081020
Proboszczów, Twardocice, pomnik schwenckfeldystów, polami pod Ostrzycę, wokół góry, wejście szlakiem na szczyt, powrót do wioski.
W drugim dniu wspólnego włóczenia się po Sudetach zaciągnąłem Janka w swoje góry. Wiadomo przecież, że wszędzie dobrze i ładnie, ale u siebie najlepiej i najładniej. Gdzie konkretnie? Po raz trzeci na pogórze, w okolice Twardocic, wszak wiele jest tam jeszcze zakątków i dróg mi nieznanych.
Jedną z nich poszliśmy nastawieni nie tyle na dojście w określone miejsce, co na patrzenie i zobaczenie jak najwięcej. Było pogodnie, kolorowo, jesiennie. Często zatrzymywaliśmy się coś oglądając, gdzieś patrząc, robiąc zdjęcia albo gadając. Dobrze się nam szło.
Rytmiczny, głośny i tak charakterystyczny dźwięk kazał nam podnieść głowy. Nisko leciały dwa żurawie.
– Para – powiedział Janek.
Wyciągnięte jak struny sylwetki tych wielkich ptaków, dźwięk ich lotu, myśl o ich odlocie jako symbolu końca ciepłych dni, zrobiły na mnie duże wrażenie. Widok klucza żurawi, ich klangor, ów przejmujący krzyk zwiastujący listopadowe szarugi i bliską zimę, jest przejmujący i jednocześnie wspaniały. Budzi nostalgię, smutek i pragnienie zabrania się z nimi gdzieś daleko, bliżej słońca, ale też pojawiają się niewyrażone słowami myśli o niezmiennym rytmie przyrody, o odwiecznych jej prawach, a jeszcze głębiej nutki pocieszenia i nadziei.
Z
wioskowej uliczki skręciliśmy w drogę obiecującą zaprowadzić
nas do pomnika schwenckfeldystów.
Nie wiedziałem, kim są; może ruch religijny, może nazwa oddziału wojskowego? Później dowiedziałem się, że byli to chrześcijanie mieszkający w tamtej okolicy, a wystarczającym powodem do ich prześladowań były niewielkie odmienności dogmatyczne, na przykład nieuznawanie chrztu dzieci czy transsubstancjacji. Nie wyjaśniam znaczenia tego pojęcia, ponieważ dotyczy dogmatu wiary, więc chrześcijanin powinien je znać.W moim widzeniu różnice dogmatyczne między odłamami chrześcijaństwa bywają tak drobne, że czasami trudno je zrozumieć, jednak tej grupie wiernych, która miała więcej wyznawców i bliższe kontakty z władzami, zawsze wystarczały do usprawiedliwienia prześladowań a nawet mordów.W drugiej połowie XVIII wieku nieliczna grupa schwenckfeldystów wyemigrowała do USA. Ich potomkowie żyją i nadal wyznają swoją wersję chrześcijaństwa. Nie zapomnieli o przodkach i braciach w wierze: pomnik i tablica pamiątkowa są odrestaurowane na ich koszt.
Myśl o tych ludziach powróciła kilka godzin później, na zboczu Ostrzycy, gdzie przy rozwidleniu szlaków stoi tablica informacyjna. Przeczytałem o micie tłumaczącym sporą ilość mieszkających w okolicy chrześcijan nie będących katolikami. Otóż Szatan, lecąc do piekieł z workiem wypełnionym potępionymi, zaczepił o szczyt Ostrzycy. Worek się rozpruł, a innowiercy rozsypali się po okolicznych wsiach. Dla mnie to nie jest urocza stara baśń, a oznaka pychy i zarozumialstwa.
Takie opowiastki tworzone były pod wpływem nauczania Kościoła wmawiającego ludziom, że tylko oni są prawi, tylko u nich zbawienie, reszta błądzi albo nawet jest nasieniem Szatana godnym pogardy i potępienia. Zaznaczyć mi tutaj trzeba ponownie, że oskarżani i oskarżający, dręczeni i dręczyciele, byli chrześcijanami.
Oto moralność organizacji, której funkcjonariusze chcą nas uczyć, jak się godzi postępować w życiu!
Dość o nich, trzeba mi wrócić na pogórzańskie pola, znaleźć tam uspokojenie i oczyszczenie.
Pomnik stoi w niewielkim lasku na łagodnym zboczu rozległego pagóra. Wystarczy kilka kroków, by stanąwszy na skraju otwartej przestrzeni, móc patrzeć w dal.
