen. Buty, z którymi brałem rozwód i do których wracałem udoskonalając je parokrotnie, by w końcu pogodzić się z nimi na dobre, a nawet je polubić.



Nie tyle szliśmy gdzieś, co szwendaliśmy się pod dolinkach, zboczach i bocznych wzgórzach dwóch gór – Dudziarza i Straconki. Dla spokojnego wypicia herbaty schowaliśmy się w naszym miejscu, pod gęstymi świerkami, a później, rozgrzani nieco, mroziliśmy dłonie robiąc zdjęcia. Gapiliśmy się i gadali, wchodziliśmy na ślepe polanki otoczone zwartym lasem róż i głogów, zawracaliśmy i widząc pod śniegiem ślady dróżki podążającej gdzieś, towarzyszyliśmy jej kawałeczek – póki nie schowała się w lesie, lub póki inna wydała się ładniejsza. Podziwialiśmy drzewa, zwłaszcza liczne tam okazałe czereśnie i patrzyliśmy w dal, na południe, na majestatycznie obracające się Sokoliki, na Różankę piękną nie tylko nazwą, i na chwilami ukazująca się nam (oczywiście, że nam) królową Śnieżkę. Przyglądaliśmy się naszym śladom na śniegu, szyszce zostawionej przez dzięcioła w swojej kuźni, i drzewkom wyrastającym pod osłoną gęstych krzewów różanych. Znaleźliśmy doskonałe miejsce na postawienie domu, właściwie domów, ponieważ i mój towarzysz zdecydował się tam zamieszkać. Piękny jest stamtąd widok na pobliskie zbocza, te różano-głogowe, najurodziwsze, i na daleki południowy horyzont. Już ustaliliśmy bieg drogi dojazdowej, już znaleźliśmy w pobliżu strumyczek – źródło wody, gdy uświadomiliśmy sobie… brak pieniędzy, za co całą odpowiedzialność ponoszą Fenicjanie, skoro za mało ich wymyślili.







Po drugiej stronie doliny przeciętej ruchliwą szosą jeleniogórską wznosi się wydłużony masyw Gór Ołowianych. Ich lasy ukrywają dzikie jary, wiele skał z których część ma swoje nazwy, oraz oficjalne źródło Kaczawy, głównej rzeki Gór Kaczawskich. Oficjalne, ponieważ kilka lat temu stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że po przebudowie drogi woda źródła zasila teraz inny strumień, a Kaczawa zaczyna się opodal, w przydrożnym rowie, a nie na górskim stoku, jak przystało tej rzece. Na skraju Gór wznosi się Różanka, zalesiona tylko częściowo. Łąka sięgająca siodła przełączki wystrojona jest pojedynczymi drzewami widocznymi z daleka i drogą niknącą na tle nieba, a ta przyciąga mój wzrok ilekroć jestem w pobliżu. Chcąc przechytrzyć czyhający na nasze uszy wiatr umyśliłem sobie pójść lasami Różanki na wschód, a wracać drugą stroną doliny, idąc szczytami czterech odkrytych wzgórz, wiatr mając z tyłu.

Widokowe zbocze Różanki chyba już na zawsze kojarzyć mi się będzie z pierwszym wejściem, gdy idąc pod górę późnym popołudniem pogodnego dnia zimy widziałem piękną grę kolorów. Otóż śniegi na zacienionej połowie zbocza miały niebieski odcień, a w nasłonecznionej części jaśniały delikatną, czystą żółcią. Czasami udaje się zobaczyć jeden czy drugi odcień, delikatnie zaznaczony ale przecież wyraźny i jakże ładny, ale dwa obok siebie widziałem tylko tam.

Ze szczytu wypiętrzenia i z siodła przełączki widok jest na północ i na południe, na Dudziarza i na Rudawy, zza których wychylają się Karkonosze.

Droga, która widziana od podnóża znika na tle nieba, odnaleziona wyżej trawersuje południowe zbocze Różanki; idąc nią, cały czas ma się piękny i rozległy widok. Rośnie przy niej świerk warty naszej chwili dla przyjrzenia się jego oryginalnej budowie – idealne miejsce na herbatę i posiłek. 





Drzewo to wykształciło wyjątkowo grube i nietypowo ukształtowane konary dla podtrzymania daleko sięgających gałęzi, a wszystkie ma skierowane na południe, ku słońcu i otwartej przestrzeni.

