210321
Miejsce wybrane na parkowanie było kilometr przed nami, gdy po lewej mijaliśmy Wielisławkę i jej dobrze widoczne z szosy Wielkie Organy. Kiedyś szukałem drogi dojazdowej z innej strony, dzisiaj po prostu zobaczyłem drogowskaz kierujący do tego starego kamieniołomu i odruchowo skręciłem. Wąska uliczka wioskowa szybko zamieniła się w leśny dukt, ale przejezdny dla samochodów osobowych, i już po paru minutach zaparkowałem u podnóża skalnej ściany. Była szósta, zaczynał się kolejny dzień mojego żegnania się z Górami Kaczawskimi i jednocześnie pierwszy dzień wiosny.
Wiosny tylko w kalendarzu, dodam od razu, co dotkliwie odczuły moje dłonie, zdrętwiałe z zimna mimo grubych rękawic. Co prawda dla mnie, zimowego wędrowcy, ich marznięcie nie jest niczym wyjątkowym, ale przyzwyczaić się do zimna nie potrafią.
Ściana wyrobiska ma wysokość… nie wiem jaką. Oceniałbym ją na 40 metrów. Od samego podnóża brzegiem urwiska biegnie ścieżka na jego szczyt, oczywiście kiedyś polazłem tam, chyba tylko po to, żeby trzymając się kurczowo drzewka rosnącego na krawędzi, wychylić się, spojrzeć w dół i poczuć mrowienie w nogach.
Porfir jest popękany w dość równe słupy – jak bazalt w starym kamieniołomie na Mszanie. Już to jedno czyni miejsce ładnym, tutaj dodatkowo dzięki barwie skał. Ściana jest niemal pionowa, z przewieszonymi nierównościami, więc jeśli stanie się tuż przy niej i podniesie głowę, ma się wrażenie wiszenia skalnych złomów dosłownie nad głową.
Wielisławka i jej okolice zajmują szczególne miejsce na mojej liście ulubionych miejsc Gór Kaczawskich. Ledwie zaczynałem przygodę z tymi górami, dopiero parę dni spędziłem wśród nich, gdy trafiłem pod Wielisławkę. W minione lata wiele razy tam jeździłem, i chociaż trasy ulegały zmianom, dwa miejsca niemal zawsze były na liście: pewna dróżka na zboczu Gajowej, bliskiej sąsiadki Wielisławki, tworzącej z nią jeden masyw, oraz droga łącząca skrótem dwie sąsiednie wioski. Kilka lat później Janek, towarzysz jednej z kolejnych wędrówek, wiedząc o przydrożnej jabłoni, nadał jej miano Jabłkowej Drogi. Nazwę zaakceptowałem i też stosuję. Droga jest równa, lekko wznosząca się, więc wygodna, niewymuszająca patrzenia pod nogi, parokilometrowej długości. Czy idzie się pod górę, czy schodzi do wioski, daje możliwość podziwiania rozległego, urozmaiconego i zmieniającego się wraz ze zmianą wysokości krajobrazu, ale nie tylko w dali jej zalety. Rośnie przy niej wspomniana jabłoń, ta, od której bierze swoją nazwę; wyjątkowo aromatycznymi jej owocami dwa razy wypychałem kieszenie. Jest na drodze miejsce, z którego po raz pierwszy widziałem odbicie słońca w szybach obserwatorium na Śnieżce, jest też miejsce z kałużą, w której widziałem o zmierzchu odbicie jeszcze jasnego nieba. Ona jest chyba zawsze, bo i dzisiaj ją widziałem, a zbliżając wypatrywałem, jednak dzisiaj nieba nie odbijała. Może i dobrze, bo widok, tak ładny, spowszedniałby oglądany zbyt często. Wyżej, już na skraju lasu, pod dwoma dębami, jest ładne miejsce do którego nie prowadzi droga, miejsce tylko mnie znane. Niewiele dalej wzdłuż brzegu lasu biegnie zielona, rzadko używana polna droga, a widoki z niej też są dalekie i swojskie. Wszak górą widzianą na wprost jest Okole zespolone z Leśniakiem, a wokół widać tyleż znanych gór i górek przywołujących tak wiele wspomnień!
