Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 14 listopada 2019

Góry Kaczawskie światłem malowane

101119
Komarno, Przełęcz Komarnicka, zbocza Ziemskiego Kopczyka, Barańca, Maślaka i Ogiera.
Wysoczka i Trzmielowa Dolina.

Dzisiejszą trasę można nazwać kaczawskim klasykiem, skoro powtarzałem ją kilka już razy.
Samochód zostawiam na końcu wiejskiej uliczki, kilka minut od przełęczy, kwadrans drogi od miejsca pod Barańcem, z którego widok jest na dwie strony grzbietu. Dobre miejsce na powitanie dnia. Stamtąd jest pół godziny niespiesznego marszu na widokowe zbocza Maślaka, a te sąsiadują z Trzmielową Doliną. Tak więc wszystkie ulubione miejsca mam blisko siebie.
Tym razem godzinę pobudki ustaliłem dobrze, i na widokowym miejscu byłem krótko przed wschodem słońca. Widok zaskoczył mnie i po prostu olśnił.
Doliny i przełęcze wypełniała biała mgła, a ponad nią wystawały wyższe szczyty gór. Powietrze było przejrzyste, widoczność dobra, a kolory i ich przemiany zadziwiały. Na początku tonacje były zimowe, białe i czarne i lekkim niebieskim zabarwieniem, a gdy schowane za chmurami słońce było wyżej, barwy nabierały cieplejszych odcieni żółci, szafranu i pomarańczy. Mgły nie były rozmyte, a wyraziste i jasne; wydawało się, że ich konsystencja jest płynna, że przelewają się między górami. Po wschodzie słońca ich kolory coraz bardziej przypominały mi barwy masy perłowej widzianej kiedyś muszli, dodając do swojej bieli stonowanego ciepłego połysku.







Tak było ma wschodzie, gdy patrzyłem w stronę niewidocznego słońca, natomiast na południu, tam, gdzie Karkonosze, przeważały mlecznoniebieskie kolory rozmywające kontury gór.
Blisko godzinę tam stałem, nie mogąc się napatrzeć na piękny widok i przemiany kolorów. Odchodziłem, wracałem, idąc odwracałem się, świadomy wyjątkowości widoku: takiego nieprędko zobaczę ponownie.
Na zboczach Maślaka mam swoje zagajniki brzozowe, odwiedzane ilekroć jestem w pobliżu. 


Ze ścieżki pod lasem zszedłem tam, gdzie z daleka widziałem intensywnie żółte brzozy. W słońcu świeciły jaskrawo i przyciągały wzrok swoją bajeczną urodą. Brzozy pierwsze liście gubią już w sierpniu, ale teraz, w listopadzie, gdy większość drzew jest już naga, one chwalą się najpiękniejszymi strojami jesiennymi. Jeszcze za miesiąc, w czarnym i nagim grudniu, będą trzymały listki, a nawet ich garstką potrafią wystroić się niczym modelka na wybieg. Cały dzień patrzyłem na nie, takie piękne, aż przyszło mi do głowy, że one tak specjalnie pokazują się mi, wiedząc o godzinie mojego zachwytu miłorzębami. Jakby chciały mi powiedzieć:
– Widzisz! Wcale nie jesteśmy brzydsze od tamtych dziwadeł!
– Nie jesteście brzydsze, wprost przeciwnie: dla mnie jesteście najpiękniejsze.
Podchodziłem do nich i obejmowałem je. One mają coś takiego w sobie, nie wiem co to jest, ale działanie czuję. Bliskość i dotyk brzóz dobrze na mnie działa, w czym nie jedyne ich podobieństwo do kobiet.
Z dna doliny podnosiła się mgła. Patrzyłem na nią z ciekawością, ale też z odrobiną niechęci. Nie chciałem, żeby zasłoniła mi słoneczne widoki. Nie udało się jej. Kiedy tylko podniosła się wyżej, trafiona słońcem znikała bez śladu.

