061020
Twardocice, Kamiennik, Obora, zboczami Wzniesień Płakowickich do Świątka, wejście na szczyt wzgórza, polami powrót do wioski Twardocice.
Ledwie minął tydzień, a już wróciłem w okolice Twardocic. Nie zdarza mi się poznać wszystkich ładnych miejsc w pierwszym dniu wędrówki, nie zdarzyło i kilka dni temu, gdy byłem tutaj po raz pierwszy. Na koniec dzisiejszej wędrówki stwierdziłem, że poznawszy więcej, nadal nie byłem wszędzie, więc zapewne nie ostatni to dzień w tej okolicy.
Wioska Twardocice leży w rozległej, chociaż płytkiej dolinie ograniczonej od północy pasmem malowniczych wzgórz; jednym z najwyższych i najbliższych wsi jest Świątek. Z encyklopedii dowiedziałem się o jego wulkanicznym pochodzeniu, bazaltach, starym kamieniołomie oraz o dawnym miejscu kultu religijnego na szczycie, co miałoby tłumaczyć nazwę.
Z wioski poszedłem na północ, ku wzgórzom. Dwa z nich obszedłem wokół, później szedłem zboczami, granicą lasów. Czasami polną drogą, czasami polem. Wszedłem i w las chcąc odnaleźć szczyt z wieżą widzianą z pól. Szukając przejść i starając się nie zgubić kierunku, rozglądałem się za grzybami. Było wilgotno i ciepło, a grzybów nie znalazłem. Dlaczego? Mówi się o zależności ich wysypu od fazy Księżyca; czy to prawda, nie wiem.
Zaraz, nie ma grzybów? Są! Proszę, oto cała ich wielka rodzina! Czy ktoś wie, jakie ich miano?
Nie znalazłszy innych grzybów, ani kierunkiem pasującego duktu w nieznanym lesie, zrezygnowałem, zwłaszcza, że otwarte przestrzenie kusiły dalekimi widokami.
Rozległe, lekko falujące pola, nieliczne miedze, kępy drzew, odległy traktor bezgłośnie sunący po wielkim polu, nareszcie widoczne i rozpoznawane dalekie góry, sąsiedni łańcuch łagodnych wzgórz z polami podchodzącymi pod zalesione szczyty, drzewo nachylone nad drogą, spłoszona przeze mnie sarna, kropelki wody na owocach dzikiej róży. Szedłem, patrzyłem i słuchałem siebie.
W pewnej chwili uświadomiłem sobie, że w połączeniu licznych a drobnych szczegółów krajobrazu staram się znaleźć istotę jego urody, ów tajemny pierwiastek piękna, który niczym magnes przyciąga mnie w te strony.
Nie znajdę go i nawet nie będę zbytnio dociekać, ponieważ wiem już, że wrażenie piękna bywa zwiewne, wrażliwe na dociekania, czyli na próbę jego uchwycenia świadomą myślą; wszak piękno raczej się odczuwa i przeżywa, niż rozumie.
Tydzień temu tylko wszedłem w las na zboczu Świątka, dzisiaj obiecałem sobie odszukać bazaltowe grzędy mające być gdzieś bliżej szczytu, ale właściwie nie wiem, po co. Po prostu przeczytałem o nich i chciałem je zobaczyć.
Idąc między ołowianymi pniami ładnych buków, dość szybko znalazłem stary kamieniołom, później pokazały się pojedyncze bazaltowe złomki leżące w ściółce, a wyżej zobaczyłem szukane grzędy. Były stare jak sam Chronos – omszałe, zarośnięte, spękane, ale były. Nad nimi, pomiędzy drzewami, zauważyłem kształt stromego stożka: bazaltowy szczyt neku.
Słowo o odmianie. Nie będąc pewny formy dopełniacza słowa nek, zajrzałem do Internetu: jednej stronie piszą „neku”, na drugiej „neka”. Powiedziałbym, że raczej neka, ale… nie wiem.
W encyklopedii przeczytałem o bazalcie plioceńskim, a więc mającym 3 do 5 milionów lat, co sprawdziłem, bo nazwy epok geologicznych mylą mi się beznadziejnie. Chwila w życiu planety, bezmiar czasu dla nas. Za kilka milionów lat Ziemia zmieni oblicze, żyć będą odmienne od współczesnych gatunki fauny i flory, może już ludzi nie będzie, a te czarne skały nadal będą tkwiły w ziemi, skruszałe i rozsypane jedynie z wierzchu.
Podszedłem pod szczytowy stożek bazaltów. Nie planowałem wejścia, kilkumetrowa ściana jest bardzo stroma, ale kiedy zobaczyłem wyślizgane krawędzie skał, zrozumiałem, że wiele osób wchodziło na szczyt i ja też wejdę.
Zostawiłem kije u podstawy i wdrapałem się na szczyt stożka. Drzewa zasłaniały dal, jedynie drobny fragment widnokręgu był widoczny, a widok stamtąd byłby ładny. Lepiej niech tak będzie, niech nikt nie wpadnie na pomysł postawienia tutaj wieży widokowej.
Zejście ze skały nie było czyste. W jednym miejscu, nie mogąc stopą znaleźć półki, zsunąłem się, kurczowo zaciskając dłonie na występie. Łatwiej się wchodzi niż schodzi.
Na drzewie u podstawy bazaltowego skały przypięta jest kartka informująca o Świątku jako górze zaliczanej do korony Sudetów i Gór Kaczawskich.
Ciekawe, czy ja, po stu sześćdziesięciu dniach spędzonych w tych górach, mam prawo założyć ich koronę. Muszę to sprawdzić.
Sprawdziłem, byłem na wszystkich dziesięciu szczytach tam wymienionych, ale Świątka wśród nich nie ma. Dziwne. Chyba nie jeden cesarz nadaje prawo noszenia korony i nie według tych samych reguł. Mam więc prawo do korony, czy nie? A jeśli mam, to idąc w moje góry, mam zakładać koronę, czy czapkę?
Znalazłem drugą listę, znacznie dłuższą.
Nie byłem na czterech szczytach wymienionych na niej. Uwzględnię je w swoich planach wędrówek, mimo że nie zamierzam starać się o odznakę. Za dużo zabiegów przy udowadnianiu, a poza tym uważam, że kaczawską koronę z dodatkową wielką perłą i tak zdobyłem w czasie dziewięciu lat włóczenia się po tych górach.
Wracałem do wioski. Mijał kolejny dzień polnych dróżek i pogórzańskich górek.
Teraz, po paru tygodniach od wędrówki, nawet szara droga pod chmurnym niebem oglądana na zdjęciu jest piękną. Chciałbym pójść nią. Niech będzie smutna i zapłakana, ale żebym ją widział i nie tęsknił.