101119
Komarno,
Przełęcz Komarnicka, zbocza Ziemskiego Kopczyka, Barańca, Maślaka
i Ogiera.
Wysoczka
i Trzmielowa Dolina.
Dzisiejszą
trasę można nazwać kaczawskim klasykiem, skoro powtarzałem ją
kilka już razy.
Samochód
zostawiam na końcu wiejskiej uliczki, kilka minut od przełęczy,
kwadrans drogi od miejsca pod Barańcem, z którego widok jest na
dwie strony grzbietu. Dobre miejsce na powitanie dnia. Stamtąd jest
pół godziny niespiesznego marszu na widokowe zbocza Maślaka, a te
sąsiadują z Trzmielową Doliną. Tak więc wszystkie ulubione
miejsca mam blisko siebie.
Tym
razem godzinę pobudki ustaliłem dobrze, i na widokowym miejscu
byłem krótko przed wschodem słońca. Widok zaskoczył mnie i po
prostu olśnił.
Doliny
i przełęcze wypełniała biała mgła, a ponad nią wystawały
wyższe szczyty gór. Powietrze było przejrzyste, widoczność
dobra, a kolory i ich przemiany zadziwiały. Na początku tonacje
były zimowe, białe i czarne i lekkim niebieskim zabarwieniem, a gdy
schowane za chmurami słońce było wyżej, barwy nabierały
cieplejszych odcieni żółci, szafranu i pomarańczy. Mgły nie były
rozmyte, a wyraziste i jasne; wydawało się, że ich konsystencja
jest płynna, że przelewają się między górami. Po wschodzie
słońca ich kolory coraz bardziej przypominały mi barwy masy
perłowej widzianej kiedyś muszli, dodając do swojej bieli
stonowanego ciepłego połysku.
Tak
było ma wschodzie, gdy patrzyłem w stronę niewidocznego słońca,
natomiast na południu, tam, gdzie Karkonosze, przeważały
mlecznoniebieskie kolory rozmywające kontury gór.
Blisko
godzinę tam stałem, nie mogąc się napatrzeć na piękny widok i
przemiany kolorów. Odchodziłem, wracałem, idąc odwracałem się,
świadomy wyjątkowości widoku: takiego nieprędko zobaczę
ponownie.
Na
zboczach Maślaka mam swoje zagajniki brzozowe, odwiedzane ilekroć
jestem w pobliżu.
Ze ścieżki pod lasem zszedłem tam, gdzie z
daleka widziałem intensywnie żółte brzozy. W słońcu świeciły
jaskrawo i przyciągały wzrok swoją bajeczną urodą. Brzozy
pierwsze liście gubią już w sierpniu, ale teraz, w listopadzie,
gdy większość drzew jest już naga, one chwalą się
najpiękniejszymi strojami jesiennymi. Jeszcze za miesiąc, w czarnym
i nagim grudniu, będą trzymały listki, a nawet ich garstką
potrafią wystroić się niczym modelka na wybieg. Cały dzień
patrzyłem na nie, takie piękne, aż przyszło mi do głowy, że one
tak specjalnie pokazują się mi, wiedząc o godzinie mojego zachwytu
miłorzębami. Jakby chciały mi powiedzieć:
–
Widzisz! Wcale nie jesteśmy brzydsze od tamtych dziwadeł!
–
Nie jesteście brzydsze, wprost przeciwnie: dla mnie jesteście
najpiękniejsze.
Podchodziłem
do nich i obejmowałem je. One mają coś takiego w sobie, nie wiem
co to jest, ale działanie czuję. Bliskość i dotyk brzóz dobrze
na mnie działa, w czym nie jedyne ich podobieństwo do kobiet.
Z
dna doliny podnosiła się mgła. Patrzyłem na nią z ciekawością,
ale też z odrobiną niechęci. Nie chciałem, żeby zasłoniła mi
słoneczne widoki. Nie udało się jej. Kiedy tylko podniosła się
wyżej, trafiona słońcem znikała bez śladu.