Zakolami, nie spiesząc się, odwiedzałem znane miejsca i zakamarki, ale jak to zwykle bywa, znajdowałem i nowe, od razu dopisywane do mojej listy miejsc wartych odwiedzenia. Idąc w pobliżu lasu, zobaczyłem drzewo wyższe od innych, więc wszedłem między drzewa żeby je poznać; równie strzelistej lipy nie widziałem. Skręciłem ku znanej mi kępce drzew, chcąc przypomnieć sobie ich gatunki, poszedłem na brzeg innego lasu zobaczyć, jak się ma jedyna ocalała daglezja, objąłem samotny niewielki dąb, bo ujął mnie swoją zgrabną sylwetką i brązem liści, a później tak się ustawiłem, żeby widzieć słońce między liśćmi brzóz. Prześwietlone słońcem liście drzew są piękne.
Nie odchodziłem daleko. Wszedłem tylko na Przełęcz pod Kobyłą dla zobaczenia gór po drugiej jej stronie, a może dla wyjątkowego głogu tam rosnącego. Kiedyś wypatrywałem go z dna doliny, i dopiero później uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie o to drzewko chodziło, a o miłe dla mnie potwierdzenie bycia u siebie.
Paręset metrów dalej, nadal na zboczu Ogiera, jest kolejne moje miejsce: kamieniste wybrzuszenia na łące, z którego wyrasta parę brzóz i różany krzew. Pod nim kamienie układają się w wygodne siedzisko, a siedzieć można tam długo, mając przed sobą górną część Trzmielowej Doliny i kilka kaczawskich szczytów, a dalej, na pół niebieskie odległością, Sokoliki i Karkonosze.


Te dwie czarne kropki na zdjęciu to wędrowcy – rzadki tutaj widok.
Dno doliny jest obszarem źródliskowym, z wodą wysączającą się z czarnej ziemi leniwie, ale z wielu miejsc. Widziałem tam strumyki łączące się z innymi już po paru metrach samodzielnego istnienia, czarne bagienka z charakterystycznymi kępami traw, okresowe rozlewiska, ale i suche małe jary – ślady strumyków istniejących w mokrych latach. Całe to wodne bogactwo przyrody jest niewielkie, wszak i dolina nie jest rozległa, jednak wielkości dodaje urozmaicenie i nierzadkie ukrycie za zwartymi ścianami tarnin i głogów.
Na zboczach też jest dużo strumyków, a ich początkiem częściej są pojedyncze źródła. Bywa i tam, że woda pojawia się na malutkim obszarze źródliskowym, ale z reguły wydostaje się na powierzchnię w jednym konkretnym miejscu. Wystarczy rozchylić trawy, żeby zobaczyć jeden z cudów natury: źródło czystej wody, w słońcu tak uroczo migoczącej refleksami światła.
Znam te strumienie. Nie jeden przeszedłem cały, od ujścia do źródła, przy czym raz jeszcze zaznaczę niewielką skalę całej doliny: te strumienie mają 50 albo 100 metrów długości, rzadko więcej. To w źródle jednego z nich, wśród drzew ocieniających miniaturowy jar, znalazłem wysypane śmieci i gnijące belki siana. Dzisiaj zajrzałem tam żeby zrobić zdjęcie: oto jak wygląda czyn barbarzyńcy, współczesnego Wandala.