Nie chcąc tracić wysokości, zdecydowałem przejść nieznaną mi drogą biegnącą w pobliżu szczytu góry. Nie byłaby ani trudna, ani uciążliwa, gdyby nie… wiatr. Nie dzisiejszy, a wcześniejszy, i co dziwne – zachodni. Najwyraźniej Zefir niekoniecznie musi być miłym powiewem, jak sądzili Grecy. Po kilku minutach drogi zobaczyliśmy skutki jego działania: rozległy wiatrołom z drzewami położonymi na wschód. Leżały tam dziesiątki świerków wyrwanych z korzeniami lub złamanych jak zapałki. Urwane korzenie bezradnie wiszące w powietrzu, pnie zwalone jedne na drugich, sięgające piersi zapory z bezładnej plątaniny gałęzi, drzazgi odpadłe od rozerwanych pni, do pionu postawione placki ziemi nadzianej kamieniami między korzeniami karpy. Na leżących drzewach śnieg, pod nogami plączące się druty z przygniecionego ogrodzenia szkółki, a opodal mocno pochylony, wysoki, chwiejący się świerk. Wytrzymał nawałnicę chyba tylko po to, by dać się pokonać zefirkowi.

Przejście było męczące, ale zadowolony jestem w wybrania tamtej drogi, ponieważ widziałem prawdziwy wiatrołom i mogłem wyobrazić sobie wygląd autentycznie pierwotnej puszczy.




Pod szczytem Różanki Niemcy zbudowali na początku XX wieku duże schronisko; wieść niesie, że pijani żołnierze rosyjscy podpalili budynek.

Pusto tam. Szlak jest wyznaczony, ale prędzej sarnę się na nim zobaczy niż człowieka, a sto lat temu było to popularne miejsce.

Zeszliśmy do szosy i poszliśmy na wzgórza po drugiej stronie. Na mapie zaznaczone są dwa, w rzeczywistości wznosi się ich cztery, a wszystkie odsłonięte, z dalekimi, panoramicznymi widokami. Stojąc na pierwszym z nich i patrząc na mnogie szczyty kaczawskie, zobaczyłem w głębi, między zboczami bliższych gór, małą górkę i z satysfakcją rozpoznałem w niej Wielisławkę. Dla pewności sprawdziłem na mapie: to była ta góra, a widziałem ją z odległości piętnastu kilometrów. Widoczna jest na środku zdjęcia.



Niżej na zboczu rośnie kępa wierzb iw. Te drzewa rosną i szykują się do kwitnienia, ale jednocześnie łamią się, padają i już leżąc wypuszczają pędy póki odrobina życia w nich, póki nie zamienią się w próchno, którym żywić się będzie kolejne pokolenie drzew. Patrząc na te niesamowite splątanie życia i śmierci, na ów przemożny pęd do życia i jednoczesne na jego niedbałość, Janek powiedział: „armagedon”. 

 

Wracaliśmy. Czując w stopach kilometry zaśnieżonymi bezdrożami nigdzie już nie zbaczaliśmy, kierując się wprost ku samochodowi. Było kwadrans po siedemnastej, gdy usiadłem w fotelu.

Planowaliśmy zobaczyć śnieżyce pod Komarnem, ale droga jest tam stroma, tej zimy już raz cofałem na niej nie mogąc jechać pod górę; planowaliśmy zobaczyć widoczny dwa tygodnie wcześniej wawrzynek, ale policzyliśmy, że na miejsce dotarlibyśmy o zmierzchu. Musieliśmy zrezygnować z tych odwiedzin.

To był ostatni mój wyjazd w góry. Za tydzień zaczną się dla mnie wyjazdy ciężarówką, a mój samochód zaśnie na długo. Mnie nie sen czeka, a zwariowana praca okraszona tęsknotą za spokojem i za wędrówkami. Będę czekać na dzień wczesnej jesieni, w którym obudzę vectrę żeby razem zacząć nowy sezon wyjazdów w góry.

Ta niedziela była sto dwudziestym dniem w moich górach. Rok temu wydawało mi się, że rzadziej będę jeździć w Góry Kaczawskie, ale teraz wiem, że nic się nie zmieni. Mojej miłości zostanę wierny.









środa, 14 marca 2018

Drzewa i kwiaty

110318

Pogórze Kaczawskie: wieś Gorzanowice, stoki Młynicznej, wzgórze Schody, wsie Kwietniki i Grobla, Wąwóz Grobla, Piekiełko, wzgórze Żarnowiec, wieś Pogwizdów, Gorzanowice.



