161119
Góry
Izerskie.
Ze
wsi Przecznica: przejście żółtym szlakiem wzdłuż Ciemnego
Wądołu. Wejście na Tłoczynę przez Skrzyżowanie pod Jodłą.
Gołoborze i Jelenie Skały. Zejście do kamiennej drogi powyżej
Wądołu i powrót do wioski.
Trasę
wędrówki zaproponował Janek. Chcąc być na szlaku od początku
dnia, wstałem o trzeciej, a pół do szóstej zabrałem towarzysza z
Legnicy. O siódmej, korzystając z pomocy googli, wjechałem do
Przecznicy. Wioskowe uliczki mają szerokość samochodu i ostro pną
się w górę; nie odważyłbym się jechać tam po opadach śniegu.
Pamiętałem z poprzednich wędrówek dobre miejsce na zaparkowanie w
pobliżu najwyższej stojących domów wioski. Ulica, w którą
wjechałem, szybko zamieniła się w polną drogę, ale druga próba
była celna i po paru minutach zbieraliśmy graty szykując się do
drogi.
Do
Dwóch Mostów i początku szlaku wzdłuż Ciemnego Wądołu,
mieliśmy kilometr.
Nieco
znałem ścieżki Tłoczyny, ale chętnie przystałem na propozycję
przyjazdu tutaj, chcąc pokazać koledze ładne miejsca i samemu
zobaczyć je ponownie. Będąc miłośnikiem Gór Kaczawskich,
przyznać muszę, że jest tam inaczej niż w moich górach. Po
prostu widać, że Izery są górami wyższymi, trudniej dostępnymi,
i o innym wyglądzie.
W
wielu miejscach Kaczaw mogę, idąc zalesionym zboczem, zejść ze
szlaku czy duktu i leśnym bezdrożem dojść tam, gdzie chcę. W
Izerach jest to trudne, a częstokroć niewykonalne, i nie o
znajomości ich topografii piszę. Pierwszą trudnością jest
rozległość tych gór i ich lasów. Nawet jeśli się nie błądzi,
iść tam można cały dzień i nie wyjdzie się z lasów, natomiast
największy las kaczawski przejdę w godzinę czy dwie. Drugą
trudnością, chyba nawet poważniejszą, są często spotykane w
izerskich lasach skalne rumowiska, także kąty nachylenia zboczy i
gęstwiny świerkowych borów.
Bloki
skalne miewają rozmiary samochodu i bywają spiętrzone w piramidy,
a pod nogami leży skalny rumosz i próchniejące resztki umarłych
drzew. Nie można stawiać stóp na ślepo, ponieważ między skałami
wiele jest dziur zamaskowanych mchem lub liśćmi, albo leży śliski
patyk. Czasami skalny okruch zakołysze się, but straci przyczepność
na omszałej powierzchni, albo kij zaklinuje się w szparze między
skałami. Przejścia bywają zatarasowane zwaliskami drzew tworzącymi
gąszcz nie do pokonania. Świerkowe lasy bywają tak gęste, tak
najeżone niskimi gałęziami, że można jedynie przedzierać się,
siłą rozpychając gałęzie czepiające się ubrania i sięgające
do oczu.
Na
Tłoczynie właśnie rumowiska, obok prawdziwie górskich strumieni,
chciałem ponowie zobaczyć.
Oczywiście
myślę o znanym i odwiedzanymi gołoborzu pod szczytem, ale i o
mniej znanym, a dla mnie ładniejszym i czyniącym większe wrażenie,
rumowisku między Jelenimi Skałami a Ciemnym Wądołem.
Nachylenie
stoku jest tam spore, ale skalne złomy leżą w lesie mieszanym,
jaśniejszym i łatwiejszym do przejścia.
Rosną
tam wyjątkowo dorodne buki, umięśnione, masywne i silnie
rozgałęzione, a między nimi smukłe i chybotliwe brzozy.
Intensywny, żywy brąz bukowych liści, nieliczne już żółte
listeczki brzóz, pod nogami kępy ładnej zieleni mchów. Cienie
tańczące po jasnoszarych skałach, biel i ołowiana szarość pni
drzew. Zaglądałem w liczne szczeliny skalne (a w niektórych można
by się schować przed deszczem), i liczyłem uschnięte świerki
oparte o konary buków, a jeszcze częściej zatrzymywałem się i po
prostu gapiłem z głową zadartą na to miejsce tak ładne, tak
dzikie, ale jednocześnie przyjaźnie uśmiechnięte do wędrowca.
Tym
zboczem nie można tak po prostu zejść; tam się kluczy między
skałami, ale nie tyle dla znalezienia dogodniejszego przejścia, co
raczej dla przedłużenia schodzenia.
Kilkadziesiąt
metrów niżej, zbocze trawersuje dróżka, która chyba każdemu,
kto ją zobaczył, spodobać się musi.
Któryś
kolejny krok między skałami wyprowadza nas na równą płaszczyznę
ścieżki ułożonej z kamieni. Nadal będąc w tym dzikim miejscu,
jakbyśmy znaleźli się bliżej ludzi, może nawet pod ich opieką,
bo przecież stoimy na równej ścieżce zbudowanej dla wyprowadzenia
nas na otwartą przestrzeń, ku ludzkim domostwom.
W
biegu tej ścieżki, a nawet w samym jej istnieniu, jest coś
uspokajającego. Może zamysł i celowość. Stojąc na niej czujemy,
że jednak chaos rumowiska, mimo niewątpliwego uroku, obciąża
naszą psychikę brakiem ładu, nieprzewidywalnością.
Równa
wstążka podchodzi pod Stół (tak nazwałem wielki i płaski
kamień), mija go i niewiele dalej krzyżuje z główną ścieżką
prowadzącą ku Jelenim Skałom. Dwa razy szedłem nią i dwa razy
zwalniałem nie chcąc, żeby już się kończyła. Jeśli dane mi
będzie wrócić na zbocza Tłoczyny, poznam dróżkę na całej
długości, a na Stole zjem posiłek.
Gołoborze
pod szczytem już opisywałem, teraz dodam chwilę mojego stania w
połowie drogi przemian tego skalnego rumowiska. Dziesięć kroków
przede mną stały ostatnie świerki, a między nimi skał nie było
widać pod warstwą ziemi, igliwia i mchu; cienką co prawda, ale
jednak istniejącą. Z każdym krokiem w dół, ku łysej
płaszczyźnie, ziemi było mniej, stało tam parę kikutów
uschniętych drzew, które przeliczyły swoje siły, a parę kroków
za nimi krawędzie skalnych złomów były odsłonięte, odrobinę
ziemi było tylko w szczelinach, a jeszcze niżej na nagich już
skałach żyły jedynie porosty – szare i seledynowe plamy
najwytrwalszego życia.
Skały
ubogo przykryte ziemią widać właściwie na całej górze. Zapewne
kiedyś, gdy ustąpiły lody ostatniego zlodowacenia, cała góra
była kupą skalnego rumoszu, jednym wielkim gołoborzem. Przyjdzie
czas, gdy drzewa wdzierające się na tą łysinę od dołu i od góry
spotkają się, zabliźniając ostatni ślad działania mrozów i
lodów.
Dnem
Ciemnego Wądołu nie da się przejść, chyba, że szłoby się dnem
strumienia, a i ten sposób łatwy by nie był.
Będąc
tutaj po raz pierwszy, szedłem szutrową drogą biegnącą zboczem,
o parędziesiąt metrów od strumienia. Janek był bardziej
dociekliwy ode mnie, znajdując nieoznakowany początek żółtego
szlaku biegnącego kamienistym duktem po drugiej stronie. Tak więc
dzięki niemu poznałem nieznane mi przejście i, jak się okazało,
ładniejsze od drogi vis a vis. Nasza biegnie bliżej zbocza,
miejscami dość wysokiego i stromego. Wystarczy zboczyć z duktu
parę kroków, by stojąc na krawędzi móc oglądać, właściwie
podziwiać, dziką urodę Wądołu. Strumień jest prawdziwie górski:
szybki, głośny, kamienisty, z licznymi progami skalnymi i wodą
błyszczącą nawet na ciemnym dnie. Idzie się lasem świerkowym,
ale i w nim, a zwłaszcza na zboczach Wądołu, spotyka się piękne,
duże buki. Jeśli patrzy się uważnie, widać, że lepiej sobie
radzą te drzewa w trudnych górskich warunkach od świerków. To ich
dziedzina, ich ziemia i ojczyzna.
