231119
Ze
Świerzawy na Skowrońca. Zbocza Gajowej, wieża widokowa na
Zawadnej, poszukiwanie przejścia przez wąwozy na północ od
miasta, powrót, spotkanie w bibliotece.
Ponieważ
popołudniu miałem spotkanie autorskie w Świerzawie, nie planowałem
długiej trasy. Samochód zostawiłem na parkingu przy bibliotece, i
zaciągnąłem Janka na Skowrońca. Ledwie parę tygodni temu
poznałem to ładne wzgórze wznoszące się nad miasteczkiem, a
dzisiaj, w chmurny dzień późnej jesieni, niepewny swoich wrażeń,
zobaczyłem je nie brzydsze niż wtedy, gdy patrzyłem na nie
ozdobione zielenią i słońcem. Oczywiście jego dzisiejsza uroda
była skromniejsza, ale przecież mam w pamięci chwile złotego
października tutaj spędzone, i one dodawały barw dzisiejszemu
obrazowi Skowrońca.
Myślałem
o poznaniu pól i jarów na południe od wzgórza, ale wydało mi
się, że Janek spogląda na widzianą stamtąd wieżę na szczycie
Zawodnej (lub Zawady, różne podają nazwy), więc zaciągnąłem
tam mojego towarzysza.
Poszliśmy
drogą wiodącą w pobliżu Wielisławki, a jest ona jedną z
pierwszych poznanych i polubionych dróg w moich górach. Szedłem
nią wiele razy, a bywało też, że przejeżdżając pobliską
szosą, nawet o zmroku, parkowałem i szedłem nią chociaż kawałek
dla widoków, poczucia swojskości, bycia u siebie, w znanym miejscu.
Trudno
było nie odwiedzić miejsca na zboczu Gajowej, sąsiadki
Wielisławki, pierwszego miejsca, które już osiem lat temu
oczarowało mnie tak mocno, że urok trwa do dzisiaj. Szedłem wtedy
lasem, droga wyprowadziła mnie spomiędzy drzew i nagle otworzył
się przede mną daleki widok na góry i doliny.
Droga biegła dalej
brzegiem lasu i pola opadającego w dolinę, ocieniona wychylonymi ku
słońcu długimi konarami dębów, pole zieleniło się oziminą, a
daleki horyzont zamykały najwyższe szczyt kaczawskie. W drugą
stronę to samo wielkie pole falowało po niewielkich wzniesieniach,
oddzielone od sąsiednich pól szpalerami drzew i kępami tarnin. Za
niewielkimi laskami rosnącymi w zagłębieniach, widać było dalsze
pola, pięły się łagodnymi łukami na grzbiety wzgórz, zdobione
pojedynczymi drzewami, i ginęły na linii horyzontu. Magia tego
miejsca tkwi nie tylko w widokach, tak urozmaiconych i dalekich, ale
też w nagłej zmianie perspektywy w chwili mijania ostatnich drzew.
Kiedyś, będąc tam, badałem swoje wrażenia, wracając do lasu i
ponownie wychodząc na otwartą przestrzeń. Coś tajemniczego i
właśnie magicznego dzieje się tam na dystansie zaledwie paru
kroków przy wyjściu z lasu.
Dzisiaj
to miejsce i te widoki pokazałem Jankowi, zastrzegając, że owszem,
zdjęcia może zrobić, ale miejsce jest moje.
Tak
właściwie całe te góry są moje.
W
pobliżu Zawadnej widzieliśmy wielu rowerzystów jeżdżących
wykonanymi niedawno ścieżkami rowerowymi. Przyznam, że z trudem
akceptuję ich obecność, przy czym moja akceptacja jest wynikiem
nie odczuwania, a jedynie rozumowania. W końcu oni też mają prawo
bycia tutaj, nie tylko ja, ale w głębi serca czuję coś bliskiego
oburzeniu:
–
Czemu oni jeżdżą akurat po tych górach?? Niech jadą sobie gdzie
indziej!
Na
wieżę weszło kilku młodych mężczyzn, jeden z nich trzymał w
ręku otwartą butelkę z piwem. Odnieść można wrażenie, że dla
niektórych ludzi wypicie piwa jest konieczne dla lepszego
postrzegania i przeżywania.
Czemu
tak trudno uwierzyć mi w zabranie przez piwosza tej butelki ze
sobą?…
Będąc
tutaj parę tygodni temu, zwróciłem uwagę na brak kilkunastu
nakrętek śrub skręcających drewnianą konstrukcję wieży;
dzisiaj z satysfakcją stwierdziłem, że żadnej nie brakuje. Ktoś
jednak baczy na stan wieży.
Nie
mogliśmy gapić się długo na rozległe widoki, a to z powodu
wiatru chcącego zerwać z nas kaptury, albo i przewrócić.
