Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 1 kwietnia 2021

Wspomnienia i odwiedziny

 

210321

Miejsce wybrane na parkowanie było kilometr przed nami, gdy po lewej mijaliśmy Wielisławkę i jej dobrze widoczne z szosy Wielkie Organy. Kiedyś szukałem drogi dojazdowej z innej strony, dzisiaj po prostu zobaczyłem drogowskaz kierujący do tego starego kamieniołomu i odruchowo skręciłem. Wąska uliczka wioskowa szybko zamieniła się w leśny dukt, ale przejezdny dla samochodów osobowych, i już po paru minutach zaparkowałem u podnóża skalnej ściany. Była szósta, zaczynał się kolejny dzień mojego żegnania się z Górami Kaczawskimi i jednocześnie pierwszy dzień wiosny.

Wiosny tylko w kalendarzu, dodam od razu, co dotkliwie odczuły moje dłonie, zdrętwiałe z zimna mimo grubych rękawic. Co prawda dla mnie, zimowego wędrowcy, ich marznięcie nie jest niczym wyjątkowym, ale przyzwyczaić się do zimna nie potrafią.

Ściana wyrobiska ma wysokość… nie wiem jaką. Oceniałbym ją na 40 metrów. Od samego podnóża brzegiem urwiska biegnie ścieżka na jego szczyt, oczywiście kiedyś polazłem tam, chyba tylko po to, żeby trzymając się kurczowo drzewka rosnącego na krawędzi, wychylić się, spojrzeć w dół i poczuć mrowienie w nogach.

Porfir jest popękany w dość równe słupy – jak bazalt w starym kamieniołomie na Mszanie. Już to jedno czyni miejsce ładnym, tutaj dodatkowo dzięki barwie skał. Ściana jest niemal pionowa, z przewieszonymi nierównościami, więc jeśli stanie się tuż przy niej i podniesie głowę, ma się wrażenie wiszenia skalnych złomów dosłownie nad głową.

 Wielisławka i jej okolice zajmują szczególne miejsce na mojej liście ulubionych miejsc Gór Kaczawskich. Ledwie zaczynałem przygodę z tymi górami, dopiero parę dni spędziłem wśród nich, gdy trafiłem pod Wielisławkę. W minione lata wiele razy tam jeździłem, i chociaż trasy ulegały zmianom, dwa miejsca niemal zawsze były na liście: pewna dróżka na zboczu Gajowej, bliskiej sąsiadki Wielisławki, tworzącej z nią jeden masyw, oraz droga łącząca skrótem dwie sąsiednie wioski. Kilka lat później Janek, towarzysz jednej z kolejnych wędrówek, wiedząc o przydrożnej jabłoni, nadał jej miano Jabłkowej Drogi. Nazwę zaakceptowałem i też stosuję. Droga jest równa, lekko wznosząca się, więc wygodna, niewymuszająca patrzenia pod nogi, parokilometrowej długości. Czy idzie się pod górę, czy schodzi do wioski, daje możliwość podziwiania rozległego, urozmaiconego i zmieniającego się wraz ze zmianą wysokości krajobrazu, ale nie tylko w dali jej zalety. Rośnie przy niej wspomniana jabłoń, ta, od której bierze swoją nazwę; wyjątkowo aromatycznymi jej owocami dwa razy wypychałem kieszenie. Jest na drodze miejsce, z którego po raz pierwszy widziałem odbicie słońca w szybach obserwatorium na Śnieżce, jest też miejsce z kałużą, w której widziałem o zmierzchu odbicie jeszcze jasnego nieba. Ona jest chyba zawsze, bo i dzisiaj ją widziałem, a zbliżając wypatrywałem, jednak dzisiaj nieba nie odbijała. Może i dobrze, bo widok, tak ładny, spowszedniałby oglądany zbyt często. Wyżej, już na skraju lasu, pod dwoma dębami, jest ładne miejsce do którego nie prowadzi droga, miejsce tylko mnie znane. Niewiele dalej wzdłuż brzegu lasu biegnie zielona, rzadko używana polna droga, a widoki z niej też są dalekie i swojskie. Wszak górą widzianą na wprost jest Okole zespolone z Leśniakiem, a wokół widać tyleż znanych gór i górek przywołujących tak wiele wspomnień!