W
górnej części Wądołu, w ciemnym lesie świerkowym, znaleźliśmy
boczne strumienie. Nie płynęły głębokimi jarami, a na
powierzchni, wypłukując miejsca dla siebie między skalnymi złomami
grubo porośniętymi zielonym, miękkim mchem. Chodziłem tam jak po
puszystym dywanie, klucząc śladami strumienia. A ten znikał w
wąskiej a głębokiej szczelinie skalnej, by dwa kroki niżej
pokazać się na szczycie skalnego progu i z głośnym szumem spłynąć
w dół, do miniaturowego jeziorka odwadnianego z drugiej strony
kolejną szumiącą i prędką kaskadą wody. Po raz pierwszy w życiu
miałem wrażenie patrzenia na wodny świat. Na świat kształtowany
przez wodę i dzięki niej istniejący. Czystość wód wydawała się
wyjątkowa, idealna i budziła pragnienie picia.
Mieliśmy
przejść ze szczytu Tłoczyny do Jelenich Skał. Odległość wynosi
około kilometra, szlaku nie ma, żadnej ścieżki nie
znalazłem. Będąc tutaj poprzednim razem, udało mi się przejść
bez pudła, skoro dotarłem do skał z może pięćdzięciometrowym
odchyleniem. Dzisiaj miałem tremę, wszak prowadziłem kolegę.
Poznałem niewielką polankę w ładnymi świerkami, co ucieszyło
mnie, ponieważ dowodziło powtarzania szlaku sprzed roku. Później
nieco meandrowałem omijając świerczynę, starając się sumować
odchyłki i pilnować słońca, ale wiadomo jak bywa z tym sumowaniem
wielu zawijasów. Dość, że im byliśmy dalej, tym większa była
we mnie niepewność. Honor przewodnika jednak uratowałem: wyszliśmy
niemal dokładnie na Jelenie Skały.
Nad
ranem, jadąc samochodem, nie zauważyłem wysunięcia się wtyku
ładowarki z gniazda zapalniczki, w rezultacie nie w pełni
naładowany akumulator smartfona wystarczył ledwie do południa.
Zaraza z tą manią robienia cieniutkich telefonów, z bateryjkami na
kilka godzin i wmawiania nam, że właśnie takich chcemy.
Dopiero
po powrocie do samochodu mogłem wysłać wiadomość do Pierwszej
Damy, Anny Kruczkowskiej, naszej dzisiejszej gospodyni: będziemy za
kwadrans.
Powitania
Kruczkowskich zawsze mnie rozczulają i budzą we mnie zdziwienie: to
można tak ciepło, serdecznie i jednocześnie naturalnie?
Obiad
połączył się nam z kolacją. Na smakowaniu i rozmowach zeszło
nam chyba ze sześć godzin. Widzieliśmy prace na pięterku: gotowy
już pokój i wypieszczoną łazienkę. Poznaliśmy plany dalszych
prac; ogrom prac trochę mnie oszołomił.
Kuchnia
Anny jest festiwalem smaków. Wcale nie udziwnionych, wprost
przeciwnie: naszych, swojskich, tyle że albo niedocenianych w innych
kuchniach, albo w nowatorskim zestawieniu.
Cechą
jej kuchni jest staranność w spożytkowaniu tego, co wyrosło i co
dały zwierzęta, oraz unikanie produktów wysoko przetworzonych w
fabrykach żywności. Anna nie liczy finansowych zysków i kosztów
na każdym etapie prac gospodarskich, bo jakże liczyć wszystko,
skoro robi się to, co się lubi, lub czemu nadaje się wartości
pozamaterialne? Uwzględnia jakość produktów, zwłaszcza
zwierzęcych, ale też bierze pod uwagę jakość życia zwierząt.
Dostrzega związki, nie tylko bezpośrednie, odczuwane zmysłami,
między stworzeniem zwierzakom dobrych warunków życia, a smakiem
jedzonych potraw.
Jadłem
kilka rodzajów sera koziego oraz mięso kozie. Mają posmak
charakterystyczny dla kóz, ale jest on lekki, nieodstręczający,
łatwy do zaakceptowania. Ponad nim góruje tak lubiany przeze mnie
smak wędzonego sera, i z umiarem (a może należałoby powiedzieć:
z taktem) dodanych przypraw, a nade wszystko świadomość spożywania
jadła najbardziej naturalnego, jak to tylko możliwe w przypadku
sera. Smakując twardy, aromatyczny ser dojrzewający, pomyślałem,
że dokładnie taki sam jedli ludzie przed wiekami. Mięso natomiast
było delikatne, chude, miękkie, po prostu dobre.
Anna
dała mi zawiniątko mówiąc o obiecanych słodyczach. Schowałem je
do kieszeni i dopiero w czasie jazdy do Leszna przypomniałem sobie
o nim. Wyjąwszy, zobaczyłem opakowanie, była to papierowa torebka
po mące.
–
Oto cała Anna – pomyślałem, czując ciepełko w piersi.
Dlaczego? Że dała, pamiętała, ale też dlatego, że poczułem
wyraźne powinowactwo dążeń i przemyśleń: nie produkować bez
wyraźnej potrzeby śmieci trudnych do rozłożenia.
W
torebce były suszone plasterki jabłek i ruloniki żelowych
słodyczy, o których pisała niedawno na swoim blogu.
Idealna
pogryzka na długie jazdy samochodem i górskie wędrówki.
Nie
podzieliłem się z Jankiem. Tłumaczyłem się przed sobą
koniecznością odpędzania senności w czasie jazdy, ale możliwe,
że powodem była moja chytrość.
Autorem części zdjęć jest Janek. Mój aparat padł z braku prądu, biedaczysko. Tak, na poniższym zdjęciu modlę się.
Ciąg dalszy za parę dni.
Krzysiek, Twoje modły zostały wysłuchane?
OdpowiedzUsuńNie wiem, Janku.
UsuńObiecała przyjść do mnie, ale czy można wierzyć najadom?...
Janku, przyszła we śnie, ale w chwilę później zadzwonił budzik :-(
UsuńWyłączyłem go raz na zawsze i czekam.
Wredny budzik nie potrafi zaakceptować mojego związku z łóżkiem...
UsuńDobrze napisane: związek z łóżkiem :-)
UsuńMoże nie akceptuje z zazdrości?
Wiesz, Krzysiu, dla nas sptkania z Wami są prawdziwym świętem. Cieszę się, że lubisz moją kuchnię, bo nie ma nic piękniejszego dla kucharki niż zachwyt nad jej kunsztem (zwłaszcza, gdy tak naprawdę nie lubi gotować ;) ) A góry... Uwielbiam te izerskie bezdroża, gdzie można się zgubić w doskonale znanym terenie.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniu.
UsuńNo tak, gotowanie może być fajne, jeśli zdarza się, przestaje być przyjemnością, skoro jest codziennością. Pisząc o lubieniu, miałem na myśli nie tyle gotowanie, co prace przy zwierzakach. One co prawda też są codziennie powtarzane, jednak odniosłem wrażenie lubienia ich chociaż trochę. Czy tak jest?
Kiedy patrzę na mapę Gór Izerskich i widzę miejsca tak bardzo odludne i trudno dostępne, pojawia się we mnie chęć pójścia tam. Ot, dzisiaj coś sprawdzałem na mapie i zobaczywszy bieg Strugi i jej dopływów na zachodnim zboczu Kamienicy, pomyślałem, że poszedłbym tam. Tylko z tym chceniem jest u mnie tak, jak jest z docenianiem urody obcej kobiety przez kochającego mężczyznę. Moje góry chwyciły mnie, trzymają i nie chcą puścić, a mnie, jak to bywa u zakochanego, te więzy wcale nie przeszkadzają, a nawet wprost przeciwnie.