Zakolami,
nie spiesząc się, odwiedzałem znane miejsca i zakamarki, ale jak
to zwykle bywa, znajdowałem i nowe, od razu dopisywane do mojej
listy miejsc wartych odwiedzenia. Idąc w pobliżu lasu, zobaczyłem
drzewo wyższe od innych, więc wszedłem między drzewa żeby je
poznać; równie strzelistej lipy nie widziałem. Skręciłem ku
znanej mi kępce drzew, chcąc przypomnieć sobie ich gatunki,
poszedłem na brzeg innego lasu zobaczyć, jak się ma jedyna ocalała
daglezja, objąłem samotny niewielki dąb, bo ujął mnie swoją
zgrabną sylwetką i brązem liści, a później tak się ustawiłem,
żeby widzieć słońce między liśćmi brzóz. Prześwietlone
słońcem liście drzew są piękne.
Nie
odchodziłem daleko. Wszedłem tylko na Przełęcz pod Kobyłą dla
zobaczenia gór po drugiej jej stronie, a może dla wyjątkowego
głogu tam rosnącego. Kiedyś wypatrywałem go z dna doliny, i
dopiero później uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie o to
drzewko chodziło, a o miłe dla mnie potwierdzenie bycia u siebie.
Paręset
metrów dalej, nadal na zboczu Ogiera, jest kolejne moje miejsce:
kamieniste wybrzuszenia na łące, z którego wyrasta parę brzóz i
różany krzew. Pod nim kamienie układają się w wygodne siedzisko,
a siedzieć można tam długo, mając przed sobą górną część
Trzmielowej Doliny i kilka kaczawskich szczytów, a dalej, na pół
niebieskie odległością, Sokoliki i Karkonosze.
Te
dwie czarne kropki na zdjęciu to wędrowcy – rzadki tutaj widok.
Dno
doliny jest obszarem źródliskowym, z wodą wysączającą się z
czarnej ziemi leniwie, ale z wielu miejsc. Widziałem tam strumyki
łączące się z innymi już po paru metrach samodzielnego
istnienia, czarne bagienka z charakterystycznymi kępami traw,
okresowe rozlewiska, ale i suche małe jary – ślady strumyków
istniejących w mokrych latach. Całe to wodne bogactwo przyrody jest
niewielkie, wszak i dolina nie jest rozległa, jednak wielkości
dodaje urozmaicenie i nierzadkie ukrycie za zwartymi ścianami tarnin
i głogów.
Na
zboczach też jest dużo strumyków, a ich początkiem częściej są
pojedyncze źródła. Bywa i tam, że woda pojawia się na malutkim
obszarze źródliskowym, ale z reguły wydostaje się na powierzchnię
w jednym konkretnym miejscu. Wystarczy rozchylić trawy, żeby
zobaczyć jeden z cudów natury: źródło czystej wody, w słońcu
tak uroczo migoczącej refleksami światła.
Znam
te strumienie. Nie jeden przeszedłem cały, od ujścia do źródła,
przy czym raz jeszcze zaznaczę niewielką skalę całej doliny: te
strumienie mają 50 albo 100 metrów długości, rzadko więcej. To w
źródle jednego z nich, wśród drzew ocieniających miniaturowy
jar, znalazłem wysypane śmieci i gnijące belki siana. Dzisiaj
zajrzałem tam żeby zrobić zdjęcie: oto jak wygląda czyn
barbarzyńcy, współczesnego Wandala.