 


Dlaczego miejsce pod Gajową? Nie wiem. Z nim jest podobnie jak z niedawno odwiedzonym miejscem w pobliżu Bystrzycy, są nawet nieco do siebie podobne: mają ten sam tajemniczy pierwiastek piękna krajobrazu. Urok miejsca pod Gajową dodatkowo potęgowany jest czarodziejskim otwieraniem się dali w chwili wyjścia z lasu, a wtedy, dziesięć lat temu, tak właśnie szedłem. Dzisiaj szliśmy od strony Drogi, polem, ale specjalnie skręciłem wcześniej w las, żeby wyjść na moje miejsce spomiędzy drzew i ponownie dać się zauroczyć – jak wtedy. Kilka razy wypróbowywałem ten mechanizm i zawsze działa. Byłem na tym miejscu w piękny dzień wczesnej jesieni, częściej jednak widywałem je szare pod burym niebem lub zasypane śniegiem; chyba dwa razy oglądałem tam wschód słońca. Kiedyś w wyjątkowo szary dzień mocowałem się ze sobą, próbując wytłumaczyć sobie niedostrzeganie urody jako skutku wyłącznie aury lub braków we mnie; broniłem urody miejsca, bo odczuwany wtedy zawód wydawał mi formą odrzucenia tego mojego przecież miejsca, pierwszego w tych górach.



Jak zawsze ważnym powodem jest moje przywiązanie rosnące z biegiem dróg i godzin tam spędzonych. Miejsca stają się nasze nie z nadania, nie przez przywłaszczenie, a z powodu przywiązania przeżytymi wrażeniami i pamięcią o nich, a więc dzięki zespoleniu śladów naszego ducha i naszych stóp.

* * *

Wielisławka znana jest z podań o całym systemie korytarzy wydrążonych w jej wnętrzu; mówi się też – oczywiście – o skarbach tam ukrytych. Na mojej mapie jest zaznaczona tylko jedna jaskinia, a właściwie korytarz wykuty przez ludzi. Pierwsza próba znalezienia nie powiodła się, druga, dzięki wskazówkom trzech pań spotkanych na wielisławskiej ścieżce, owszem, chociaż nie bez krążenia. Było to sześć lat temu. Od tamtego przedwiośnia byłem parę razy na Jabłkowej Drodze, ale jaskini nie odwiedzałem. Wróciłem dopiero dzisiaj.

Chcąc sprawdzić, czy pamiętam drogę do niej, lasem obeszliśmy górę. Wspomniałem przygodę sprzed dziesięciu laty: szedłem tym lasem u stóp Gajowej, było nieco śniegu, i na nim zobaczyłem ślady butów, ktoś szedł w przeciwną stronę. Wydały mi się znajome, więc obok odcisnąłem swój ślad. To były moje ślady. Do dzisiaj nie wiem, jak to się stało, że zakręciłem się w tamtym lesie idąc w przeciwnym niż powinienem kierunku.

Drogę do jaskini pamiętałem, co odnotowuję nie bez satysfakcji.

Korytarz jest poziomy i biegnie dość prosto, ale jego wysokość wynosi niewiele ponad metr. Będąc tutaj sześć lat temu, wszedłem w głąb, w ciemność czarniejszą od najciemniejszej nocy grudniowej, bez plecaka, piętami dotykając pośladków. Bałem się, to mało powiedziane: wszystko we mnie krzyczało żądając zawrócenia, ale doszedłem do końca korytarza. Kiedyś był znacznie dłuższy, mówi się o połączeniach z innymi korytarzami, teraz około 40 metrów od wejścia jest obwał, droga się kończy rumowiskiem. Dzisiaj wszedłem tylko parę metrów w głąb tunelu – może stałem się bardziej bojaźliwy, a może uznałem, że dość tamtego doświadczenia. Janek zwrócił uwagę na stan skał. Zdaje się, że to porfir, skoro jest czerwony – jak i na Organach – a przy wejściu widać, jak bardzo jest skruszały. Nie bez powodu korytarz się zawalił, a przed wejściem stoi tablica zabraniająca wchodzenia.