Swoje zwierzaki uwielbiam, są spełnieniem marzeń. A jeśli chodzi góry, to wiem, o czym piszesz. Też mam potrzebę zajrzenia w każdy kąt.
UsuńW tym jesteśmy podobni, Anno :-) Napisałem o takim poznawaniu gór w tekście o niedzieli, w piątek zamieszczę go tutaj.
UsuńAleż "bałagan" na Tłoczynie, ale taka jest natura bez ręki człowieka, gdzie spadnie, tam leży, rozkłada się, służy innym organizmom; widok trochę pierwotny, surowy, może to ogromne kamienie stwarzają taki klimat; wędrowanie po takich miejscach na pewno trochę bardziej męczy, wytężona uwaga, ostrożność; ścieżka z kamieni ... zbudowała ją niewątpliwie ręka ludzka, dokąd ona prowadzi? kojarzę wpis u Ani o tej ścieżce; przypomniały mi się słowa starej piosenki turystycznej ... wyjdźcie z kamieni, zielone wody ... tak, tutaj źródła tryskają ze skał, nie podsiąkają w mokradłach, to widok dla mnie niezwykły, fascynujący; czy te wody nie są z lekka torfowe? jakby brązowawy odcień widzę w misie pod wodospadem; zaciekawiły mnie żelki Ani, umknął mi gdzieś ten wpis, poszukam; tak, można modlić się wszędzie, może nawet te w naturze są milej widziane gdzieś tam wysoko:-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.
Tak, pisałam o ścieżce, której koniec ginie w lesie.Lubię włóczyć się po Tłoczynie, bo jest właśnie taka dzika, daje namiastkę wielkich gór. Co do torfu, mamy go wszędzie. Wszak Góry Izerskie słyną z torfowisk.
UsuńTen bałagan robi dobre wrażenie, nieprawdaż? :-)
UsuńKamienistym zboczem idzie się nieźle, o ile nie śpieszy się i patrzy pod nogi. Wystarczy mieć dobre buty i trochę rozsądku czy doświadczenia, żeby spokojnie podziwiać bałagan Natury.
Też czytałem tekst Anny o ścieżce i poznawszy ją, ucieszyłem się jej odnalezieniem. Jest naprawdę ładna. Poza tym odczułem wtedy pewien związek z Anną i jej górami: oboje znamy i cenimy to samo mało znane miejsce. To nie zatłoczony niedzielnymi turystami widokowy szczyt, a kącik znany jedynie miłośnikom gór.
Mario, ja chyba nie potrafię się modlić. Jednak uważam, że jeśli Bóg stworzył świat, to powinien z ukontentowaniem patrzeć na nasze włóczęgi (nasze, czyli i Twoje), wszak podziwiamy Jego dzieło. W takim pojmowaniu wędrówki byłyby czynem zbożnym i formą modlitwy.
Ruloniki zwiniętych żelków były dobrutkie. Winne, smakowite, nieprzesłodzone. No i zrobione w domu.
Nawet nie wiesz, że się modlisz:-)
UsuńWdzięczność w sercu za te krajobrazy, wschody i zachody słońca, góry wysokie i niskie, bijące źródła i głębokie wąwozy, za korę drzew i kolorowe liście ... cóż to jest innego?
Przecież nie chodzi o klepanie formułek.
Ładnie napisałaś, Mario.
UsuńChciałbym, żeby tak było. Tak naprawdę jestem racjonalistą, może nawet do szpiku kości, i pewnie dlatego w moimi pojmowaniu świata żaden bóg się nie mieści. Prędzej uwierzę w Eos barwiącą różem niebo, bo ma wady i jest kobietą, niż w (jakoby) doskonałego faceta-Kosmokratora. A skoro tak, modlitwy być nie może, chyba że do świadomie personifikowanej natury.
Od jakiegoś czasu mam troszkę kłopotów z błędnikiem. Nie stanę na samej krawędzi urwiska, chyba że obejmę drzewo tam rosnące. Do zrobienia zdjęcia próbowałem klęknąć na jednym kolanie, ale nie czując się pewnie, klęknąłem na dwa.
Jednak może być prawdą wytłumaczenie dane Jankowi: modliłem się do najady, boginki fotografowanego strumienia. W takie bóstwo łatwo byłoby mi uwierzyć. Właściwie... prawie wierzę :-)
Mario, o piątej już nie spałaś? A o której położyłaś się spać?
A kto powiedział, że Bóg jest facetem...? ;)
OdpowiedzUsuńLatorosłka
Jesteś! A już myślałem, że wyjechałaś gdzieś daleko i zapomniałaś o tym miejscu…
UsuńCóż, gdybym był chrześcijaninem, powiedziałbym, że tak napisał autor świętej księgi, a pisał pod boskim natchnieniem. Ale nie powiem tak, zgadzając się z Tobą. Dla mnie bardziej naturalna, przekonywująca, bardziej ludzka i do ludzi przemawiająca byłaby wiara w Stworzycielką. W boginię. O, program do pisania podkreślił mi na czerwono słowo Stworzycielka jako błędne. Widzisz? Nawet słowa takiego nie ma, jest tylko w rodzaju męskim, a tworzenie w męskim wykonaniu ma się tutaj tak do żeńskiego, jak plemnik swoją wielkością do kobiecego jaja.
Gdyby autorzy tych pism poznali tajniki poczęcia, rolę obu płci, wyjątkowość pozycji kobiety, niewątpliwie popadliby w depresję razem ze swoją męską dumą i poczuciem wyjątkowości.
Psssst, nie mówmy głośno, że słowo "stworzycielka" nie istnieje, bo jak się feministki i genderystki o tym dowiedzą... :)
UsuńAutor świętej księgi nigdzie nie pisał, że Bóg jest mężczyzną, może wszyscy tak wnioskują po męskich końcówkach czasowników.
Kobieta w tej roli też mi nie odpowiada, niestety, i kobieca zdolność do poczęcia i rodzenia dzieci dla mnie nie ma tu znaczenia. Wcale a wcale bym się nie zdziwiła, gdyby Bóg nie był ani kobietą, ani mężczyzną. Bo być może to nasze ludzkie rozróżnianie i pojmowanie świata domaga się zaszufladkowania, podporządkowania według jedynych znanych wzorców.
Latorosłka
A czy nie jest tam napisane o ojcu?
UsuńPewnie, każdy tworzy swoje wyobrażenie boga. Gorzej, jeśli źle traktuje tych, którzy inaczej go sobie wyobrażają.
Ciekawe, jak wyglądałby bóg kury, gdyby mogła mieć takie wyobrażenia. A może ma?
Przyznam, Latorosłko, że mnie łatwiej uwierzyć w boginię niż w boga. Jeśli jeszcze ta bogini byłaby piękną kobietą…
A feministki niech się dowiedzą! W kłopotach będzie Kościół – i tak byłoby dobrze.
Może ojciec niekoniecznie musi być mężczyzną... Może tylko u ludzi musi nim być...?
Usuń:)
Latorosłka
Jeśli założyć możliwość tak totalnej odmienności Boga od ludzi, dopuścić można wszystko. Ale właściwie dlaczego nie? Byłoby nawet dziwne, gdyby istota przedwieczna i nieziemska, do ziemian była podobna. Tylko wtedy czy można ją kochać? Czy taka istota mogłaby odczuwać miłość – ludzkie uczucie? Chyba tylko skutkiem swojej wszechmocy.
UsuńChoć z drugiej strony na swój obraz i podobieństwo stworzył człowieka...