Obok toczy swoje wody strumyczek mający więcej szczęścia. Poznałem go na wiosnę, dzisiaj poszedłem odwiedzić i zobaczyć, czy ma się lepiej. Nie, to nie przenośnia. Otóż często tak jest, że kiedyś początek strumienia był wyżej i dalej – o dziesięć, czasami pięćdziesiąt metrów. Poznać łatwo nie tylko po rzędzie wodolubnych drzew, ale i po ukształtowaniu terenu. Gdzieś na zboczu linia pola czy łąki lekko się załamuje, tworząc szybko pogłębiający się rowek. Parę metrów dalej ma już wyraźny V-kształtny przekrój, przy czym ten jar jest malutki, można przejść go jednym krokiem. Na jego początku nic nie widać, ot, po prostu początek rowka w ziemi, ale nie zawsze tak jest. Jeśli woda wypływała tam niedawno, czasami widać wymyte kamienie lub odsłonięte korzenie drzew. W ostatnich suchych latach obserwuję przesuwanie się początku strumieni w dół, przy czym wiele z nich traci źródło, klasyczny swój początek. Wtedy woda stopniowo pokazuje się na dnie: najpierw widać nieco większą wilgotność ziemi, parę kroków niżej dno podchodzi wodą, a dalej można zauważyć, jak zbiera siły i maleńką strużką daje początek strumieniowi.
Przesuwanie się tego miejsca w górę lub w dół umożliwia poznanie aktualnego trendu w wodnym bilansie okolicy.
Ten mój strumyk nie zmienił się od wiosny. Zaczyna się stopniowym wyciekiem z dna swojego miniaturowego jaru kilka kroków od dawnego swojego źródła. Nieco niżej wypływa spomiędzy drzew i płynąc łąką, skręca ostro w stronę grupy drzew rosnących niżej.
Stałem przy nim właśnie tam, gdzie nie było drzew, i po odsunięciu traw patrzyłem na migotliwą wstążkę wody. Strumyk miał szerokość dłoni, szemrał cichutko, a na jego dnie jaśniał wypłukany żwir.
Niewiele odszedłem od tego miejsca, gdy usłyszałem warkot silników. Quadów było osiem, może dziesięć. Przejeżdżały dokładnie w miejscu mojego patrzenia na strumień i zatrzymywały się opodal. Kierowcy wysiedli, słyszałem ich głośne rozmowy, ordynarne słowa i rechot śmiechów.
Wróciłem i obejrzałem miejsce ich przeprawy. Strumyka nie mogłem zobaczyć pod warstwą wyrwanej trawy zmieszanej z ziemią. Patrzyłem, czując pieczenie łez z oczach.
Za mną, z odległości może pięćdziesięciu metrów, nadal dobiegały odgłosy rozmów tamtych. Wydały się głosami ludzi pewnych siebie i z siebie zadowolonych.
Poczułem smutek, bezsilność i wyobcowanie. Wydałem się sobie śmieszny, godny politowania, niemal żałosny, z tym swoim nachylaniem się nad strumykiem, który tamci w chwilę później wzięli gwałtem niczym dziewkę portową, zauważając go jedynie jako przeszkodę w jeździe.
Znowu wróciły do mnie, nie bez powodu właśnie teraz, myśli o kłopotach w pracy.
Do emerytury mam osiem miesięcy. Jeszcze rok temu wydawało mi się, że gdy zostanie mi tak niewiele, będzie mi łatwiej, ale okazało się, że jest odwrotnie: im bliżej końca, tym ciężej znoszę okropne stosunki międzyludzkie i naturalne uciążliwości pracy w lunaparku, tutaj dodatkowo spotęgowane dziwacznym zachowaniem właściciela. Chciałbym odejść jak najszybciej z tego cyrku wykańczającego mnie psychicznie, ale jednocześnie wiem, że powrót do domu będzie rozstaniem z tą doliną, z moimi górami. Nie z powodu odległości, a pieniędzy: teraz stać mnie na przyjazdy tutaj, na emeryturze będą one sporadyczne. Wkurza mnie to uzależnienie od pieniędzy i coraz bardziej dojrzewam do podjęcia radykalnej decyzji.
Ten świat jest mi coraz bardziej obcy, ponieważ nie ja i nie mnie podobni nadają mu ton, a tacy jak tamci: butni, chamscy, traktujący świat jako ich własny. Pojęcie moralnej przewagi wymyślone zostało przez tych, którzy nie mogą skutecznie sprzeciwić się silnym. Nie ma czegoś takiego. Są tylko twarde łokcie, głośne gęby i niczym niezmącona pewność siebie tępogłowych typów.
Jest też nasze wzajemne upewnianie się o słuszności, którą to słuszność tamci mają głęboko w… nosie.
Emerytura jawi mi się jako ucieczka od takich ludzi, tylko boję się swojej tęsknoty i boję się biedy.