 


Odwiedziliśmy jeszcze bezimienne, widokowe wzgórze wznoszące się nad Sędziszową, i pojechaliśmy na drugą stronę Bobru, na Pogórze Izerskie. 

* * *

Tydzień temu byliśmy umówieni z Anią i Darkiem na sobotnie popołudnie, ale moja nagła choroba pokrzyżowała plany. Dzisiaj udało się nam spotkać. Miało to być spotkanie przy kawie, ale Ania ugościła nas zastawionym stołem. Nie wdając się w kulinarne szczegóły powiem tylko, że pomysłami na potrawy i ich smakami nie przestaje mnie zaskakiwać. Tym bardziej, że potrafi obywać się zawartością lodówki, nawet niewyszukaną, wspomagając się sezonowymi roślinami zebranymi na gierczyńskich łąkach. Jedząc produkty wytworzone od początku do końca wyłącznie u Nich, jak na przykład sery kozie, odczuwam różnicę innego rodzaju, niezwiązaną ze smakami. To poczucie dawnych czasów, naturalności niemal nieistniejącej dzisiaj, bo oto je się potrawę robioną dla siebie na miejscu, a nie za pieniądze dla kogoś, w fabryce odległej o setki kilometrów. Ona nie jest wytworem anonimowego przemysłu, a domowym rzemiosłem dla domowników. Ta różnica może być znaczna, ponieważ czym innym jest praca dla siebie i swoich, czym innym dla pieniędzy i dla anonimowych ludzi..

Świadomość tych różnic zmienia podejście do potraw (jak i szerzej – do owoców pracy), pozwala dostrzec ich wyjątkowość istniejącą ponad smakiem, a wierzę też, że na lepsze zmienia odczuwanie pracy.

W nich obojgu jest coś trudnego do precyzyjnego nazwania i co ma, jak sądzę, wiele wspólnego z mieszkaniem na odludziu i w zgodzie z naturą. Może ich spokój, brak pośpiechu? Może poddanie się rytmom natury? Bo oni oboje nie walczą, a godzą się z nią. Przez tydzień czy dłużej nie można zjechać samochodem do cywilizacji i sklepów? Brakuje czegoś? Cóż, jest zima, więc to normalne, jesteśmy przygotowani – tak mówią, i ta akceptacja sił natury bez szarpania się charakterystycznego dla mieszczuchów, to obywanie się niewielkim, odczuwam u Nich.

* * *

O zmroku wyjrzałem przez okno Ich domu. Zasypana śniegiem pochyłość drogi do domu, niżej czarne drzewa i mgła – widok zimowy, ale nie odpychający, a nawet się podobający. Może dzięki momentalnemu wyobrażeniu wędrowca widzącego już światło w oknie swojego domu, a może dzięki odczuwanej satysfakcji bycia w domu ciepłym nie tylko wskazaniem termometru…

Pożegnaliśmy gospodarzy i zanurzyliśmy się w ten zimowy mrok. Na szczęście nie końmi, nie piechotą mieliśmy wędrować, a wygodnie jechać samochodem. W godzinę później, już w Legnicy, pożegnałem i Janka.

Mam nadzieję spotkać ich wszystkich za kilka miesięcy.

* * *

Trasa:

Przyjazd pod Wielkie Organy na Wielisławce, następnie na początek Jabłkowej Drogi. Odwiedzenie mojego miejsca pod Gajową i Wielisławką oraz jaskini na zboczu tej góry. Wejście na bezimienne wzgórze nad Sędziszową.

Popołudniu przyjazd do Domku pod Orzechem w Górach Izerskich.

Jabłkową Drogę zaznaczyłem na mapie strzałką. Zdjęcia ze mną zrobił Janek.










piątek, 26 marca 2021

Trzmielowa Dolina

 

070321

Trzmielowa Dolina

Kręta, ostro pnąca się pod górę wioskowa uliczka wyprowadziła mnie na otwartą przestrzeń rozległego zbocza góry. W oddali, po drugiej stronie doliny, zobaczyłem całą ścianę Karkonoszy i na jej tle rudawskie szczyty.