UsuńMyślę, że nasz rozum ogranicza nas mocno, jeżeli chodzi o pojmowanie kwestii wiary, dlatego ja nie "rozkminiam". Wiara to wiara, nawet jeżeli wymyka się rozumowi i rozumowemu pojmowaniu. Rozum to wiedza, nie wiara. Ktoś sceptycznie nastawiony powie, że tak łatwiej, nie próbować zrozumieć, wytłumaczyć tego, czego zrozumieć się nie da, i pewnie ma rację. Niech więc każdy pojmuje po swojemu :)
Latorosłka
PS. A może miłość nie jest ludzkim uczuciem, może od Niego pochodzi, ta doskonała, a człowiek nieudolnie ją naśladuje i jego miłość pełna jest kantów i zadziorów? Może właśnie jest odwrotnie?
Latorosłko, a jaka jest ta doskonała miłość?
UsuńRodzajów miłości mamy mnóstwo, ot, chociażby do osoby płci przeciwnej (chociaż niekoniecznie) i do swojego dziecka. Jeśli mówimy o statecznej miłości małżonków, to powiem, że mam ją za przekształcenie pierwotnej formy – miłości erotycznej. Ta miłość zawsze ma pewną dozę erotyki jako immanentnej jej części, czyli bez erotyki nie istnieje. Z kolei erotyka u swoich źródeł ma seks, pożądanie, zakochanie, burzę hormonów; erotyka jest ucywilizowanym przez nas i wzniesionym na wyżyny seksem.
Jak wtedy dopasować Twoją myśl o Bogu jako wzorcu miłości, do ludzkich miłości?
Latorosłko, też uznaję potrzebę rozdzielenia wiary i wiedzy, i wierz mi, że w wierze nie dostrzegam nic niestosownego. Jestem jednak przeciwnikiem instytucji i organizacji religijnych, ponieważ są dla ludzi, także tych wierzących, szkodliwe.
Krzysztofie.
UsuńMyślę, że ta wymiana zdań zmierza w kierunku, którego nie chcę. Mam takie poczucie, nie tylko teraz, ale zawsze w rozmowach z osobami niewierzącymi, że moją wiarę muszą oni postrzegać jako rzecz w najlepszym wypadku dziwną i niezrozumiałą. Łatwo jest mi wczuć się w sytuację takiego człowieka, wyobrazić sobie, co myśli: jak można wierzyć?
Człowiek niewierzący w rozmowie z wierzącym przedstawia argumenty. Rzeczowość. Logikę. Konsekwencję. Co ma przedstawić w tym momencie wierzący? To, że mu się wydaje? Że przyjmuje nieprzyjmowalne? Że wierzy w - według wierzącego - mit? Bajkę? W coś, co nie istnieje, bo dotknąć tego nie można, zważyć, zmierzyć, usłyszeć? Zrozumiała jest dla mnie ocena niewierzącego, że rozmawia z wyznawcą toruńskiego radia, który nosi dziwne nakrycie głowy z pewnego rodzaju wełny...
Co mam powiedzieć? Bóg jest Miłością, tak jest napisane. Miłością doskonałą. Nie: do dzieci, nie: erotyczną, nie: przyjacielską, nie: do mężczyzny. Tak, rodzajów miłości mamy mnóstwo, to prawda. Może jednak są one marnym naśladownictwem tamtej miłości? A zresztą - jakim naśladownictwem, skoro jej nie znamy?
Czym jest miłość? Miłość w ogóle? Może stawianiem drugiego człowieka ponad sobą? Może pragnieniem dobra dla niego przede wszystkim? Zapomnieniem o sobie? Prawdziwym poświęceniem, które czasem bardzo dużo kosztuje?
Kto z nas tak kocha? Zawsze przecież przede wszystkim widzimy siebie, swoje pragnienia, swoje cele.
Nie czuję potrzeby dopasowywać ludzkiej miłości do wzorca, jakim jest miłość Boga. Nie czuję potrzeby niczego sobie tłumaczyć. Nie drążę, jeżeli czegoś nie rozumiem, bo myślę, że nie zrozumiem.
Może po drugiej stronie wszystko stanie się jasne?
Jak mówi Paweł:
"Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno:
wtedy zaś zobaczymy twarzą w twarz,
Teraz poznaję po części,
wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany"
A wiara i kościół to są dwie - że tak się wyrażę - bajki. Mam z tym problem, choć próbuję sobie jakoś z tym radzić po swojemu :)
Latorosłka
Jesteś tak rzadkim tutaj gościem, że żałuję napisania swoich odpowiedzi. Nie wiedziałem, że będą niezbyt dobrze przyjęte. Przepraszam za to.
UsuńWyrażę też swoją zazdrość w wiarę w "drugą stronę". Myślę, że łatwiej by mi było, gdyby i ja tę wiarę miał.
Twoje odpowiedzi nie były niezbyt dobrze przyjęte, Krzysztofie, skąd ten pomysł?
UsuńPo prostu temat wiary nie jest odpowiednim do dyskutowania na jakimkolwiek forum, jest zbyt osobisty. I zbyt... niepopularny. Zbyt niedzisiejszy a może i naiwny w dzisiejszym stechnicyzowanym świecie. Dla wielu wiara w Boga jest tym samym, co wiara w elfy. Najwidoczniej nie jestem dobrym chrześcijaninem, skoro potrafię do wiary się przyznać, ale dyskutować o niej już nie. A może za małą mam wiedzę w tym temacie? Ktoś kiedyś powiedział mi, że niejednokrotnie osoba niewierząca ma większą wiedzę np. o Biblii, niż wierzący i chyba jest to prawda.
Proszę więc, żebyś nie myślał, że poczułam się w jakiś sposób urażona, bo tak nie jest. Jesteś dociekliwy, ale taktowny i nie mam powodu do fochania się na Ciebie :)
Latorosłka
A wiara w drugą stronę nie jest łatwa (bo jakże to tak?), ale w wielu sytuacjach... krzepiąca. I nie chodzi mi tutaj o domniemane spotkanie tych, którzy już odeszli a byli nam bliscy i zwyczajnie, po ludzku tęsknimy za nimi.
UsuńChodzi mi o to, że kiedyś, po tamtej stronie, będzie prawdziwy spokój. Taki, którego tak brakuje tu.
L.
Dziękuję, Latorosłko. Z ulgą przeczytałem Twoje odpowiedzi.
UsuńTema wiary faktycznie nie jest popularny i zbyt jest osobisty, a dodałbym jeszcze jeden argument za niepodejmowaniem dyskusji na ten temat: chodzi o niemożność przekonania ani jeden, ani drugiej strony. Nie można, ponieważ od razu uwidacznia się zupełnie odmienne pojmowanie wiary.
Jedni czują ją i dlatego nie potrzebują argumentów, drudzy nie czują i skupiają się wyłącznie na argumentach. No i wychodzi taka słowna mijanka.
Spokoju i mnie brakuje coraz bardziej. Coraz trudniej mi znosić psychiczne uciążliwości pracy, czy raczej szerzej: kontaktów z nieakceptowanymi ludźmi.
Pisząc o zazdrości w wiarę w formę istnienia po śmierci, myślałem o pocieszeniu, jakiego doznawałbym wierząc. Mówiłbym sobie: to tylko chwila, może jeszcze trwać lata, ale wobec tamtego bezkresu czasu i spokoju, to tylko chwila.
Tak naprawdę to oczywiście nie wiem, czy ta świadomość pomagałby mi. Może i nie, skoro świadomość końca pracy za siedem miesięcy nie pomaga mi, a powinna, bo cóż znaczą te miesiące wobec dziesiątków lat pracy za mną.
Wiesz, Latorosłko, chyba za bardzo się przywiązujemy i przejmujemy chwilą, która jest naszym życiem.
Dopisek i ja napiszę, w związku z opisaną przez Ciebie miłością.
UsuńLatorosłko, jakoś tak się porobiło na tym świecie, że ludzie nie wstydzą się pisać o swojej nienawiści, a wstydzą o miłości. Ja się nie wstydzę, i dlatego przyznam Ci się do mojego najstarszego i największego marzenia:
Chciałbym tak kochać, jak to opisałaś. Tak, żeby nic się nie liczyło, tylko kochana osoba.
Jednak tak jest niesprawiedliwie, że nasze serca nie zawsze nadążają za naszymi pragnieniami i marzeniami.
Krzysztofie.