Ponownie pojechałem na wzgórza widziane tydzień temu, i nawet podobną trasą szedłem, widokami jednak inną, przekonując się dzisiaj po raz kolejny o zmienności gór. Wystarczyło iść sąsiednią drogą, odległą niechby tylko o kilkaset metrów, wejść nieco wyżej, skręcić pod las, by po tak niewielkiej zmianie perspektywy zobaczyć widok może nie całkowicie odmienny, ale niewątpliwie się różniący; spojrzenie z innego miejsca na znane wzgórza pozwalało dostrzec niewidziane wcześniej cechy ich urody.

Żadne to odkrycie, wszak dzięki tej cesze gór i mojemu ludzkiemu postrzeganiu szósty rok chodzę po trzydziestokilometrowym kawałku Polski i nie mam dość.

Wystartowałem z tej samej wsi, i nawet jak tydzień temu wszedłem na zbocze najwyższej górki okolicy, ale dalej już mnie poniosło. Po sąsiedzku wznosi się nieco mniejsza górka, cała zalesiona, ale skoro stoi mi na drodze, to właściwie czemu mam ją omijać? Wszedłem na szczyt, nic poza lasem tam nie znajdując, bo też i niczego nie szukałem, chcąc tylko zostawić tam swój ślad. Schodząc, jakoś ominąłem gąszcze traninowo-głogowo-jeżynowe broniące dostępu i poszedłem do lasu, w którym kiedyś był kamieniołom. Wiem, jak takie miejsca wyglądają, ale spodziewanie inności i zwykła chęć zobaczenia tego miejsca, a możliwe, że także sama próba odnalezienia, bo z tym różnie bywa, kazały mi tam pójść. Znalazłem zbocze wzgórza urwane w połowie, jego charakterystyczne podcięcia, wyrównany pas u podnóża każący domyślać się drogi, a wszystko zarosłe mchami, trawami i drzewami. Zapewne nie ma już ludzi, którzy tutaj pracowali, może nawet i domów budowanych z kamieni tego wzgórza, wszak tyle ruin jest w Sudetach, tutaj jednak ślady zostały i długo jeszcze będą mówić ludziom, którzy je zobaczą, o ludzkim trudzie.

Wiele razy przejeżdżałem wśród wzgórz pod Bolkowem jadąc trójką w kierunku Jeleniej Góry, ale nigdy nie pomyślałem, że nie muszą być okolicą mijaną w drodze do celu, a celem się stać; dopiero tydzień temu spojrzałem na nie tak, jakbym zobaczył je po raz pierwszy. Od szosy zaczyna się zalesiony, wydłużony masyw trzech wzgórz wcinających się swoimi lasami w rozległą przestrzeń lekko pofałdowanych pól. Nie są wysokie, ale gdy idzie się dnem doliny, przyciągają wzrok już z daleka.

Idąc ku nim, wszedłem w pas brzezinki rosnący na zboczu Popielowej, jednego z trzech wspomnianych wzgórz. Takie laski widuje się dość często, wszak brzozy mają zdolność szybkiego osiedlania się na terenach zapomnianych przez ludzi, ale ten wyróżniał się regularnością zadrzewienia i bardzo podobnym wiekiem drzew, także gatunkową jednorodnością: rosły tam wyłącznie brzozy. Z przyjemnością wszedłem w ten ładny las, a tracąc daleki horyzont na rzecz lasu białych pni bliskich brzóz doznałem dziwnego, trudnego do nazwania, wrażenia odmienności. 


 

Polami szło się dość ciężko, ponieważ wierzchnia warstwa ziemi rozmarzła i lepiła się do butów. Kilka razy w ciągu tego dnia oczyszczałem buty z narośli tłustej i ciężkiej ziemi, a gdzie tylko mogłem, zbaczałem na suche łąki.

Z daleka widać odsłonięte zbocze Popielowej, pola dochodzą do połowy wysokości górki, więc spodziewałem się rozległego widoku stamtąd. Taki też był, a i uroku mu nie brakowało. Dłuższą chwilę siedziałem przy pierwszych drzewach i patrzyłem na słoneczny przestwór pól, na wzgórza zamykające widnokrąg, i polne drogi, moje kochanki, wyłaniające się zza domów wioski w dole i biegające we wszystkie strony ku lasom lub horyzontowi. Dopisuję to miejsce do mojej elitarnej listy najpiękniejszych miejsc kaczawskich; znalezienie się na niej daje miejscu prawo do domagania się moich odwiedzin bez ograniczeń.




Skoro byłem w połowie wysokości, trudno nie wejść na szczyt, nieprawdaż? Wszedłem w las i zobaczyłem skałę o tak ciekawym wyglądzie, że zapomniałem o szczycie. Wdrapałem się ku niej, obejrzałem, a z bliska wyglądała jeszcze ładniej, i zadałem sobie zdumione pytanie: dlaczego dopiero dzisiaj jestem tutaj?