Bliskie wzgórza były beżowe i zielone, więc jesienne, karkonoskie natomiast stały czarne, białe i sine, czyli nadal zimowe. Na zaśnieżonym, wschodnim zboczu Śnieżki zobaczyłem niewielki, delikatny, jasny odblask wschodzącego słońca. Wyglądał pięknie, zwłaszcza w zestawieniu z surowością barw całego łańcucha górskiego. Powoli schodziłem po zboczu patrząc na rozlewanie się tej jasności po kolejnych szczytach, jej intensywnienie i jednoczesną przemianę barw. Aparat jak zwykle niewiele dojrzał. Zdjęcie pokazane tutaj jest nader słabym odzwierciedleniem rzeczywistości.

Kwadrans później, nim światło zdążyło dotrzeć na moje zbocze, chmury zakończyły spektakl początku dnia. Słońce zobaczyłem ponownie dopiero popołudniu. Dzień był więc chmurny, a i wietrzny, dobrze więc, że wbrew przewidywaniom ubrałem się ciepło.

* * *

Dzisiejszy wyjazd traktowałem jako jeszcze jeden dzień żegnania się z moimi górami, dlatego na włóczęgę wybrałem kolejne miejsca znane i lubiane – tym razem zbocza Maślaka i Trzmielową Dolinę. Myślę, że w ciągu minionych dziesięciu lat na pewno nie mniej niż pięć dni spędziłem w tej okolicy – jednej z najładniejszych w Górach Kaczawskich. Rozległość i urozmaicenie odkrytych zboczy jest tak duża, że całego dnia nie wystarczy dla zajrzenia wszędzie, gdzie ładnie i gdzie jeszcze dzisiaj nie byłem. Po prostu szwendałem się tam i z powrotem, a zaznaczone na mapie ślady są znacznie uproszczone.

Nie mogłem nie odwiedzić Lipowej Dolinki – bocznej, niewielkiej doliny schodzącej do Trzmielowej swoim własnym strumieniem. Nazwa jest moja, a taką nadałem z powodu wielkiej lipy rosnącej przy źródle.

 

Stoi na łagodnym zboczu, mając za sąsiadów samotną brzozę z jednej strony, a z drugiej sporą kępę, właściwie istny gąszcz tarnin, głogów, róż i czarnego bzu rosnących nad źródłem. Jej konary rozgałęziają się szeroko i nisko, tuż przy ziemi, a nadal jest nienasycona słońca. Dzisiaj zobaczyłem, jak odpycha sąsiednie małe drzewka innych gatunków. Można było usłyszeć jej wołanie: moja przestrzeń, moje słońce!

Wokół wznoszą się rozległe zbocza, a w dole ciemnieje las porastający dno Trzmielowej Doliny. Uroczy zakątek.

Obszedłem lipę chcąc zobaczyć źródło, i wtedy dostrzegłem wielką dziuplę w jej pniu. Dziwne, ale i nieco wstydliwe: byłem tutaj kilka razy, ale nigdy od tej obniżonej i podmokłej strony, zawsze przerwę robiłem siadając lub stojąc na suchym zboczu z drugiej strony drzewa – tłumaczyłem się sam przed sobą, ale prawdziwy powód jest inny: jestem, a przynajmniej bywam, gapą. Tak po prostu.

Chyba zmieściłbym się w niej – pomyślałem po zajrzeniu do środka. Już odszedłem kilka kroków, gdy przyszło mi do głowy, że skoro odkryłem dziuplę, skoro nie mam pewności przyjścia tutaj kiedyś… Zawróciłem, zdjąłem plecak, i bokiem, przykucnięty, wszedłem do środka i się wyprostowałem. Na dowód mam zdjęcie. Usiąść byłoby trudno, ale ulewę można tam przeczekać. Lipa próbuje zabliźnić ranę, i chociaż obramowała otwór grubym kołnierzem żywej tkanki, widać, że nie zdąży, chociaż czerstwa z niej staruszka. Stojąc tam, przypomniał mi wąż i inne stwory wypędzone przez Stasia Tarkowskiego z dziupli baobabu. Dobrze, że kaptur mam na głowie – pomyślałem w odpowiedzi na to skojarzenie.