UsuńDobrze, że ustaliliśmy pewne sprawy :)
To i ja powiem coś o miłości.
Słuchałam w internecie dwa dni temu mojego ulubionego wędrownego kaznodziei, faceta, który tłumaczy Biblię jak nikt inny, który wykazuje, że Biblia jest w niektórych miejscach źle przetłumaczona a przez to znaczenie słów, ich wydźwięk jest zupełnie inne od tego, które jest zapisane np. w grece. Entuzjazm i zaangażowanie tego człowieka są nieustająco tak silne, tak prawdziwe, że człowiek zazdrości. Taka wiara musi dawać wielki spokój.
Ale - do rzeczy. Powiedział on, że Biblia wymienia cztery rodzaje miłości, w mówieniu o miłości posługuje się czterema słowami. "To znaczy sześcioma, ale czterema!" powiedział on, w swoim stylu :)
Pierwszy rodzaj to z greki storge. To miłość naturalna, jak matki do dziecka, dziecka do matki, rodzeństwa wobec siebie. Miłość, która po prostu jest, jej podstawowy wymiar.
Drugi rodzaj to philia, to miłość, przyjaźń, bliskość wobec ludzi, których my do tego kochania wybieramy
Trzeci rodzaj - eros. To miłość nie tylko erotyczna, oparta na pożądaniu, pragnieniu, ale także miłość romantyczna między kobietą i mężczyzną.
I czwarty rodzaj, agape, po łacinie caritas. Miłość jako bezinteresowne ofiarowywanie się drugiemu człowiekowi, za drugiego człowieka, również za wroga. Ta miłość nie jest wyborem, decyzją lecz darem. Darem od Boga. I taką miłością - mówi kaznodzieja - kocha nas Bóg.
Tyle kaznodzieja. A ja zapytam: kto tak kocha? Czwartym rodzajem miłości? Znasz kogoś takiego? Ja chyba nie.
Co powiesz na takie widzenie miłości? Czy w tym widzeniu nie zawiera się to, co i Ty, i ja parę postów powyżej mówiliśmy o miłości? Że jest jej wiele rodzajów? Że najdoskonalsza jest wzorem, który daje Bóg?
Nic więcej nie napiszę, tak to zostawię. Bo czy oddałabym życie za męża, z którym jestem w związku philia i związku eros? Za ojca, którego dotyczy storge i philia?
Że nie wspomnę o tych, z którymi nie jestem w żadnym związku a raczej żywo ich nie lubię?
No?
Latorosłka
Cóż, łatwo zauważyć, Latorosłko, że naszemu językowi brakuje słów na określenie różnego rodzaju uczuć, którym dajemy wspólne miano miłości. Ty kochasz męża, ja kocham swoje góry, ktoś kocha psa, inny dobre jedzenie albo określony rodzaj muzyki, kochamy swój kraj, a słowo mamy jedno. Brakuje różnorodności, jaką mają na przykład Eskimosi, używający kilku czy kilkunastu nazw śniegu, co przestaje dziwić po krótkim zastanowieniu.
UsuńA co do boskiego wzorca miłości, przyznam, że taka miłość jest niemal, a może wprost nieludzka. Chyba nie znajdziemy, może poza bardzo nielicznymi wyjątkami, osób zdolnych kochać tego, który wyrządził im skrajnie wielką krzywdę. I właśnie ta niemożność jest ludzka w moim pojmowaniu człowieczeństwa. Wystarczy, że przebaczy, że nie będzie mścił się i nienawidził.
Do Boga natomiast miałbym żal, a może i pretensje o bezczynność.
Kiedyś na pamięć znałem wiersz Kasprowicza „Święty Boże”, wstrząsający hymn rozpaczy człowieczej. Tutaj tylko parę słów bardzo a propos:
„Ty się upajasz wielkością stworzenia,
a pośród nas tu głód!”
Zastanawiam się, Lotorosłko, co komu z miłości boskiej, skoro od zarania dziejów wyrzynamy się i gnębimy. Że cenniejszą jest dla niego nasza wolna wola? Jak to pojąć? Myślę sobie, że żaden ojciec ziemski, taki zwykły, z wadami i niemożnością kochania najwyższą miłością, nie patrzyłby bezczynnie na cierpienia swoich dzieci, przez nich na siebie sprowadzone, a pomógłby im w miarę swoich sił, jakże skromnych wobec Wszechmocy.
Że pomógł wysyłając syna?
Synowska ofiara była tak samo bezskuteczna, jak miłość ojcowska jest niepojęta.
A człowiekowi przejmującemu się ludzkim losem, zostaje ten padół łez i samotność w zmaganiu się z własnymi zmorami.
Latorosłko, nie potrafię inaczej rozumować i odczuwać. Jestem ateistą do szpiku kości.
Znowu mi się nie podoba to, co, napisałem, czy raczej jak napisałem. Teraz widzę, że na cytacie powinienem zakończyć, a nie rozpisywać się. Ech i już.
UsuńLatorosłko, nie mając w sobie uszanowania do Boga, jaką mają wierzący, a tyle słysząc o jego wszechmocy, o tym, że wszystko od niego, ten mój żal do niego o bezczynność sam się narzuca. A hymn Kasprowicza tak bardzo mi się spodobał (i podoba nadal), ponieważ jest pięknie, poetycko, wyrażonym zarzutem wobec Boga i jednocześnie rozpaczą. Jego wymowa podobna jest więc do moich odczuć.
Nie mogłam napisać wcześniej, weekend upłynął w towarzystwie rodziny.
UsuńMyślałam jednak o tym, co napisałeś. Bo widzisz, pytania, które zadajesz, zadaje każdy, lub prawie każdy. Człowiek nie potrafi zgodzić się na cierpienie, głód, choroby, nienawiść między ludźmi. Ten, który wierzy w Miłość, tym bardziej, bo jakże to? A jednak Bóg nigdzie nie obiecał nam raju na ziemi. Prawdziwy raj, prawdziwy spokój, szczęście ma być TAM. TUTAJ jest droga do TAM.
Jest cała masa wierzących ludzi, którzy uważają, że Bóg stworzył świat i człowieka, popchnął to wszystko naprzód, nadał kierunek - i zostawił. Nie interesuje się ludzkim życiem. Być może jest to jakaś forma wytłumaczenia sobie istnienia tych wszystkich nieszczęść. Być może.
Chrześcijanie wierzą że prawdziwe życie dopiero potem będzie, a więc Twoje pytanie, co nam po miłości bożej, skoro wyrzynamy się i gnębimy jest tutaj zupełnie nie na miejscu, bo zakłada tylko TUTAJ. Tutaj się gnębimy, tutaj się wyrzynamy. Twoje pytanie zakłada, że Bóg, skoro kocha, powinien nam tu wszystko cudownie ułatwić, wyprostować, pozwolić na przyjemny żywot bez problemów i nieszczęść. Tymczasem chrześcijaństwo mówi, że dopiero potem. Teraz trzeba przeżyć to życie, z wszystkim co niesie, najlepiej, jak się potrafi, i nie dla siebie, a dla innych.
Zresztą niepotrzebnie o tym mówię, wszak wszyscy chodzili kiedyś na religię i wiedzą o tym.
Czy synowska ofiara była bezskuteczna? Kiedyś się przekonamy ;)
Nie jest moim zamiarem nawracanie nikogo, nie usiłuję Cię przekonać ani sprowadzić na jedyną słuszną drogę. Nawet swoich poglądów tutaj nie wyrażam, a jedynie chrześcijańskie prawdy. Jest to dla mnie pole do rozmowy, nawet nie dyskusji i swoich zapatrywań nie narzucam nikomu. Szanuję Twoją niewiarę.
A Kasprowicz według mnie mylił się. Bóg nie upaja się wielkością stworzenia. Na pewno. Kasprowicz przypisuje tu Bogu ludzkie, małe cechy, których Ten mieć nie może, bo jest Bogiem, po prostu.