Obawiałem się zepsucia mi całej reszty dnia, ale na szczęście udało mi się wyzwolić od przygnębiających myśli i w pełni wrócić do Trzmielowej Doliny i jej okolicy.
Nigdzie dalej nie odchodziłem. Nie chciałem się spieszyć. Chciałem mieć czas na patrzenie, a było na co. O brzozach pisałem, o świetle nie, a było tego dnia wyjątkowe. Często pełne słońce czyni kolory wyblakniętymi, a obraz płaskim. Dzisiaj światło było jasne, ale i świetliste, pogłębiające i ożywiające kolory. Brzozy rwały oczy urodą i tą swoją świetlistością; nawet trawy, jesienne już przecież, potrafiły pokazać swoją wcale nie jesienną zieleń.
Późnym popołudniem niebo zasnuły chmury, tylko wąski pasek nad karkonoskimi szczytami był wolny. Niewidoczne słońce oświetlało fragmenty dalekich gór, prześwietlając powietrze delikatnie nasycone wilgocią.
Stałem oparty o brzozę i patrzyłem. Było jak o wschodzie.
Świetliste smugi światła na początku były białe i niebieskie, później pomarańczowe, a nim zgasły, przez chwilę świeciły czerwienią.
Rozejrzałem się: świat zszarzał i stracił kolory. Zaczynał się zmierzch, a ja poczułem, że wracam do codzienności, skoro idąc w stronę samochodu szacuję czas powrotu do Leszna.




Dopisek.
Spieszyłem się. Parę razy na esce łuk drogi okazał się dość ciasny, a spojrzawszy na licznik, puszczałem gaz. Dzisiaj wstałem o 3.30, na drugi dzień miałem wstać o czwartej. Dzień Niepodległości był dla mnie dniem pracy, ponieważ musiałem jechać z karuzelą na festyn. Nie żałuję dnia z powodu niespodziewanej chwili, chociaż w ten słoneczny dzień miałem być w górach.
Czasami tak bywa, że jedna chwila, drobna rzecz, krótkie zdarzenie, odmienia nasze widzenia dnia, a bywa i tak, że z całego szeregu godzin dzień tworzących, zostaje w pamięci tylko ta chwila. Mam nadzieję, że z jedenastego dnia listopada 2019 roku uratuję przed zapomnieniem niespodziewanie przeżytą chwilę.
W pobliżu karuzeli dwóch mężczyzn ustawiło spory teleskop. Skierowali go na słońce, czasami ktoś podchodził i zaglądał w okular, w końcu i ja podszedłem.
Od razu zobaczyłem czarną kropkę i domyśliłem się, co widzę, aczkolwiek bez szczegółów.
Zobaczyłem, a obraz był bardzo wyraźny, wielką tarczę Słońca, i na jej tle mały czarny krążek – Merkurego. Oczywiście miniaturowa wielkość planety nie miała żadnego wpływu na siłę świecenia naszej gwiazdy, więc gołym okiem nic nie było widać, jednak obraz zrobił na mnie duże wrażenie.
Marzną mi dłonie, jestem głodny, drukuję paragon i wydaję resztę, myślę o powrocie do bazy, i nagle, bez żadnego stopniowania, widzę coś, co się dzieje w kosmosie, miliony kilometrów ode mnie. Po raz pierwszy w życiu patrzę na Merkurego; to nic, że jest tylko czarnym małym krążkiem, ale widzę go. Oglądam wydarzenie, o którego dzianiu się nie miałem pojęcia przed chwilą, i którego być może już nigdy nie zobaczę.
Ten widok dał mi pojęcie o trudnej do wyobrażenia odmienności spraw ludzkiego życia i zdarzeń w kosmosie, a nadto był po prostu piękny.




