 

* * *

W górnej części Doliny, w pobliżu ruin folwarku, rosną wzdłuż drogi dwa jawory i trzy wiązy. Oczywiście odwiedziłem je dzisiaj. Ileż to razy w minionych latach próbowałem rozpoznać wiązy po korze! Teraz czasami mi się udaje, a dzisiaj odniosłem wrażenie dostrzeżenia innej cechy pomocnej w zimowym rozpoznawaniu. Dodam tylko, że liście wiązów bardzo szybko ulegają rozłożeniu, więc szukając po drzewem, prędzej się znajdzie bardzo odporne liście dębu albo innych, dalszych drzew, niż tak charakterystyczne liście wiązu. Stary, duży wiąz czyni silne wrażenie swoją rosochatością, powykrzywianiem, uschniętymi konarami, naroślami, kępami odrośli wyglądających jak szczecina na pysku stwora. 

Żeby w pełni dostrzec tę ich cechę, należy podejść pod drzewo w grudniowy zmierzch, albo w nocy i zapalić latarkę. Wrażenie murowane. Czy to znaczy, że nie lubię tych drzew? Ależ nie! Dla równowagi można popatrzeć na wiąz w słoneczny dzień wczesnej wiosny i dać się zachwycić urodą jego jasnozielonych skrzydlaków. Drzewo, jeszcze bezlistne, wygląda jak obsypane kwieciem. Pierwszy raz zdarzyło mi się widzieć wiąz tak wystrojony wiele lat temu, a ciągle pamiętam jego wygląd i swoje oczarowanie. Właśnie tak: oczarowanie.

Oglądałem i inne drzewa, jak zwykle. Patrząc na pień dużego buka i jego potężne korzenie, przyszło mi do głowy pytanie: czy na Roztoczu są buki? Były w tym pytaniu obawa i nadzieja, ale obawy było więcej. Widziałem zrośnięte drzewa różnych gatunków, na przykład brzozę, której naliczyłem dziesięć pni, spomiędzy których wyrasta wierzba iwa. Zwracam uwagę na takie drzewa widząc przykład skrajnej odmienności losów zwierząt i drzew. Ptak lub wiatr rzucił nasiona tych drzew obok siebie, a one same już nic nie mogą poradzić i muszą całe życie rosnąć obok siebie. Czasami wydaje mi się, gdy patrzę na tak ściśle zrośnięte pnie drzew różnych gatunków, że nie zawsze im dobrze ze sobą.

* * *

Zniecierpliwiony prowadzeniem mnie lasem jak po sznurku, a może po prostu żądny przygody, zostawiłem skręcający szlak i poszedłem duktem na wprost. Ogólny kierunek się zgadzał, gdzieś tam wyjdę – pomyślałem. Szedłem i szedłem, dukt uciekał za bardzo na południe, wszedłem w jakiś poprzeczny, później zobaczyłem jaśniejszą plamę między drzewami i skręciłem ku niej. Jęzor łąki otoczony lasem wznosił się stromo, nie wiedziałem gdzie jestem, ale też wiedziałem, że na szczycie, gdy zobaczę chociaż kawałek dali, będę wiedział – i tak było. Po drugiej stronie wąskiej doliny zobaczyłem górę niemal od razu zidentyfikowaną jako Ulinę. 


Widzenie jej na wprost oznaczało, że mimo poprawki wyniosło mnie za bardzo na południe – pomyślałem i ruszyłem ku ścianie lasu w poszukiwaniu drogi na północ. Poszło łatwo i szybko. W moich górach nie zabłądzę, jeśli jestem na otwartej przestrzeni, chociaż w lasach mogę się zaplątać.

* * *

Na widokowym zboczu Kobyły odwiedziłem znaną jarzębinę: jej pień jest dokładnie, ściśle i równo owinięty drugim, cieńszym. Widok ten kojarzy mi się, nie wiem dlaczego, z kobiecym fantazyjnym uczesaniem.

Dłuższy czas stałem tam i patrzyłem.