Możemy w tym miejscu zakończyć tę rozmowę, jeżeli uważasz, że nic nie wnosi, niczego nie zmienia i nie daje, jest przelewaniem z pustego w próżne. Jak w rozmowie mojego małego synka, lata temu, gdy jechaliśmy z nim i ze znajomymi i ich synkiem autem i po drodze mijaliśmy pastwiska, a na pastwiskach krowy. "Krowa", powiedział jeden chłopiec. "Byk", odpowiedział drugi. "Krowa". "Byk". "Krowa". "Byk". I tak dalej :)
Bez złości, bez emocji, po prostu. Krowa. Byk.
Latorosłka
Latorosłko, cieszę się czytając Twoją odpowiedź.
UsuńDziękuję Ci za kontynuację tematu.
Oczywiście oboje nie mamy zamiaru przekonać rozmówcy, chodzi o wymianę poglądów. Dla mnie dodatkowo o poznanie argumentacji nie teologów, bo te znam, a osoby wierzącej, chrześcijanki. Trudniej je poznać, ponieważ zdecydowana większość wierzących nie chce rozmawiać o wierze, albo ją uniemożliwia stawiając siebie wysoko, a rozmówcę-ateistę niziutko.
Myślę, że i Kasprowicz nie wierzył w boskie upajanie się stworzeniem, to jedynie zwrot retoryczny, jednak obojętność Stwórcy poruszała go do głębi.
Pytanie, jakie mi się nasuwa, dotyczy celu boskiego postępowania. Mamy się tutaj męczyć, bo tacy jesteśmy, że łatwo sobie piekło na Ziemi urządzamy, w zamian za wieczną późniejszą szczęśliwość. Już to tylko jest dziwne, nasuwa się myśl o jakiejś próbie, ale po co Bogu takie próbowanie ludzi, skoro wszystko wie, więc i to, co siedzi w każdym z nas.
Ta sytuacja wymaga wiary bez wątpliwości, a na dokładkę całkowicie apriorycznej, nie wspartej nawet poszlakami. Tylko mając taką wiarę, możemy nie cierpieć, ale Bóg tej wiary nie ułatwia nam. Mając swoje nieograniczone możliwości, mógłby tak postąpić, żeby łatwo było nam uwierzyć, albo jeszcze lepiej, żebyśmy po prostu wiedzieli o raju. Nie robi tego, każe wierzyć.
Latorosłko, cóż takiego ma być cennego w wierze w jego zamierzenia? A co z tymi jakże licznymi ludźmi, którzy nie wierzą, a są prawymi ludźmi? A co z tymi, którzy nie mieli możliwości poznania jego przesłania i zbawczej roli wiary? Dlaczego oni umierają, nierzadko w paskudnych okolicznościach i po równie paskudnym życiu, nie mając nadziei na raj po śmierci? A jeśli nawet dostąpią wstąpienia do raju, to dlaczego nie ułatwi się im życia tutaj wiedzą o tym lub tak silną wiarą, żeby ta osłodziła im ziemskie życie?
Dlaczego Bogu tak zależy na wierze w niego? Dlaczego zadba o swoje dzieci, pocieszy je przytuli i da dobre życie, dopiero bo trudach życia ziemskiego? Po co to wszystko, co tutaj się dzieje? Czyż nie byłoby logiczniej, a i sprawiedliwiej, gdyby od razu uczynił nas istotami duchowymi i ulokował w raju? Przecież wie, jak wielu ludzi się tutaj męczy.
Jakiekolwiek zadać pytania, wraca jak bumerang myśl o ziemskiej próbie człowieka, a za nią druga myśl: o wszechwiedzy Boga, dzięki której z góry wie, jacy będziemy na Ziemi. Ta jego wszechwiedza czyni ziemskie próby po prostu niepotrzebnymi.
Więc po co to wszystko?
Tak, Kościół mówi, że dobre mieć będziemy po śmierci, ale jakże łatwo przy pomocy tego twierdzenia godzić się na zło na Ziemi. Jakże łatwo ten Kościół godził się na zło, a nawet je tworzył. To, co uderza, to usytuowanie źródeł postępu, poprawy naszego ziemskiego losu: otóż w całości mieszczą się poza Kościołem.
Wiary Ci zazdroszczę, Latorosłko, a od Kościoła lepiej trzymać się z daleka. To szkodliwa organizacja, także dla wiary.
Podkreślę jeszcze raz: dla mnie wiara i Kościół to dwie różne sprawy. To ważne, bo wydaje mi się, że rozmawiamy tu o wierze, a nie o Kościele. Kościół jest rozczarowujący i nie o nim ta rzecz tutaj. O Kościele rozmawiać nie chcę, bo nie chcę wylewać tu powszechnie wyrażanych żali i oburzeń, które jak najbardziej są zasłużone, w moim odczuciu.
UsuńUparcie, jak widzę, domagasz się ułatwienia życia dla człowieka, skoro Stwórca go kocha. Z Twoich słów wynika, że ciężary naszego życia, nasze niepowodzenia, cierpienia, frustracje wręcz zaprzeczają istnieniu miłości Bożej.
Nie umiem przedstawić argumentacji żadnego Autorytetu, bo żadnej takiej w tym temacie nie spotkałam, mogę jedynie powiedzieć, jak ja to odbieram. Mówisz o nieszczęściach i fakt ich istnienia stanowi zaprzeczenie Bożej miłości i opieki. Nie wspominasz natomiast o tym wszystkim dobrym, co nas spotyka - a co może jest wyrazem właśnie tej miłości? Czy fakt, że masz zdrowe nogi, które niosą Cię przez Kaczawy (a przecież są ludzie bez zdrowych nóg, przecież to nie jest oczywiste, że Ty musisz mieć zdrowe), masz oczy, które widzą piękno tych miejsc, Wielisławki, Trzmielowej Doliny, wszystkich strumyków, skał i drżących roślinek (są tacy, który nie widzą), masz finansowe możliwości odwiedzania miejsc, położonych, jak by nie patrzeć, z dala od miejsca zamieszkiwania (wielu ludzi nie stać na realizację swoich hobby) - czy to nie może być dowodem miłości, którą Ktoś Ciebie otacza? Bo jeżeli nie, to czym to jest? Zbiegiem okoliczności? Czymś przynależnym? Wielu ludzi nie ma tego, więc chyba nie jest tak, że to się po prostu należy. Dlaczego dobro, które nam się zdarza traktujemy jako coś, co jest naturalne, właściwe a jako dowód w sprawie miłości, a konkretnie jej braku, dostrzegamy tylko to, co przykre, bolesne i trudne? Coś mi tu bardzo nie pasuje.
Gdy czytam to, co piszesz, mam wrażenie, że dla Ciebie jest proste: skoro Bóg deklaruje miłość, ma mi dać życie wygodne i przyjemne, bez udręczeń, bez cierpienia, bez trudności. A skoro tak często posługujesz się argumentem miłości rodzicielskiej-człowieczej zapytam Cię: czy rodzic daje swojemu dziecku wszystko, czego ono chce?
Ja swoim dzieciom nie dawałam. Pewnych rzeczy nie dawałam właśnie dlatego, że je kochałam - i dlatego, że byłam mądrzejsza, niż one. Może ten mechanizm działa też i u Niego? Tylko tak trudno uwierzyć i zaufać, bo przecież jestem dorosła i wiem, co dla mnie najlepsze, prawda?
c.d.n - za długi post
Cel boskiego postępowania... Ja nie zastanawiam się nad tym w ten sposób, nie dumam, czy życie na ziemi jest próbą, nie, inaczej, nie myślę, że jest próbą. Życie jest, jakie jest, z wszystkimi dodatnimi plusami i ujemnymi minusami :) Życie nie może być pasmem szczęścia, bo ono takie nie jest, z natury swej, po prostu. Jednemu dane jest takie życie, innemu inne, ponadto dochodzą konsekwencje naszych wyborów. Życie nie jest próbą. Nie jest testem. I nie jest tak, że zaliczysz - jesteś zbawiony. Bądź dobrym człowiekiem, nie szkodź innym, bądź dla innych, zapomnij o sobie, dodam brzydkie i niepopularne słowo: służ - a będzie dobrze. Idąc dalej - jestem przekonana, że niewierzący dobrzy ludzie mocno się zdziwią po drugiej stronie, gdy staną w świetle. Wierzę w to, że być dobrym to już wystarczy.