18 komentarzy:

  1. Poranne mgły i słońce to doskonałe zestawienie, ostatnie ciepłe dni obfitowały w takie widoki; doskonale rozumiem Twoje odczucia, dotyczące aroganckiego traktowania natury, troski o przyszłość emerycką, złą atmosferę w pracy, choć to jeszcze tylko kilka miesięcy, ale nie do wytrzymania ... sama za rok będę emerytką, pocieszam się, że mam kawałek ziemi, ona mnie wykarmi, kiedy będzie już całkiem źle, a mnie starczy sił na jej uprawę:-) wjazdy zastąpią mi widoki na łąki i Kopystańkę, bo przecież lepiej nie będzie; rzadko można spotkać takich ludzi jak Ty, wrażliwych na piękno, przyrodę, z dobrym sercem, o ileż świat byłby prostszy i lepszy; takie chwile, jak widok Merkurego na tle tarczy słonecznej, sprawiają, że człowiek widzi swoją małość w kosmosie, nic nie znaczącą wobec jego ogromu; tak mam w sierpniowe noce, kiedy podziwiam rozgwieżdżone niebo, a świerszcze koncertują:-) znalazłam pod chatką kilka rydzów, może i w lesie są? zajrzę dziś, choć krople deszczu stukają o dach, a na świecie biało od mgły, może nie zgubię się:-) Krzysztof, nie martwmy się na zapas, mąż mój zawsze śmieje się, że nie jest tak źle, aby nie mogło być gorzej:-) pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci bardzo, Mario.
      Za wrażliwość płaci się, nierzadko dużo. Widzę to wyraźnie u młodszego syna i u córki. Czasami zazdroszczę tamtym ludziom.
      Wielkie gwieździste niebo faktycznie ma nas dobroczynny wpływ. Jest piękne, ale i pokazuje naszą małość. Działa więc oczyszczająco.
      Moja mama ma 83 lata i jeszcze trochę pracuje w ogródku. Ileż lat przed Tobą, Mario! Czasami myślę, że ziemia uprawiana z zamiłowaniem, nie tylko żywi, ale i daje siły.
      Przyznam się do swojej niewiedzy: nie znam rydzów, nie rozpoznaję, więc i nie zbieram. Może na emeryturze zakuję cechy charakterystyczne i znajdę? Podobnie miałem z kaniami, dopiero kilka lat temu zacząłem je zbierać, wcześniej byłem przestraszony ich podobieństwem do muchomorów. Jak się okazało, podobieństwo jest znikomo małe, a kanię można rozpoznać na pierwszy rzut oka. Mógłbym tak mieć i z rydzami.

      Usuń
    2. Zdjęcie numer cztery ukradłam i jest na tapecie służbowego komputera, czy mogłam? :)
      (Choć skoro o tym informuję, to już chyba to nie jest kradzież... )

      Zdjęcia jak zwykle piękne, Krzysztofie!

      Latorosłka

      Usuń
    3. Gdybyś tam była i widziała! Spójrz na zdjęcie: w środkowej jego części widać wąskie ramię góry, rośnie na niej rząd drzew. Pamiętam je. Były bajeczne, były tak uwodzicielsko piękne za tą woalką mgły, że chciałem iść do nich.
      Dlaczego więc nie poszedłem? Też się zastanawiałem. Może dlatego, że z bliska widziałbym je bez tej woalki?...

      Usuń
  2. Teraz czytam Północną Drogę Elżbiety Cherezińskiej. W Tomie I - Saga Sigrun aytorka pisze: W dawnej kulturze skandynawskiej brzoza oznaczała kobietę (runa berkano - brzoza).