Po drugiej stronie doliny, w odległości dwóch kilometrów, widziałem samotne, rozłożyste drzewo; przypomniałem sobie wspólne z Jankiem ustalanie gatunku tego drzewa parę lat temu. Bardziej na prawo, pod szczytem Gackowej, na brzegu lasu widziałem parę dużych drzew, jest wśród nich wyjątkowy okaz buka, podziwiany i fotografowany, chyba nawet parę razy. Jeszcze dalej, już na horyzoncie, widziałem przeciętego na pół Wilkołaka, a bardziej na prawo niewyraźny ślad wieży na zalesionym szczycie Zawadnej. Obok wznosi się pokaźna góra, w której po chwili zastanowienia rozpoznałem Jastrzębną; to u jej podnóża jest jedno z licznych miejsc, które oczarowały mnie i przywiązały do tych gór. A za nią? Próbowałem wyobrazić sobie mapę i usytuowanie gór, bo z odległości piętnastu kilometrów szczegółów nie widać. To prawie na pewno Góra Śmierci z kopalnią bazaltu. Kilka lat temu otrzymałem list z USA, proszono mnie o pozwolenie na wykorzystanie opublikowanego na blogu zdjęcia tej kopalni, w tworzonym przez grupę fascynatów katalogu wszystkich kopalń na świecie.

Po ziemi przesuwały się jasne plamy światła – ślady okien w pędzonych wiatrem chmurach. Jedna z nich przez chwilę oświetlała Wielkie Organy u podnóża Wielisławki. W jej pobliżu jest chyba pierwsze w tych górach prawdziwie moje miejsce, poznane już dziesięć lat temu i wiele razy odwiedzane. Wspomniałem też historię poszukiwań jaskini na zboczu góry i mój strach, z którym wchodziłem w korytarz wysokości krasnoludka.

A po drugiej stronie grzbietu patrzyłem na łagodną grań przystrojoną brzozami, którą kiedyś zapragnąłem poznać, a bliżej, przy polnej drodze wybiegającej z lasu, widziałem rozłożysty, masywny świerk, świadka mojej przerwy śniadaniowej sprzed paru laty.

Wszędzie są moje ślady, a teraz mam pojechać na drugi koniec Polski i tam robić nowe. Czuję w sobie chęć i niechęć jednocześnie, ciekawość i jej brak; wszystkie te odczucia tak naprawdę są wyrazem mojej niechęci rozstawania się z tymi miejscami. Ot, ludzka logika!

* * *

Niżej wiązów odszukałem podwójne źródło największego strumienia płynącego dnem doliny. Towarzyszyłem mu na może stu metrach, a później uznałem, że skoro poznałem te źródła, to może poznam inne? Sporo jest tam strumieni, nie znam ich wszystkich. Dzisiaj poznałem, bądź odwiedziłem, jeszcze parę innych.

Jeden z bocznych strumieni poznałem na niemal całej długości, od źródła pod pokaźnymi jaworami splecionymi ze starą czereśnią, po ujście na samym dnie Doliny, gdzie specjalnie zszedłem żeby zobaczyć jak z dwóch strumieni staje się jeden. Zaskoczył mnie swoim wyglądem, ponieważ miewa cechy strumieni płynących w wyższych górach: skacze po skałach, prędki i głośny. Początku strumyka z wrzuconym do niego złomem nie odwiedzałem, nie chcąc psuć nastroju, ponieważ w źródłach i strumykach mam skłonność dostrzegania – ukryty politeista – boskich pierwiastków. Nie godzi się zaśmiecać Ziemi, a już szczególnie źródeł.

* * *

Odwiedziłem jeszcze miejsce, w którym Jasio żegnał się z górami, podpatrywany przez Jasię, i zszedłem do drogi przecinającej górną część Trzmielowej Doliny. Rośnie tam wysoka, stara lipa. Oczywiście moja lipa. :-)

Stojąc pod nią, mam piękny widok.

Na wprost, obok szczytu Wysoczki, w odległości dwóch kilometrów wznosi się daglezja, odwiedzana nie raz, także dzisiaj rano. Góruje nad wszystkimi drzewami w okolicy, sama jedna, bez konkurencji. Daleko za nią otwiera się rozległa przestrzeń Kotliny Jeleniogórskiej, ograniczonej z drugiej strony wielką ścianą Karkonoszy. Z dna kotliny wyrasta mrowie małych i malutkich górek, przy dobrej widoczności widać między nimi kolorowe ziarenka piasku – domy miasteczek i wiosek. Teraz, w tej przedwieczornej godzinie, bliskie góry były ciemne, dalsze stopniowo jaśniejsze, jakby do ich szarogranatowych barw dodawać coraz więcej mlecznej bieli, ale i troszkę delikatnie żółtych i pomarańczowych opalizujących barw. Falista ściana Karkonoszy ledwie była widoczna, niemal bez granatów zastąpionych kolorami delikatnej mgiełki prześwietlonej z boku niskim słońcem o nasycających się kolorach. Aparat jak to on: guzik widział, a ja widziałem i obrazy te dodam do wielu innych, równie pięknych, i zadbam o ich przechowanie.