UsuńWiara wsparta poszlakami... No, właśnie, znowu to samo, argumenty, dowody, poszlaki... to już nie wiara... Wiara musi być a priori, na tym ona polega. Na tym, że bez oglądania zdjęć wierzę, gdy mówisz, że byłeś w sobotę w górach.
Czy Bóg nam wiary nie ułatwia? To zależy, jak na to spojrzeć. Gdy czytam o Tutsi i Hutu - na pewno nie ułatwia. Gdy widzę małe dziecko, wczepione w ojca jak małpeczka, barwy nieba o wschodzie słońca, dróżkę w Bieszczadach, siwe oczy mojego ojca patrzące w moje, gdy czuję lekkość w duszy i chcę śpiewać- wtedy ułatwia.
Natomiast o wszechwiedzy Boga i jak ona się ma do mojego życia, moich dni, moich wyborów - o tym rozmawiać nie umiem. Nie wiem, co oznacza dla mnie to, że, skoro jest wszechwiedza, znaczy wiadomo co kiedy wybiorę, jaką drogą pójdę i co to ostatecznie dla mnie oznacza. Tego nie wiem, ale tez i nie zastanawiam się nad tym, bo po co? Jaką mam możliwość poznać prawdę? Poznam ją kiedyś. Tak myślę.
Latorosłka
Latorosłko, moje stanowisko nie jest upieraniem się, a próbą znalezienia sensu, śladów logiki, ponieważ uznaję, że prawdy wiary nie powinny stać w opozycji do cech ludzkiego rozumowania. Jeśli Bóg jest, jeśli stworzył świat i nas, jeśli obchodzimy go, a nawet nas kocha, to zgodnie z logiką ślady, niechby minimalne, także w cechach świata, powinny być. A przecież uderza przypadkowość świata i naszych losów, a nie jakiś zamysł, logika, sprawiedliwość. Nie jakieś prawidła. Przecież wyraźnie widać, że tutaj rządzi przypadek wespół ze skutkami naszych decyzji, które jakże często też są przypadkowe lub są skutkiem wcześniejszych przypadków. To nie upór w domaganiu się raju na ziemi, a niemożność znalezienia choćby szczypty boskiego ładu i miłości. Zdawanie się na tajemnice boskie możliwe jest tylko u wierzących, ten niewierzący nieodmiennie będzie się pytał o powód bezczynności Boga, o stworzenie takiego świata, jaki nas otacza. Świata, w którym istoty zjadają się wzajemnie, cierpią choroby i głód, gnane instynktem do rozrodu, do podtrzymania życia.
UsuńTo są cechy świata wykształconego samoistnie, nie planowo stworzonego przez istotę wszechmocną i wszystko wiedzącą, a na dokładkę kochającą ponad ludzkie możliwości.
Latorosłko, nie widzę możliwości obrony tezy o celowości, sensie i planowej budowie nas i świata wokół, a w takim razie trudno wygospodarować mi gdzieś tutaj miejsce na Boga.
Wystarczy być dobrym, piszesz. Czy dla symetrii w logice nie oznaczają te słowa, że jeśli nie będzie się dobrym, to nie wystarczy? Z Twoich wynika, że nie wystarczy, by stanąć w świetle. Ale przecież, Latorosłko, to nic innego, jak właśnie próba. Egzamin. Sprawdzian nas samych. Dobrzy tutaj, źli tam. Brzmi to niezbyt dobrze, chyba przyznasz.
UsuńNo i znowu wraca kwestia kłopotliwej jego wszechwiedzy i wszechprzyczynowości. Skoro wszystko przez niego, to uprawomocnione będzie wzruszenie ramionami: takim mnie stworzyłeś, Boże.
Że to bzdura? Tak, Latorosłko, ale wynikająca z wewnętrznie sprzecznych cech nadawanych Bogu.
Jeśli starać się myśleć logicznie, zawsze stuknie się głową w mur odradzający od zrozumienia Boga. Ta sama logika podpowiada dwa rozwiązania: albo Bóg jest inny od ludzkich wyobrażeń o nim, albo jest taki, a wtedy należy uznać, że wymaga od nas postawienia wiary ponad logikę. Wiem, że wielu wiernych tak właśnie uważa, ale ja tak nie potrafię. Choćbym sto razy chciał, nie potrafię. Także dlatego, że natychmiast pojawia się w mojej głowie pytanie o powód. Co takiego zbawczego ma być w wierze całkowicie apriorycznej? Przecież wiemy, że sama wiara nie czyni ludźmi lepszymi. Dobitnie pokazali to wierni wszystkich wielkich religii.
Z twoich słów o plemionach afrykańskich i o miłych chwilach naszego życia, wynika, że Bóg bierze czynny udział w naszym życiu: tym ułatwia ziemskie bytowanie, tamtym nie. Jeśli tak jest, to pozwałbym go przed sąd. Nie boski, a ziemski, ludzki. Oskarżyłbym go o bierne patrzenie na ludzkie tragedie. Nie o brak raju tutaj, a o los tamtych dzieci murzyńskich, które próbują wyssać kroplę mleka z wyschniętej piersi matczynej, a w końcu giną roztrzaskani o ścianę, bo są z innego plemienia. Ale mają pociechę: Bóg ich kocha.
Powiedziałbym mu, żeby się wypchał z tą swoją miłością, jeśli nie chce palcem kiwnąć dla ich ratowania. Prawo ludzkie nakazuje pomoc w zagrożeniu życia czy zdrowia innych ludzi. Pomoc w miarę swoich możliwości, bez narażania swojego zdrowia i życia. Bóg może pomóc zwykłym aktem swojej woli, jeśli jest wszechmocny, jak niemal wszystkie religie twierdzą. Nawet tym symbolicznym palcem nie musi kiwnąć.
Latorosłko, znowu mamy dylemat. Przecież Bóg nie może być aż tak nieczuły, jeśli jest i jeśli interesuje go, co się dzieje z ludźmi. Nie może, bo ta nieczułość zaprzecza jego miłości. Cóż więc nam zostaje? Albo zaprzeczyć jego istnieniu, albo jego interesowaniu się losem ludzi.
W przeciwnym razie pojawi się obraz Demiurga-biologa, ciekawie patrzącego przez szkiełko na konwulsje wijącego się robaka.
Może nasz stwórca jest właśnie takim naukowcem z niewyobrażalnej przyszłości, który patrząc na dymy nad spalonymi miastami, pisze swoją pracę doktorską? Może on nas kocha tak, jak entomolog kocha nadziewane na szpile rzadkie motyle?
To nie kpiny, Latorosłko. Dla mnie Bóg jest po prostu wymyślony przez ludzi.
Wymyśliliśmy go koślawym, bo sami jesteśmy koślawi.
Niestety, nie potrafię odpowiedzieć na Twoje argumenty, co nie znaczy, że je uznaję. To nie są zapytania do mnie, bo mam się w tych kwestiach za szaraka o małej wiedzy i wierze o wiele za słabej od tej, jaką chciałabym mieć. Nie szukam w niej jednak zgodności z logiką czy cechami ludzkiego rozumowania.
UsuńMoże prędzej są to pytania osób wykształconych w temacie, bardziej zaangażowanych, bardziej świadomych, bardziej zorientowanych. Dlatego nie podejmuję się rozmów na temat cierpienia, wojen, wzajemnego zjadania się i tego, jak one się mają do miłości Bożej. Próbuję myśleć, że świat stworzony przez Boga pewnie był wspaniałym miejscem, takim, do którego tęsknimy, ale jesteśmy tacy, jacy jesteśmy i skutecznie wszystko niszczymy.
W odróżnieniu od Ciebie dostrzegam wiele szczypt boskiego ładu i miłości, a skoro Ty ich nie widzisz ja nie umiem Ci ich pokazać.