Pokręciłem się trochę wzdłuż grzbietu, ale nie mam pewności, czy byłem na szczycie. Nie szukałem dalej, mając w planie przejść kiedyś grzbietem cały masyw, a może po prostu wołały mnie otwarte przestrzenie. Obszedłem cypel masywu, może i zostałbym tam do wieczora, ale ciekawiła mnie dalsza droga. Przeszedłem Kwietniki i Groblę, dwie ładne wioski. Kilka lat temu widziałem w Grobli pałac pilnie domagający się remontu, dzisiaj zobaczyłem wypieszczone cacuszko. Dobrze, że chociaż ten znalazł się w nielicznej grupie uratowanych pałaców sudeckich.


Nie wiem, czy jest w tych wioskach chociaż po jednym rolniku utrzymującym się z pracy na ziemi, ale wiem, że gdyby jakaś nieznana mi ciotka zechciała obdarować mnie spadkiem, zamieniłbym go na dom w jednej z tych wiosek. Droga boczna od bocznej, wąska i nieznana, piękna okolica, czyste powietrze i cisza. Oto moje marzenie: mieszkać tam, chodzić na łazęgi i pisać, pisać, pisać. Póki ciotka się nie znajdzie, niewiele czasu poświęcić mogę pisaniu musząc zarabiać.

W okolicy wzgórza z poznanymi w minionym tygodniu skałami, zaznaczone są niezalesione przejścia, jest też tam Piekiełko, miejsce kuszące mnie swoją nazwą; chcąc je poznać uznałem, że powinienem dojść do nich idąc Wąwozem Grobla.

U wrót wąwozu stoją rosłe modrzewie; zwróciłem na nie uwagę, ponieważ duże drzewa czynią na mnie wrażenie, a tego dnia widziałem takich dużo. Las tam rosnący chciałbym zobaczyć w maju, we wrześniu, w październiku. Nie wiem, jak w tych miesiącach wygląda liściasty las, w którym rosną lipy, dęby, graby i jawory z niewielką domieszką brzóz, ale wierzę, że jest piękny. Ten las, jak kilka innych widzianych przeze mnie w Górach Kaczawskich, nadal pamięta sudeckie lasy sprzed wieków, lasy nieznające „gospodarki” leśnej ludzi.

Po drugiej stronie strumienia zobaczyłem między drzwiami otwartą przestrzeń, wyszukałem więc odpowiednie miejsce i skacząc po kamieniach przeszedłem na drugi brzeg, a tam zobaczyłem… kolejne dwa strumienie, aczkolwiek mniejsze, a wokół dziki gąszcz splątanych żywych i martwych drzew, głównie wierzb – zwykły widok na podmokłych brzegach strug. Kręcąc się w poszukiwaniu przejścia zobaczyłem coś, co kazało mi klęknąć w podziwie i rozczuleniu: kępkę przebiśniegów, a obok śnieżyce. 



Gdy rozejrzałem się wokół, zobaczyłem je w paru jeszcze miejscach. Pąki nabrzmiewały, ale najbardziej niecierpliwe kwiaty już zwieszały swoje główki rozwinięte. Widok cudowny nie tylko urodą kwiatów, chociaż ona sama już wystarczająco tłumaczy odczuwany podziw, ale też swoim nieoczekiwaniem i kontrastem z otoczeniem, bo oto wśród resztek obumarłych roślin, patyków i liści, w szaroczarnym lesie łęgowym, zimową porą kojarzącym się z martwotą, wyrasta delikatna i piękna roślina ignorująca brzydotę miejsca świadczącego o przemijaniu i śmierci. Pojawiła się we mnie myśl o bohaterce „Trudno być bogiem” Strugackich; kto zna tę powieść, powinien zrozumieć moje skojarzenie, ale w razie potrzeby służę wyjaśnieniem związku.

– Przecież muszę iść dalej – raz i drugi pomyślałem nim oderwałem się od roślinek. Na łące zatrzymałem się.

– To już ich nie zobaczę?

Zawróciłem, znowu przeszedłem strumień po kamieniach i wtedy zobaczyłem jedną rozdeptaną kępkę śnieżyc. Nikogo tam nie było, tylko ja. Cholera, szukając brodu wlazłem na kwiatki jak ten słoń. Gdy odchodziłem od nich, uważnie patrzyłem pod nogi.