Obok
toczy swoje wody strumyczek mający więcej szczęścia. Poznałem go
na wiosnę, dzisiaj poszedłem odwiedzić i zobaczyć, czy ma się
lepiej. Nie, to nie przenośnia. Otóż często tak jest, że kiedyś
początek strumienia był wyżej i dalej – o dziesięć, czasami
pięćdziesiąt metrów. Poznać łatwo nie tylko po rzędzie
wodolubnych drzew, ale i po ukształtowaniu terenu. Gdzieś na zboczu
linia pola czy łąki lekko się załamuje, tworząc szybko
pogłębiający się rowek. Parę metrów dalej ma już wyraźny
V-kształtny przekrój, przy czym ten jar jest malutki, można
przejść go jednym krokiem. Na jego początku nic nie widać, ot, po
prostu początek rowka w ziemi, ale nie zawsze tak jest. Jeśli woda
wypływała tam niedawno, czasami widać wymyte kamienie lub
odsłonięte korzenie drzew. W ostatnich suchych latach obserwuję
przesuwanie się początku strumieni w dół, przy czym wiele z nich
traci źródło, klasyczny swój początek. Wtedy woda stopniowo
pokazuje się na dnie: najpierw widać nieco większą wilgotność
ziemi, parę kroków niżej dno podchodzi wodą, a dalej można
zauważyć, jak zbiera siły i maleńką strużką daje początek
strumieniowi.
Przesuwanie
się tego miejsca w górę lub w dół umożliwia poznanie aktualnego
trendu w wodnym bilansie okolicy.
Ten
mój strumyk nie zmienił się od wiosny. Zaczyna się stopniowym
wyciekiem z dna swojego miniaturowego jaru kilka kroków od dawnego
swojego źródła. Nieco niżej wypływa spomiędzy drzew i płynąc
łąką, skręca ostro w stronę grupy drzew rosnących niżej.
Stałem
przy nim właśnie tam, gdzie nie było drzew, i po odsunięciu traw
patrzyłem na migotliwą wstążkę wody. Strumyk miał szerokość
dłoni, szemrał cichutko, a na jego dnie jaśniał wypłukany żwir.
Niewiele
odszedłem od tego miejsca, gdy usłyszałem warkot silników. Quadów
było osiem, może dziesięć. Przejeżdżały dokładnie w miejscu
mojego patrzenia na strumień i zatrzymywały się opodal. Kierowcy
wysiedli, słyszałem ich głośne rozmowy, ordynarne słowa i rechot
śmiechów.
Wróciłem
i obejrzałem miejsce ich przeprawy. Strumyka nie mogłem zobaczyć
pod warstwą wyrwanej trawy zmieszanej z ziemią. Patrzyłem, czując
pieczenie łez z oczach.
Za
mną, z odległości może pięćdziesięciu metrów, nadal dobiegały
odgłosy rozmów tamtych. Wydały się głosami ludzi pewnych siebie
i z siebie zadowolonych.
Poczułem
smutek, bezsilność i wyobcowanie. Wydałem się sobie śmieszny,
godny politowania, niemal żałosny, z tym swoim nachylaniem się nad
strumykiem, który tamci w chwilę później wzięli gwałtem niczym
dziewkę portową, zauważając go jedynie jako przeszkodę w
jeździe.
Znowu
wróciły do mnie, nie bez powodu właśnie teraz, myśli o kłopotach
w pracy.
Do
emerytury mam osiem miesięcy. Jeszcze rok temu wydawało mi się, że
gdy zostanie mi tak niewiele, będzie mi łatwiej, ale okazało się,
że jest odwrotnie: im bliżej końca, tym ciężej znoszę okropne
stosunki międzyludzkie i naturalne uciążliwości pracy w
lunaparku, tutaj dodatkowo spotęgowane dziwacznym zachowaniem
właściciela. Chciałbym odejść jak najszybciej z tego cyrku
wykańczającego mnie psychicznie, ale jednocześnie wiem, że powrót
do domu będzie rozstaniem z tą doliną, z moimi górami. Nie z
powodu odległości, a pieniędzy: teraz stać mnie na przyjazdy
tutaj, na emeryturze będą one sporadyczne. Wkurza mnie to
uzależnienie od pieniędzy i coraz bardziej dojrzewam do podjęcia
radykalnej decyzji.