Dlaczego miejsce pod Gajową? Nie wiem. Z nim jest podobnie jak z niedawno odwiedzonym miejscem w pobliżu Bystrzycy, są nawet nieco do siebie podobne: mają ten sam tajemniczy pierwiastek piękna krajobrazu. Urok miejsca pod Gajową dodatkowo potęgowany jest czarodziejskim otwieraniem się dali w chwili wyjścia z lasu, a wtedy, dziesięć lat temu, tak właśnie szedłem. Dzisiaj szliśmy od strony Drogi, polem, ale specjalnie skręciłem wcześniej w las, żeby wyjść na moje miejsce spomiędzy drzew i ponownie dać się zauroczyć – jak wtedy. Kilka razy wypróbowywałem ten mechanizm i zawsze działa. Byłem na tym miejscu w piękny dzień wczesnej jesieni, częściej jednak widywałem je szare pod burym niebem lub zasypane śniegiem; chyba dwa razy oglądałem tam wschód słońca. Kiedyś w wyjątkowo szary dzień mocowałem się ze sobą, próbując wytłumaczyć sobie niedostrzeganie urody jako skutku wyłącznie aury lub braków we mnie; broniłem urody miejsca, bo odczuwany wtedy zawód wydawał mi formą odrzucenia tego mojego przecież miejsca, pierwszego w tych górach.
Jak zawsze ważnym powodem jest moje przywiązanie rosnące z biegiem dróg i godzin tam spędzonych. Miejsca stają się nasze nie z nadania, nie przez przywłaszczenie, a z powodu przywiązania przeżytymi wrażeniami i pamięcią o nich, a więc dzięki zespoleniu śladów naszego ducha i naszych stóp.
* * *Wielisławka znana jest z podań o całym systemie korytarzy wydrążonych w jej wnętrzu; mówi się też – oczywiście – o skarbach tam ukrytych. Na mojej mapie jest zaznaczona tylko jedna jaskinia, a właściwie korytarz wykuty przez ludzi. Pierwsza próba znalezienia nie powiodła się, druga, dzięki wskazówkom trzech pań spotkanych na wielisławskiej ścieżce, owszem, chociaż nie bez krążenia. Było to sześć lat temu. Od tamtego przedwiośnia byłem parę razy na Jabłkowej Drodze, ale jaskini nie odwiedzałem. Wróciłem dopiero dzisiaj.
Chcąc sprawdzić, czy pamiętam drogę do niej, lasem obeszliśmy górę. Wspomniałem przygodę sprzed dziesięciu laty: szedłem tym lasem u stóp Gajowej, było nieco śniegu, i na nim zobaczyłem ślady butów, ktoś szedł w przeciwną stronę. Wydały mi się znajome, więc obok odcisnąłem swój ślad. To były moje ślady. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że zakręciłem się w tamtym lesie idąc w przeciwnym niż powinienem kierunku.
Drogę do jaskini pamiętałem, co odnotowuję nie bez satysfakcji.
Korytarz jest poziomy i biegnie dość prosto, ale jego wysokość wynosi niewiele ponad metr. Będąc tutaj sześć lat temu, wszedłem w głąb, w ciemność czarniejszą od najciemniejszej nocy grudniowej, bez plecaka, piętami dotykając pośladków. Bałem się, to mało powiedziane: wszystko we mnie krzyczało żądając zawrócenia, ale doszedłem do końca korytarza. Kiedyś był znacznie dłuższy, mówi się o połączeniach z innymi korytarzami, teraz około 40 metrów od wejścia jest obwał, droga się kończy rumowiskiem. Dzisiaj wszedłem tylko parę metrów w głąb tunelu – może stałem się bardziej bojaźliwy, a może uznałem, że dość tamtego doświadczenia. Janek zwrócił uwagę na stan skał. Zdaje się, że to porfir, skoro jest czerwony – jak i na Organach – a przy wejściu widać, jak bardzo jest skruszały. Nie bez powodu korytarz się zawalił, a przed wejściem stoi tablica zabraniająca wchodzenia.