    Berkano, Berkanan, Bjarkan, Beorc – brzoza.. Potencjał runy: odżywcza, macierzyńska energia, rozwój i duchowe wsparcie. Przesłanie runy: postaraj się zbliżyć do przyrody i naturalnego biegu rzeczy. Berkano to runa bogini związanej z ogniskiem domowym, dostatkiem i pomyślnością w życiu, opiekunki dzieci i matek, macierzyństwo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O! czyli jutro pogadamy o wrażeniach z lektury! Bardzo lubię Cherezińską.

      Usuń
    2. Tak, tak, Janku: duchowe wsparcie. To właśnie brzozy mogą dać.
      Ciekawe informacje zamieściłeś, Janku.
      Ci Skandynawowie też widzą piękno i kobiecość w brzozach, jak się okazuje.

      Usuń
  3. 10 listopada pogoda byłą niesamowita, aż zaskakujace, że dwa dni później spadł śnieg. Wiesz, moje zachwycanie się naturą też przerwać warkot silników, ale moje ścieżki przecięły motory. Niestety, tak samo niszczą drogi. Wysłałam im kilka czarownicowych myśli. Mam nadzieję, że poczuli ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, dobry sposób! Wysłać za nimi odpowiednie zaklęcie:
      – Żeby wam nigdy nie stan… znaczy się, żeby wam silniki stanęły i nigdy już nie były sprawne.
      Dobrze, Aniu?
      W poniedziałek byłem w Żaganiu na festynie, pogoda była cudna, a we wtorek w Lesznie był bardzo brzydki dzień, zimny i deszczowy. U was śnieg? Widziałem karkonoskie zbocza zabielone śniegiem. Zbliża się zima. Wolałbym jesień, cudną jesień, ale cóż…
      O dwudziestej planuję położyć się spać, o 5.30 zabieram Janka i jedziemy pod Tłoczynę.

      Usuń
    2. Będzie ładnie, bo śnieg już zszedł. Czekam na Was z gorącą zupą gulaszową.

      Usuń
  4. Tę wyprawę nazwałabym swobodnym plątaniem się po Twoim kaczawskim królestwie. :)
    Twoje zdjęcia wschodu słońca mylą mnie, przypominając morze, podobnie wygląda. Cudne te zdjęcia mgieł.
    Brzozy zdają mi się takie dziewczęce, jakby nigdy się nie starzały, zawsze takie same. Nigdy nie widziałam starej brzozy?
    Obszar źródliskowy, woda tryskająca ziemi. Zdumiałam się, że to możliwe. Karmiąca ziemię woda, równowaga, harmonia, nie zapomina o drugim. Suche lata, martwisz mnie i potwierdzasz smutne przeczucia, że nie jest najlepiej.
    Światło, ależ piękne było, malarskie.
    Merkury, widziałeś tę kropeczkę!
    Twoje wędrówki to jakby wędrówki na kosmicznych szlakach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie, celne spostrzeżenie: nie widać starych brzóz. Są tylko mniejsze lub większe, ale nawet te duże wyglądają młodzieńczo.
      Najurokliwsze są klasyczne źródła, z wodą tryskającą spomiędzy kamieni. Zdarza się widzieć i takie, ale nieczęsto. Zwykle woda wysącza się z ziemi, bywa, że z wielu bliskich miejsc. Ale za to niewiele dalej widać strumyczek. Te też wyglądają różnie. Szczególnie przyciągają wzrok strumyki z jasnym dnem z kamyków lub wypłukanego piasku.
      Kropeczka Merkurego zrobiła na mnie wrażenie. Nadal ją widzę.

      Usuń
    2. Na mojej drodze do pracy, gdy idę brzeżkiem lasu, rosły stare brzozy. Dwie złączone pniami przy ziemi, jakby siostry. W zeszłym tygodniu je wyrżnęli. Nie wiem, dlaczego, nie ma tam miejsca na budowę domów, nie ma tam działek, nie ma przewodów wysokiego napięcia, którym brzozy mogłyby zagrażać...
      Dlaczego ludzie robią takie rzeczy?