Piekiełko znalazłem bez problemów; faktycznie, zasługuje na swoje miano, chociaż wydaje mi się, że drugie Piekiełko (nazwy w tych górach nierzadko się powtarzają) jest bardziej piekielne. Jedno i drugie jest dzikim, zarośniętym i zawalonym jarem na zboczu góry, ze strumieniem na dnie. Piekiełko pod Sędziszową dwa razy próbowałem przejść dnem strumienia i nie dałem rady, tutaj też miałbym kłopoty z powodu zwalonych drzew miejscami leżących jedne na drugich. Może należałoby spróbować przejścia bez kijów i bez plecaka, którego lubią zaczepiać gałęzie.



Blisko strumienia zaczyna się suche, jasne zbocze – inny świat – a na nim zobaczyłem daglezje. Świerki czy sosny potrafią imponować wysokością i strzelistością idealnie równego pnia, ale nie równać się im z daglezjami. One nieba sięgają – majestatyczne swoją wysokością i idealnością pnia, ale też swoją czupryną w wyraźny sposób odmienną od świerkowej.

Rosną na zboczu wzgórza Nad Groblą, w miejscu zaznaczonym przeze mnie niebieskim kółeczkiem. Gdy powiem, że rośnie ich tam ze dwadzieścia, małych wśród nich nie ma, a największa ma średnicę calutkiego metra i jest niemal tak wysoka jak Mount Everest, może ktoś się skusi i pojedzie je zobaczyć? Gwarantuję, że wracać będzie w bolącym karkiem, a to od długotrwałego zadzierania głowy. 
 

Ach, wspomnę jeszcze o mostku nad strumieniem: kilka zwalonych pni świerkowych, w poprzek przybite gwoździami okrąglaki wielkości przedramienia – i już. Niepewną nogą wchodziłem na niego, ale wytrzymał. Ja też, wszak nie potknąłem się.


Wracałem inną drogą, lasami, licząc na istnienie dróżki zaznaczonej na mapie. Mało używana, miejscami niemal niewidoczna, jednak wyprowadziła mnie na skraj lasu. Ten jest inny od wąwozowego: rosną w nim niemal wyłącznie młode dęby, jest jasny, szeleszczący, czysty. Tam właśnie zobaczyłem muskularnego buka weterana; w zmaganiach z wiatrem stracił parę większych gałęzi, ale nadal trzyma się dzielnie. Buk jest pozostałością lasu, którego już nie ma na tej górze, skoro wszystkie dęby wokół są przy nim małolatami. Stoi tam sam, czerstwy, niezmożony staruch, i długo stać będzie, bo te góry są jego miejscem.


Czas pozwalał, więc zboczyłem na Żarnowiec, górę głośną rzadkimi roślinami na niej rosnącymi. Przeszedłem kilka jego szczytów, któryś z nich na pewno jest tym właściwym. Tam też rośnie jasny, czysty las dębowy. Warto byłoby przejść się na Żarnowiec na przełomie września i października, żeby w słoneczny dzień zobaczyć feerię dębowych brązów.

U podnóża na wielkiej łące rosną trzy samotne drzewa. Brodząc w rozmokłej ziemi doszedłem do nich chcąc się przywitać i postać chwilę przy nich. Czereśnia opiera się o dąb stojący tuż przy niej, a trzy kroki dalej stoi drugi dąb i patrzy na nich. Tylko tyle, ale jest tam coś znacznie ważniejszego, mimo iż tak trudnego do nazwania, o opisie nawet nie wspominając: magiczny urok takiego miejsca. Właśnie jego spodziewanie kazało mi iść tam i z ukontentowaniem patrzeć spod drzew w dal.


Daleko, na wzgórzu zamykającym horyzont, widać było kreseczkę masztu antenowego GSM, pod którym zostawiłem samochód.

– Dwie godziny drogi – kalkulowałem.

Doszedłem do wsi Pogwizdów, opłotkami przeszedłem na drugą stronę i rozmiękłym polem szedłem pod górę ku wypatrzonemu wcześniej wąskiemu przejściu przez las. Stado kilkunastu saren długo patrzyło na mnie nim zdecydowało się ustąpić mi drogi. Za lasem kolejne zbocze, garbate, zasłaniające dalszy widok. Gdy spod ziemi wyłonił się maszt zobaczyłem, że idę z trzydziestostopniowym odchyleniem, skręciłem i szedłem dalej wypatrując czerwonych domów wioski. Zobaczywszy je zatrzymałem się, odwróciłem i mając przed sobą wielką przestrzeń, wzrokiem zatoczyłem krąg, który dzisiaj przeszedłem.






PS
Zapomniałem o ważnej zasadzie: nie powinno się kupować towarów reklamowanych.