Odwiedziliśmy jeszcze bezimienne, widokowe wzgórze wznoszące się nad Sędziszową, i pojechaliśmy na drugą stronę Bobru, na Pogórze Izerskie.
* * *
Tydzień temu byliśmy umówieni z Anią i Darkiem na sobotnie popołudnie, ale moja nagła choroba pokrzyżowała plany. Dzisiaj udało się nam spotkać. Miało to być spotkanie przy kawie, ale Ania ugościła nas zastawionym stołem. Nie wdając się w kulinarne szczegóły powiem tylko, że pomysłami na potrawy i ich smakami nie przestaje mnie zaskakiwać. Tym bardziej, że potrafi obywać się zawartością lodówki, nawet niewyszukaną, wspomagając się sezonowymi roślinami zebranymi na gierczyńskich łąkach. Jedząc produkty wytworzone od początku do końca wyłącznie u Nich, jak na przykład sery kozie, odczuwam różnicę innego rodzaju, niezwiązaną ze smakami. To poczucie dawnych czasów, naturalności niemal nieistniejącej dzisiaj, bo oto je się potrawę robioną dla siebie na miejscu, a nie za pieniądze dla kogoś, w fabryce odległej o setki kilometrów. Ona nie jest wytworem anonimowego przemysłu, a domowym rzemiosłem dla domowników. Ta różnica może być znaczna, ponieważ czym innym jest praca dla siebie i swoich, czym innym dla pieniędzy i dla anonimowych ludzi..
Świadomość tych różnic zmienia podejście do potraw (jak i szerzej – do owoców pracy), pozwala dostrzec ich wyjątkowość istniejącą ponad smakiem, a wierzę też, że na lepsze zmienia odczuwanie pracy.
W nich obojgu jest coś trudnego do precyzyjnego nazwania i co ma, jak sądzę, wiele wspólnego z mieszkaniem na odludziu i w zgodzie z naturą. Może ich spokój, brak pośpiechu? Może poddanie się rytmom natury? Bo oni oboje nie walczą, a godzą się z nią. Przez tydzień czy dłużej nie można zjechać samochodem do cywilizacji i sklepów? Brakuje czegoś? Cóż, jest zima, więc to normalne, jesteśmy przygotowani – tak mówią, i ta akceptacja sił natury bez szarpania się charakterystycznego dla mieszczuchów, to obywanie się niewielkim, odczuwam u Nich.
* * *
O zmroku wyjrzałem przez okno Ich domu. Zasypana śniegiem pochyłość drogi do domu, niżej czarne drzewa i mgła – widok zimowy, ale nie odpychający, a nawet się podobający. Może dzięki momentalnemu wyobrażeniu wędrowca widzącego już światło w oknie swojego domu, a może dzięki odczuwanej satysfakcji bycia w domu ciepłym nie tylko wskazaniem termometru…
Pożegnaliśmy gospodarzy i zanurzyliśmy się w ten zimowy mrok. Na szczęście nie końmi, nie piechotą mieliśmy wędrować, a wygodnie jechać samochodem. W godzinę później, już w Legnicy, pożegnałem i Janka.
Mam nadzieję spotkać ich wszystkich za kilka miesięcy.
* * *
Trasa:
Przyjazd pod Wielkie Organy na Wielisławce, następnie na początek Jabłkowej Drogi. Odwiedzenie mojego miejsca pod Gajową i Wielisławką oraz jaskini na zboczu tej góry. Wejście na bezimienne wzgórze nad Sędziszową.
Popołudniu przyjazd do Domku pod Orzechem w Górach Izerskich.
Jabłkową Drogę zaznaczyłem na mapie strzałką. Zdjęcia ze mną zrobił Janek.