To nie jest tak, że nie nachodzą mnie wątpliwości, myślę, że każdy je ma, jednak czuję, że wiara nie ma nic wspólnego z logiką. Dla Ciebie logika stoi wyżej - i w porządku, tak masz, taki jesteś i taki sobie bądź.
Myślę, że powinniśmy na tym zakończyć tę wymianę poglądów, bo do niczego to nie prowadzi, nie jest w żadnym stopniu konstruktywne, niczego nie zmienia, niczego nie wnosi. Pozostańmy każde przy swoim zdaniu - bo przecież ustaliliśmy, nikt nikogo nie chce nawracać.
Latorosłka
Latorosłko, wiernych podzielić można na dwie grupy: jedni są wojownikami uważającymi się za wtajemniczonych i mających misję, drudzy są cisi i bezbronni. Ty najwyraźniej do nich należysz. Ta Twoja bezbronność w wierze rozbraja mnie, a mam skłonność do wojowania na słowa. Z osobą tak wierzącą, jak Ty, nie powinno się prowadzić dyskusji na temat wiary, bo trudno stawiać na wprost siebie wiarę i argumenty, osobę potrzebującą wiary, i osobę niepotrafiącą wierzyć.
UsuńDziękuję Ci bardzo za tę rozmowę. Mnie coś jednak dała, chociażby zasadę, o której przed chwilą pisałem. Także wiedzę o niemałym zawierzeniu Bogu. Widać to u Ciebie. Tam, gdzie mnie cholera ponosi na partactwo czy bezczynność Stwórcy, Ty masz wiarę w jego dobre intencje, w obrócenie się zła w dobro tak wielkie, że przy nim nieważny będzie tamten czas. Ja w tym i w innych miejscach szukam logiki, niesprzeczności, celu, itd.
Powiem, Latorosłko, raz jeszcze: zazdroszczę Ci wiary takiej właśnie, jak Twoja: cichej, spokojnej, tylko dla siebie. Tak chciałbym wierzyć.
I ja Ci dziękuję, Krzysztofie, bo i mnie ta rozmowa coś dała. Mianowicie zaskakujące nieco, bo nieznane wcześniej poczucie, że nawet argumenty, którym nie potrafię przeciwstawić kontrargumentów, a więc może należałoby je przyjąć, nie są w stanie niczego zmienić. Nie znałam tego wcześniej, bo nie rozmawiałam nigdy z kimś tak wojującym na słowa ;)
UsuńTak więc - dziękuję.
Latorosłka
Właśnie: wojującym. Wiesz, jak miałem przez czas wymiany naszych postów? Ano, kiedy publikowałem tekst, wydawał się znośny, a na drugi dzień uznawałem, że napisałem za ostro, zbyt kategorycznie, że powinienem lżej, w trybie warunkowym, itd. Tak miałem. Najwyraźniej to moje wojowanie wyłazi ze mnie mimo uwagi.
UsuńTwoje reagowanie na moje słowa nie zaskoczyło mnie – i właśnie dlatego zazdroszczę Twojej wiary. Masz swój kącik, swoje schronienie, swoją pewność wiary w ostateczne dobro i sens.
Moje stanowisko tego nie daje, wprost przeciwnie. Jest ciągłą niepewnością – rezultatem luk w wiedzy – no i nie daje nadziei na dobry koniec po końcu.
Mam swoje lata, stanowczo bliżej mi niż dalej do niebytu. Dobrze, że ludzki umysł nie potrafi w pełni przyjąć tego faktu.
Latorosłko, mam nadzieję na dalsze odwiedzanie tego bloga przez Ciebie.
Ja przez czas wymiany postów nie raz musiałam dać sobie czas, zanim odpowiadałam :)
UsuńBo zakładałam, że nie chcesz mi dowalić, udowodnić bezsensu wiary ("wiara to opium dla ludu", czyż nie?), tylko nieco... emocjonalnie podchodzisz do tej rozmowy.
Teraz przeczytałam Twoją odpowiedź i nad słowami: "masz swój kącik, swoje schronienie, swoją pewność wiary w ostateczne dobro i sens" pomyślałam, że to nie tyle jest kącik i schronienie, co ufność. Ufność, że choć nie pojmuję moim małym, ludzkim rozumkiem, że choć logika się kłania, choć docieram czasem do ściany i pytam: to jak ma być? - mam ufność w Dobro i Miłość. Czasem jest silniejsza, czasem słabsza, często gubię się w drodze, ale szukam wciąż, szukam.
I myślę, że kiedyś zdziwisz się mocno :)))
Latorosłka
zery niebezpieczne. Trudniejsze. Bloki skalne, ukryte przed wędrowcem dziury. Uważać trzeba. Buki to jedne z moich ulubionych drzew, są mądre, chyba nawet mądrzejsze niż dęby słynące z tej właściwości. Są skromniejsze, może dlatego.
OdpowiedzUsuńAleż piękna uczta wędrówkowa, zakończona niezwykłym spotkaniem i pojadaniem samych pyszności.
A zdjęcia jak zwykle cudne, ale inne, brak przestrzeni, za to są wodospady, buki i ogromne głazy.
Chomiku, każde góry są potencjalnie niebezpieczne. Jeśli zachowany jest rozsądek i stosowanie się do podstawowych zasad bezpieczeństwa, w Sudetach nie znajdzie się gór poważnie niebezpiecznych. Albo wszystkie takie będą dla kogoś nierozważnego.
UsuńBuki są ładne, fakt. Michał Anioł zostawił niedokończoną rzeźbę: z bloku marmuru wyłania się tors muskularnego mężczyzny. Ledwie zarys, ale jego mięśnie już pulsują. Teraz szukałem zdjęcia w internecie, ale nie znalazłem, dziwne. Piszę o tym, bo czasami kojarzę buki z tamtą rzeźbą.
Też są pięknie umięśnione.
Zaraz wygooglam tę rzeźbę. Michał Anioł powiadasz i buk, niedokończona postać.
OdpowiedzUsuńNie znalazłem, ale może Tobie się uda. Rzeźbę pamiętam ze zdjęcia w książce Udręka i ekstaza. To sfabularyzowany, dobrze napisany, życiorys Michała Anioła. Kamienny blok, na nim widać niewygładzony zarys torsu mężczyzny. Mimo niedokończenia, rzeźba czyni wrażenie.
UsuńO, mam, znaczy w bibliotece rodziców, zajrzę w weekend:) Dziękuję.
OdpowiedzUsuńNapisz, gdy obejrzysz fotografię.
UsuńLatorosłka i Krzysiek prowadzili ciekawą wymianę swoich poglądów.
OdpowiedzUsuńW tym temacie zastanawiam się jakiej płci są aniołki?
Prowadzą, Janku, prowadzą rozmowę. Dzisiaj nie opisałem, bo siedziałem nad korektą tekstu mojego romansu. Została mi trzecia część do poprawy. Chciałem wysłać tekst do wydawnictwa przed weekendem.
UsuńA teraz dobranoc wszystkim. Musze złapać parę godzin snu, bo padnę na pysk, czyli na nos.
A czy to ma jakieś znaczenie, Janie? ;)
OdpowiedzUsuńLatorosłka
Tak tylko pytam, z ciekawości.
OdpowiedzUsuńAnioł, aniołek - rodzaj męski.
Wiesz, że niekoniecznie to, co po polsku jest rodzaju męskiego, w innych językach też jest? Jako przykład mogę podać "fotel" - w polskim zdecydowanie jest to ten fotel, a np. po włosku jest to ta fotel "la sedia". A taka popielniczka, u nas zdecydowanie żeńska, u Włochów jest rodzaju męskiego "il portacenere".
OdpowiedzUsuńA więc nigdy nie wiadomo, kto jest kim :)
Nie jest to proste :)
Latorosłka
Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńJestem pod wielkim wrażeniem. Świetny artykuł.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Dagmaro. Czasami uda się coś napisać…
UsuńSpojrzałem na datę wyjazdu, był kilka miesięcy przed początkiem wirusowego szaleństwa. Nikt wtedy nic jeszcze nie wiedział, jak będzie za rok. Co nas czeka.