Tu i tam rozległa, wyrównana pługiem, płaszczyzna pola załamuje się tworząc niewielkie wypiętrzenie, nierzadko podkreślone uskokiem lub mały wyrobiskiem kamieniołomu. Miejsca te są zawłaszczane przez drzewa i krzewy – malutkie wysepki różnorodności na monokulturowych plantacjach. Rosną tam dęby i jesiony, brzozy i jarzębiny, klony i osiki, dzikie róże, czarne bzy, tarniny, jeżyny i oczywiście głogi. W koronach drzew widuję całe chmary ptaków, czasami wystraszona sarna wyskoczy spomiędzy krzewów i popędzi na pole, a za nią klucząc pokica zając. Urocze miejsca. Ilekroć jest okazja, zbaczam ze szlaku i poznaję je z bliska. Tak oglądane nie tracą na urodzie, chyba że jakiś wandal wyrzuci tam stos starych opon albo pordzewiałą lodówkę, co się zdarza wcale nie rzadko.
Idąc brzegiem ogromnego pola, patrzyłem na pracę dwóch wielkich traktorów ciągnących duże zestawy narzędzi rolniczych. Zdaje się, że jeden orał ściernisko i od razu rozdrabniał skiby, drugi chyba siał i coś jeszcze robił. Będąc chłopakiem trochę nauczyłem się orać konnym pługiem. Pamiętam ten mozół, to bardzo powolne przybywanie zaoranej części pola. Dzisiaj patrzyłem na dwie maszyny, które w godzinę zrobią więcej, niż tamten oracz sprzed półwiecza przez kilka dni żmudnej i ciężkiej pracy. Ceny większego z widzianych ciągników przypadkowo znam, zaczynają się od miliona. W dwóch wielkościach: wysokich cen urządzeń z jednej strony, a niskich cen mąki czy kaszy z drugiej, wydaje się tkwić sprzeczność, jednak pogodzenie i wyjaśnienie jest. To masowość już nawet nie hodowli, a po prostu na pół przemysłowej produkcji.
Myśl ta wróciła kiedy szliśmy obok pola kukurydzy. Zawsze z fascynacją patrzę na tę roślinę, tak starannie wyselekcjonowaną przez ludzi. Jej niesamowity wysiłek skutkuje ogromną ilością kolb z nasionami. Sprawdzałem, z hektara zbiera się około dziesięciu ton nasion. Dziesięć tysięcy kilogramów z pola sto na sto metrów!
Czasami szkoda mi tych roślin. Dziwne, prawda?
Najpierw drogą, później polem, przy granicy lasu, poszliśmy pod Ostrzycę, do znanego mi widokowego miejsca. Siedząc na miedzy oddawałem się swojemu ulubionemu zajęciu: patrzeniu na kaczawskie górki.
Po drugiej stronie góry są wielkie pola, na których mają źródła dwa strumienie. Chciałem je odnaleźć i poznać, ale zobaczyliśmy ciągniki orzące ziemię i uznaliśmy, że łażąc tamtędy, będziemy intruzami, a i pora była już późna. Mam nadzieję na poznanie tych źródeł w zimie.
Byliśmy blisko szczytu góry i niewiele niżej, jakże więc go ominąć? Poszliśmy.
Niskie słońce uciekało z dolin w górę, gdy stanęliśmy na szczycie.
Widok tych wszystkich gór, tak dobrze mi znanych, przywołujących tyle wspomnień, pól zdobionych zagajnikami, odległych wiosek z czerwonymi dachami domów wrośniętych w ziemię, mam nadzieję zapamiętać na zawsze.
Chciałbym też zapamiętać widok nitki drogi biegnącej u stóp góry i drzew wzdłuż niej. Widziałem je parę razy, w słońcu i w chmurny dzień, ostatnio rok temu w czarownej godzinie stawania się dnia – widok wart pędzla mistrza.
Przemierzane drogi i ścieżki są moje tak, jak dokonywane wybory. Są symbolem mojej ziemskiej wędrówki.
Janek jak zwykle wypatrzył jakieś malutkie roślinki wtulone z bazaltowy załom, a ja zauważyłem obok długi korzeń rozpychający się w skalnej szczelinie. Jakże przemożne jest dążenie życia do trwania w każdym możliwym miejscu! Pokręciliśmy się jeszcze po niewielkim gołoborzu pod szczytem góry, przyjrzałem się oryginalnie wykrzywionej lipie tam rosnącej, z odrostami bardzo podobnymi do jesionowych, i zarządziliśmy powrót.
Kończył się ósmy dzień mojej sudeckiej włóczęgi, kończył urlop. Wkrótce, bo już za kilka miesięcy, mam wrócić do domu, na Lubelszczyznę. Na myśl o tej zmianie mam ambiwalentne odczucia radości i smutku.
Będę bliżej mojej rodziny, ale dalej od moich gór.