Ten
świat jest mi coraz bardziej obcy, ponieważ nie ja i nie mnie
podobni nadają mu ton, a tacy jak tamci: butni, chamscy, traktujący
świat jako ich własny. Pojęcie moralnej przewagi wymyślone
zostało przez tych, którzy nie mogą skutecznie sprzeciwić się
silnym. Nie ma czegoś takiego. Są tylko twarde łokcie, głośne
gęby i niczym niezmącona pewność siebie tępogłowych typów.
Jest
też nasze wzajemne upewnianie się o słuszności, którą to
słuszność tamci mają głęboko w… nosie.
Emerytura
jawi mi się jako ucieczka od takich ludzi, tylko boję się swojej
tęsknoty i boję się biedy.
Obawiałem
się zepsucia mi całej reszty dnia, ale na szczęście udało mi się
wyzwolić od przygnębiających myśli i w pełni wrócić do
Trzmielowej Doliny i jej okolicy.
Nigdzie
dalej nie odchodziłem. Nie chciałem się spieszyć. Chciałem mieć
czas na patrzenie, a było na co. O brzozach pisałem, o świetle
nie, a było tego dnia wyjątkowe. Często pełne słońce czyni
kolory wyblakniętymi, a obraz płaskim. Dzisiaj światło było
jasne, ale i świetliste, pogłębiające i ożywiające kolory.
Brzozy rwały oczy urodą i tą swoją świetlistością; nawet
trawy, jesienne już przecież, potrafiły pokazać swoją wcale nie
jesienną zieleń.
Późnym
popołudniem niebo zasnuły chmury, tylko wąski pasek nad
karkonoskimi szczytami był wolny. Niewidoczne słońce oświetlało
fragmenty dalekich gór, prześwietlając powietrze delikatnie
nasycone wilgocią.
Stałem
oparty o brzozę i patrzyłem. Było jak o wschodzie.
Świetliste
smugi światła na początku były białe i niebieskie, później
pomarańczowe, a nim zgasły, przez chwilę świeciły czerwienią.
Rozejrzałem
się: świat zszarzał i stracił kolory. Zaczynał się zmierzch, a
ja poczułem, że wracam do codzienności, skoro idąc w stronę
samochodu szacuję czas powrotu do Leszna.
Dopisek.
Spieszyłem
się. Parę razy na esce łuk drogi okazał się dość ciasny, a
spojrzawszy na licznik, puszczałem gaz. Dzisiaj wstałem o 3.30, na
drugi dzień miałem wstać o czwartej. Dzień Niepodległości był
dla mnie dniem pracy, ponieważ musiałem jechać z karuzelą na
festyn. Nie żałuję dnia z powodu niespodziewanej chwili, chociaż
w ten słoneczny dzień miałem być w górach.
Czasami
tak bywa, że jedna chwila, drobna rzecz, krótkie zdarzenie,
odmienia nasze widzenia dnia, a bywa i tak, że z całego szeregu
godzin dzień tworzących, zostaje w pamięci tylko ta chwila. Mam
nadzieję, że z jedenastego dnia listopada 2019 roku uratuję przed
zapomnieniem niespodziewanie przeżytą chwilę.
W
pobliżu karuzeli dwóch mężczyzn ustawiło spory teleskop.
Skierowali go na słońce, czasami ktoś podchodził i zaglądał w
okular, w końcu i ja podszedłem.
Od
razu zobaczyłem czarną kropkę i domyśliłem się, co widzę,
aczkolwiek bez szczegółów.
Zobaczyłem,
a obraz był bardzo wyraźny, wielką tarczę Słońca, i na jej tle
mały czarny krążek – Merkurego. Oczywiście miniaturowa wielkość
planety nie miała żadnego wpływu na siłę świecenia naszej
gwiazdy, więc gołym okiem nic nie było widać, jednak obraz zrobił
na mnie duże wrażenie.
Marzną
mi dłonie, jestem głodny, drukuję paragon i wydaję resztę, myślę
o powrocie do bazy, i nagle, bez żadnego stopniowania, widzę coś,
co się dzieje w kosmosie, miliony kilometrów ode mnie. Po raz
pierwszy w życiu patrzę na Merkurego; to nic, że jest tylko
czarnym małym krążkiem, ale widzę go. Oglądam wydarzenie, o
którego dzianiu się nie miałem pojęcia przed chwilą, i którego
być może już nigdy nie zobaczę.