Niemal cały dzień widziałem Sokoliki i Jastrzębią Turnię – skałę odwiedzoną niedawno. Nawet jeśli znikała mi z oczu, to nie na długo. Ona ma zadziwiającą zdolność przyciągania wzroku.

Jeszcze odwiedziłem grupę brzóz rosnących przy polnej drodze na uskoku, i poszedłem do wsi.

  

Mocno czułem w nogach jedenaście godzin włóczenia się, skoro z ulgą usadowiłem się w fotelu samochodu.
















piątek, 19 marca 2021

Powitania i pożegnania

 

280221

Dziesięć lat temu dzień dwudziesty trzeci stycznia był mglisty, mroźny i przysypany śniegiem. Niewiele widziałem dali, a jedną z pamiętanych chwil był widok w stronę Karkonoszy z drogi obok ruin folwarku nad Trzmielową Doliną. Nie bardzo wiedziałem co widzę, zapewne nie wiedziałem, że jestem na skraju tej doliny – prowadzony szlakiem szedłem na Skopca, a w Górach Kaczawskich byłem po raz pierwszy w życiu.

Nade wszystko nie wiedziałem o ważności swojej decyzji pójścia tam. Śmiało mogę powiedzieć, że ten dzień wpłynął na moją przyszłość nie tylko z powodu stu siedemdziesięciu jeden dni spędzonych w tych górach, ale i miejsca pracy. Nie chcę wiele o tym pisać, powiem tylko, że w ciągu tych dziesięciu lat były chwile, gdy mając serdecznie dość tej pracy i niektórych ludzi, chciałem ją zmienić, a przed tamtymi uciec, ale wstrzymywały mnie myśli o tych górach; z domu pod Skopiec mam sześćset kilometrów. Teraz zaczynam ostatni miesiąc pracy w Lesznie, a więc i okres żegnania wędrówek kaczawskich. Tak, mam tutaj wracać, mam przyjeżdżać z Lubelszczyzny i dalej chodzić swoimi ścieżkami, ale jednocześnie coś mi przeszkadza w uwierzeniu w te plany. Może wydają mi się zbyt ładne i dlatego? Wiem, że w tym, co ode mnie zależne, starań nie zaniedbam.

* * *

Dzisiaj nie poznawałem nowych miejsc, a odwiedzałem niewidziane od kilku lat, chociaż dokonałem drobnego odkrycia. Otóż kiedyś szukałem drogi na wzgórze Pasternik ze wsi Tarczyn – i nie znalazłem. Na wzgórze doszedłem, ale przedzierając się przez gęsty las. Dzisiaj, po wejściu na Pasternik inną drogą, prostą i wygodną, przypomniałem sobie tamto niepowodzenie i podjąłem drugą próbę. Znalazłem nie tylko dobre i widokowe przejście, ale i ładny strumień, Wierzbnik. Mam nadzieję na jego odwiedzenie i przypomnienie sobie przejścia. Cała tajemnica drogi tkwi z dojściu w sam kąt jęzora łąki wrzynającej się w las i przejścia przez strumień. Po drugiej stronie czeka droga, którą wtedy szukałem.

Zdecydowana większość polnych dróg schodzących do wiosek kończy się na podwórzu prywatnego gospodarstwa. Wiele razy tłumaczyłem się z obecności pod domem, wiele razy obszczekiwały mnie tam psy. Kiedy dzisiaj zszedłem do wioski, zobaczyłem moją drogę znikającą za zamkniętą bramą; skręciwszy w bok, do szosy doszedłem przekraczając spory strumień po kamieniach na jego dnie.