      Latorosłka

      Usuń
    3. Latorosłko, niska świadomość ekologiczna jako wytłumaczenie brzmi w sposób nadęty, mało przekonywający, może więc powiem tak:
      Dla mnie istotną zmianą w widzeniu drzew było dowiedzenie się o tym swoistym dopełnianiu się w wymianie gazów. Im potrzebny węgiel z wydychanego przez nas dwutlenku węgla, nam uwalniany przez nie tlen.
      Powodem drugiej zmiany było liźnięcie odrobiny wiedzy z zakresu ewolucji i genetyki. Drzewa, tak jak wszystkie gatunki fauny i flory, są z nami spokrewnione, aczkolwiek dalekimi są kuzynami. Jednak my mamy geny, drzewa też. Na dokładkę są tak samo zbudowane i tak samo działają, tak samo kodują swoje informacje, a nawet mamy parę genów bardzo podobnych. Ta wiedza prowadzi do prostego i zaskakującego wniosku: drzewa są żywymi organizmami.
      A dla tych, którzy wycinają bez wyraźnej potrzeby, to po prostu drzewo. Takie coś, co stoi wszędzie i jesienią śmieci liśćmi.

      Usuń
  5. Kurcze, jak bardzo chciałabym zobaczyć Ziemię i inne planety z kosmosu. Latem odwiedziłam planetarium w Toruniu. Pasjonujące, chociaż czasami opis mitologiczny nużący, bo nie interesowało mnie to, dlaczego ludzie tak łączyli gwiazdy w znaki, lecz one same. Jak wyglądają i dlaczego tak. Oszałamiające. Na jednym seansie byłam, bo ukłon w stronę towarzyszy, ale obiecałam sobie wizyty w planetariach, kiedy tylko będzie to możliwe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, kto by nie chciał polecieć na orbitę i zobaczyć Ziemię!
      Oszałamiające, to prawda. Kiedyś dowiedziałem się o odmienności tworzenia ciężkich i najcięższych pierwiastków w kosmosie. Otóż tylko niektóre powstają w gwiazdach, na skutek łączenie atomów lżejszych. Te najcięższe powstają w chwili zagłady wielkiej gwiazdy, a ginie ona w bardzo spektakularny sposób: wybucha tak, że widać to na drugim końcu wszechświata. Brzmi to wszystko bardzo naukowo i nijak się ma do naszego życia? Otóż nie. To, co zostało z wybuchu supernowej, ten jej popiół, te cięższe pierwiastki, są w nas, wokół nas, albo na naszych palcach, jako że jesteśmy zbudowani z tego popiołu nieistniejących już gwiazd, a złoto tylko stamtąd pochodzi.
      Prawda ta zrobiła na mnie wrażenie doskonałym połączeniem zawiłych praw fizyki atomowej i poetyckości jednocześnie.

      Usuń
  6. Któż by nie chciał? To prawda. Dzisiaj wysłuchałam podcastu, który poddawał wątpliwość urodzenie się życia z ziemskiej zupy. Na dwoje babka wróżyła. zastanowienie budzi ograniczona pula genów i ostatnie okrycia nawet wielokomórkowych organizmów na dnie oceanicznych dziur, wykorzystujących dostępne zasoby.
    Poetyczne to wszystko:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słyszałem o tej teorii. O ile dobrze pamiętam, chodzi w niej o cegiełki życia, złożone związki chemiczne, z których jesteśmy zbudowani, a znajdowane w meteorach spadających na Ziemię. Zdaje się, że żywych organizmów nie przeniosły na nasza planetę, mogły jednak pomóc zrobić pierwsze kroki.
      Jak było, tego się raczej nie dowiemy. Jedno jest pewne: życie powstało raz jeden, i wszystkie żywe organizmy, od ludzi i małp, poprzez robaki po bakterie, pochodzą od wspólnego protoplasty.
      Właśnie ten fakt ma dla mnie wielkie znaczenie. Jest bardzo „zielony”.

      Usuń