Ten
widok dał mi pojęcie o trudnej do wyobrażenia odmienności spraw
ludzkiego życia i zdarzeń w kosmosie, a nadto był po prostu
piękny.
Poranne mgły i słońce to doskonałe zestawienie, ostatnie ciepłe dni obfitowały w takie widoki; doskonale rozumiem Twoje odczucia, dotyczące aroganckiego traktowania natury, troski o przyszłość emerycką, złą atmosferę w pracy, choć to jeszcze tylko kilka miesięcy, ale nie do wytrzymania ... sama za rok będę emerytką, pocieszam się, że mam kawałek ziemi, ona mnie wykarmi, kiedy będzie już całkiem źle, a mnie starczy sił na jej uprawę:-) wjazdy zastąpią mi widoki na łąki i Kopystańkę, bo przecież lepiej nie będzie; rzadko można spotkać takich ludzi jak Ty, wrażliwych na piękno, przyrodę, z dobrym sercem, o ileż świat byłby prostszy i lepszy; takie chwile, jak widok Merkurego na tle tarczy słonecznej, sprawiają, że człowiek widzi swoją małość w kosmosie, nic nie znaczącą wobec jego ogromu; tak mam w sierpniowe noce, kiedy podziwiam rozgwieżdżone niebo, a świerszcze koncertują:-) znalazłam pod chatką kilka rydzów, może i w lesie są? zajrzę dziś, choć krople deszczu stukają o dach, a na świecie biało od mgły, może nie zgubię się:-) Krzysztof, nie martwmy się na zapas, mąż mój zawsze śmieje się, że nie jest tak źle, aby nie mogło być gorzej:-) pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci bardzo, Mario.
UsuńZa wrażliwość płaci się, nierzadko dużo. Widzę to wyraźnie u młodszego syna i u córki. Czasami zazdroszczę tamtym ludziom.
Wielkie gwieździste niebo faktycznie ma nas dobroczynny wpływ. Jest piękne, ale i pokazuje naszą małość. Działa więc oczyszczająco.
Moja mama ma 83 lata i jeszcze trochę pracuje w ogródku. Ileż lat przed Tobą, Mario! Czasami myślę, że ziemia uprawiana z zamiłowaniem, nie tylko żywi, ale i daje siły.
Przyznam się do swojej niewiedzy: nie znam rydzów, nie rozpoznaję, więc i nie zbieram. Może na emeryturze zakuję cechy charakterystyczne i znajdę? Podobnie miałem z kaniami, dopiero kilka lat temu zacząłem je zbierać, wcześniej byłem przestraszony ich podobieństwem do muchomorów. Jak się okazało, podobieństwo jest znikomo małe, a kanię można rozpoznać na pierwszy rzut oka. Mógłbym tak mieć i z rydzami.
Zdjęcie numer cztery ukradłam i jest na tapecie służbowego komputera, czy mogłam? :)
Usuń(Choć skoro o tym informuję, to już chyba to nie jest kradzież... )
Zdjęcia jak zwykle piękne, Krzysztofie!
Latorosłka
Gdybyś tam była i widziała! Spójrz na zdjęcie: w środkowej jego części widać wąskie ramię góry, rośnie na niej rząd drzew. Pamiętam je. Były bajeczne, były tak uwodzicielsko piękne za tą woalką mgły, że chciałem iść do nich.
UsuńDlaczego więc nie poszedłem? Też się zastanawiałem. Może dlatego, że z bliska widziałbym je bez tej woalki?...
Teraz czytam Północną Drogę Elżbiety Cherezińskiej. W Tomie I - Saga Sigrun aytorka pisze: W dawnej kulturze skandynawskiej brzoza oznaczała kobietę (runa berkano - brzoza).