Wrócić
do miasteczka najwygodniej można było szosą, ale kiepskie jest
takie wędrowanie. Chcąc wybadać przejście przez wąski las i
wyjście na malownicze pola po drugiej stronie, zaciągnąłem kolegę
w nieznane mi zakamarki lasu i pól. Ładnie tam jest; uwagę zwraca
duże samotne drzewo na falującym polu, zakole lasu tworzące ukryty
zaułek, ale okazało się, że przejście wymagało zejścia w
stromy i głęboki jar, a las rosnący na zboczach był większy niż
się spodziewałem. Wróciliśmy więc do znanej drogi szutrowej i
nią doszliśmy do szosy i miasteczka, ale nad głęboki jar wrócę
przy najbliższej okazji. Wrócę i przejdę go wychodząc na drugą
stronę. Widziałem ładne drzewa na rozległych polach, przecież
muszę je poznać, a i strumień na dnie jaru powinienem zobaczyć.
Z
rachub wynikało, że mamy rezerwę czasu, ale zmuszałem kolegę do
wydłużania kroku. Bałem się spóźnić, chociaż wiedziałem, że
się nie spóźnimy. Tak, byłem przejęty spotkaniem.
Po
raz pierwszy w życiu miałem się spotkać z potencjalnymi
czytelnikami moich książek, z osobami chcącymi mnie zobaczyć i
wysłuchać. Dla mnie to spotkanie było wydarzeniem, na które
czekałem wiele tygodni, a we wcześniejszych latach nawet nie
śmiałem marzyć o jego zorganizowaniu.
Ludzie
marzą o byciu bogatym, ja marzyłem o byciu pisarzem i o wydawaniu
książek. Nadal nie uważam się za pisarza, ale książki mam. Może
los nie dał mi wystarczających umiejętności, może przebojowości,
wiary w siebie, albo nie wiem czego jeszcze, dość, że właściwie
nigdy nie miałem czasu na swoją pasję pisania, a jeśli już, to
zawsze kosztem snu lub innych zainteresowań.
Te
moje książki nie są dziełami, nie mają szans zyskania
popularności, ale są moje nie tylko z powodu nazwiska na
grzbietach. One są moje, ponieważ niemała część mnie jest
ukryta wśród ich słów, a jeśli ktoś przeczyta je wystarczająco
uważnie, dostrzeże moje drugie marzenie i drugą pasję: miłość.
Licznego
audytorium nie miałem, ale była Anna, o której coraz
częściej myślę jak o przyjacielu, był też Janek, towarzysz wielu moich
wędrówek. W czarnych wizjach przed spotkaniem widziałem pustą
salę, a było dziesięć osób. Wstałem, zobaczyłem przyjazny
uśmiech Anny, poczułem ulgę i zacząłem mówić.
Miałem
przygotowaną ściągawkę – wykaz tematów do poruszenia – ale
zapędzałem się w swojej mowie i w rezultacie niewiele skorzystałem
z tej pomocy. Byłem tak przejęty, że mało pamiętam z tego, co
powiedziałem. Dopiero po spotkaniu uświadomiłem sobie popełnienie
pary gaf, na przykład nie przywitałem słuchaczy. Raz spojrzałem
na zegarek, minęła godzina mojego wystąpienia, później
bibliotekarka szepnęła do mnie, że pora kończyć. Byłem
zaskoczony widząc godzinę: dochodziła osiemnasta, czyli kończyła
się druga godzina spotkania i mojego mówienia o książkach,
wędrówkach i górach.
Biblioteka
kupiła książki, także dla swoich filii, tak więc kolejne
czytelnie dolnośląskie mają je w swoich zbiorach.
Będą
następne spotkania, już to wiem.
Na
zakończenie parę słów a propos wspomnianego na początku widzenia
nie tylko wzrokiem, czyli po prostu o odmienności naszego
postrzegania i przeżywania.
Te
zdjęcia przedstawiają fragment górnej części drogi do Gozdna, tej
mojej ulubionej drogi w pobliżu Gajowej i Wielisławki. Widać na
nich niewielką kałużę. Zwykłą, wysychającą kałużę, którą
omija się nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Jednak dla
mnie, a myślę, że i dla Janka, to jest ta kałuża, którą równo
trzy lata temu fotografowaliśmy o zmroku, gdy odbijała ostatnie
światło dnia i przez to wyglądała po prostu ładnie.
Janku,
pamiętasz? Pierwsze zdjęcie, najładniejsze, jest Twoje.
Dla
mnie jej dzisiejszy zwykły obraz łączył się z tamtym wieczornym,
a przez to dostrzegłem ją i zobaczyłem inaczej. Tak mam w całych
Górach Kaczawskich. Im lepiej je znam, im więcej czasu w nich
spędziłem, tym
droższy jest ich obraz, pełniejszy i bardziej nasycony wspomnieniami.