OdpowiedzUsuńBerkano, Berkanan, Bjarkan, Beorc – brzoza.. Potencjał runy: odżywcza, macierzyńska energia, rozwój i duchowe wsparcie. Przesłanie runy: postaraj się zbliżyć do przyrody i naturalnego biegu rzeczy. Berkano to runa bogini związanej z ogniskiem domowym, dostatkiem i pomyślnością w życiu, opiekunki dzieci i matek, macierzyństwo.
O! czyli jutro pogadamy o wrażeniach z lektury! Bardzo lubię Cherezińską.
UsuńTak, tak, Janku: duchowe wsparcie. To właśnie brzozy mogą dać.
UsuńCiekawe informacje zamieściłeś, Janku.
Ci Skandynawowie też widzą piękno i kobiecość w brzozach, jak się okazuje.
10 listopada pogoda byłą niesamowita, aż zaskakujace, że dwa dni później spadł śnieg. Wiesz, moje zachwycanie się naturą też przerwać warkot silników, ale moje ścieżki przecięły motory. Niestety, tak samo niszczą drogi. Wysłałam im kilka czarownicowych myśli. Mam nadzieję, że poczuli ;)
OdpowiedzUsuńO, dobry sposób! Wysłać za nimi odpowiednie zaklęcie:
Usuń– Żeby wam nigdy nie stan… znaczy się, żeby wam silniki stanęły i nigdy już nie były sprawne.
Dobrze, Aniu?
W poniedziałek byłem w Żaganiu na festynie, pogoda była cudna, a we wtorek w Lesznie był bardzo brzydki dzień, zimny i deszczowy. U was śnieg? Widziałem karkonoskie zbocza zabielone śniegiem. Zbliża się zima. Wolałbym jesień, cudną jesień, ale cóż…
O dwudziestej planuję położyć się spać, o 5.30 zabieram Janka i jedziemy pod Tłoczynę.
Będzie ładnie, bo śnieg już zszedł. Czekam na Was z gorącą zupą gulaszową.
UsuńTę wyprawę nazwałabym swobodnym plątaniem się po Twoim kaczawskim królestwie. :)
OdpowiedzUsuńTwoje zdjęcia wschodu słońca mylą mnie, przypominając morze, podobnie wygląda. Cudne te zdjęcia mgieł.
Brzozy zdają mi się takie dziewczęce, jakby nigdy się nie starzały, zawsze takie same. Nigdy nie widziałam starej brzozy?
Obszar źródliskowy, woda tryskająca ziemi. Zdumiałam się, że to możliwe. Karmiąca ziemię woda, równowaga, harmonia, nie zapomina o drugim. Suche lata, martwisz mnie i potwierdzasz smutne przeczucia, że nie jest najlepiej.
Światło, ależ piękne było, malarskie.
Merkury, widziałeś tę kropeczkę!
Twoje wędrówki to jakby wędrówki na kosmicznych szlakach.
Właśnie, celne spostrzeżenie: nie widać starych brzóz. Są tylko mniejsze lub większe, ale nawet te duże wyglądają młodzieńczo.
UsuńNajurokliwsze są klasyczne źródła, z wodą tryskającą spomiędzy kamieni. Zdarza się widzieć i takie, ale nieczęsto. Zwykle woda wysącza się z ziemi, bywa, że z wielu bliskich miejsc. Ale za to niewiele dalej widać strumyczek. Te też wyglądają różnie. Szczególnie przyciągają wzrok strumyki z jasnym dnem z kamyków lub wypłukanego piasku.
Kropeczka Merkurego zrobiła na mnie wrażenie. Nadal ją widzę.
Na mojej drodze do pracy, gdy idę brzeżkiem lasu, rosły stare brzozy. Dwie złączone pniami przy ziemi, jakby siostry. W zeszłym tygodniu je wyrżnęli. Nie wiem, dlaczego, nie ma tam miejsca na budowę domów, nie ma tam działek, nie ma przewodów wysokiego napięcia, którym brzozy mogłyby zagrażać...
UsuńDlaczego ludzie robią takie rzeczy?
Latorosłka
Latorosłko, niska świadomość ekologiczna jako wytłumaczenie brzmi w sposób nadęty, mało przekonywający, może więc powiem tak:
UsuńDla mnie istotną zmianą w widzeniu drzew było dowiedzenie się o tym swoistym dopełnianiu się w wymianie gazów. Im potrzebny węgiel z wydychanego przez nas dwutlenku węgla, nam uwalniany przez nie tlen.
Powodem drugiej zmiany było liźnięcie odrobiny wiedzy z zakresu ewolucji i genetyki. Drzewa, tak jak wszystkie gatunki fauny i flory, są z nami spokrewnione, aczkolwiek dalekimi są kuzynami. Jednak my mamy geny, drzewa też. Na dokładkę są tak samo zbudowane i tak samo działają, tak samo kodują swoje informacje, a nawet mamy parę genów bardzo podobnych. Ta wiedza prowadzi do prostego i zaskakującego wniosku: drzewa są żywymi organizmami.
A dla tych, którzy wycinają bez wyraźnej potrzeby, to po prostu drzewo. Takie coś, co stoi wszędzie i jesienią śmieci liśćmi.
Kurcze, jak bardzo chciałabym zobaczyć Ziemię i inne planety z kosmosu. Latem odwiedziłam planetarium w Toruniu. Pasjonujące, chociaż czasami opis mitologiczny nużący, bo nie interesowało mnie to, dlaczego ludzie tak łączyli gwiazdy w znaki, lecz one same. Jak wyglądają i dlaczego tak. Oszałamiające. Na jednym seansie byłam, bo ukłon w stronę towarzyszy, ale obiecałam sobie wizyty w planetariach, kiedy tylko będzie to możliwe.
OdpowiedzUsuńHa, kto by nie chciał polecieć na orbitę i zobaczyć Ziemię!
UsuńOszałamiające, to prawda. Kiedyś dowiedziałem się o odmienności tworzenia ciężkich i najcięższych pierwiastków w kosmosie. Otóż tylko niektóre powstają w gwiazdach, na skutek łączenie atomów lżejszych. Te najcięższe powstają w chwili zagłady wielkiej gwiazdy, a ginie ona w bardzo spektakularny sposób: wybucha tak, że widać to na drugim końcu wszechświata. Brzmi to wszystko bardzo naukowo i nijak się ma do naszego życia? Otóż nie. To, co zostało z wybuchu supernowej, ten jej popiół, te cięższe pierwiastki, są w nas, wokół nas, albo na naszych palcach, jako że jesteśmy zbudowani z tego popiołu nieistniejących już gwiazd, a złoto tylko stamtąd pochodzi.
Prawda ta zrobiła na mnie wrażenie doskonałym połączeniem zawiłych praw fizyki atomowej i poetyckości jednocześnie.
Któż by nie chciał? To prawda. Dzisiaj wysłuchałam podcastu, który poddawał wątpliwość urodzenie się życia z ziemskiej zupy. Na dwoje babka wróżyła. zastanowienie budzi ograniczona pula genów i ostatnie okrycia nawet wielokomórkowych organizmów na dnie oceanicznych dziur, wykorzystujących dostępne zasoby.
OdpowiedzUsuńPoetyczne to wszystko:)
Słyszałem o tej teorii. O ile dobrze pamiętam, chodzi w niej o cegiełki życia, złożone związki chemiczne, z których jesteśmy zbudowani, a znajdowane w meteorach spadających na Ziemię. Zdaje się, że żywych organizmów nie przeniosły na nasza planetę, mogły jednak pomóc zrobić pierwsze kroki.
UsuńJak było, tego się raczej nie dowiemy. Jedno jest pewne: życie powstało raz jeden, i wszystkie żywe organizmy, od ludzi i małp, poprzez robaki po bakterie, pochodzą od wspólnego protoplasty.
Właśnie ten fakt ma dla mnie wielkie znaczenie. Jest bardzo „zielony”.