Wypatrzyłem na mapie wzgórze, na którym nie byłem, a przecież nie może tak być w moich górach. Grodzina okazała się widokową górką. Siedząc pod lasem, na jej zboczu, widziałem grupę saren spokojnie idących w moją stronę. Nie widziały mnie, a zobaczywszy, odbiegły bez paniki, co ucieszyło mnie. Dalej, na wielkim polu, widać wijącą się nitkę drzew rosnących nad Złotym Potokiem. Byłem tam, ale kilka lat temu, jest więc okazja odwiedzić źródło. Wstałem i poszedłem. Strumień płynie w jarze głębokości ponad dwóch metrów, blisko źródła jest stromy, szedłem więc górą. Właściwie przedzierałem się przez chaszcze i zwaliska drzew. Sądząc po moim zdziwieniu, chyba nie pamiętałem o istnieniu paru źródeł, a wody każdego z nich wyżłobiły jary o niemal pionowych ścianach. Rozległych pól wokół nie widziałem, a blisko, tuż przy mnie, były splątane rośliny i wąski półwysep na rozwidleniu koryta strumienia. Przedarłem się do większego źródła, woda wypływa z ziemnej jaskini, sporo pod powierzchnią gruntu. Dziwne źródło.

Skupisko roślin tam rosnących i umierających przywołuje myśli o dżungli, a przecież wystarczy przejść kilka kroków by wyjść na otwartą przestrzeń. Ten nagły skok horyzontu – od pojedynczych metrów do kilometrów, od półmroku szarego gąszczu do słonecznych przestrzeni zielonych pól – zawsze robi na mnie wrażenie.

Wiedziałem, że kilometr dalej strumień przepływa lasem, w którym kiedyś działały kopalnie złota; na mapie ten obszar nazwany jest Nadbobrzańskim Klondike. Był czas (bodajże za pierwszych Piastów), gdy Polska była liczącym się producentem złota, może nawet największym w Europie. Czy nie brzmi głupio, nota bene, mówienie o produkcji złota? Czy jego dobywanie i wytapianie jest produkcją? Przecież nie, a tak się mówi.

* * *

Może przy tej okazji mała dygresja?

Złoto, jak wszystkie pierwiastki poza wodorem, produkują gwiazdy. W wielkim skrócie: wodór jest materią pierwotną Wszechświata, a pierwiastki od helu do żelaza powstają we wnętrzu wszystkich gwiazd. Dzieje się tak przez połączenie dwóch lżejszych pierwiastków w jeden cięższy, przy czym ten nowy jest odrobinę lżejszy niż tamte dwa razem. Różnica masy uwalniana jest w postaci energii (bo materia jest formą skupienia energii), w efekcie gwiazda stabilnie świeci. Taki mechanizm działa do chwili syntezy żelaza, przy czym ilość uwalnianej energii w tym szeregu przemian stopniowo maleje. Przy tworzeniu cięższych pierwiastków, zmienia się bilans energetyczny: energia nie jest uwalniania, a wprost przeciwnie – potrzebna jest dodatkowa aby doszło do syntezy. Tej energii zwykła gwiazda nie jest w stanie dostarczyć. Jeśli zaczyna jej brakować lekkich pierwiastków, powoli gaśnie.

Skąd więc mamy złoto, uran czy ołów? Te pierwiastki są tworzone w supernowych. Tak nazywane są słońca przynajmniej kilka razy większe od naszego, które kończą swój żywot niewyobrażalnie wielkim kataklizmem: gdy zaczynają przygasać na skutek braku paliwa, czyli lekkich pierwiastków, zostaje naruszona równowaga sił w nich panująca, w efekcie gwiazda zapada się pod wpływem swojego ogromnego ciążenia; po prostu zgniata siebie samą swoim niewyobrażalnym ciężarem. Ponieważ dzieje się to szybko, jej wierzchnie warstwy zderzają się ze sobą w środku gwiazdy. Po zderzeniu ta implozja zamienia się w przeciwieństwo, w eksplozję kosmicznych rozmiarów. Raz na setki lat zapala się nowa gwiazda na ziemskim niebie – to właśnie wybuch supernowej, gwiazdy świecącej jak milion Słońc. W tym krótkim epizodzie ów wybuch dostarcza energii potrzebnej do syntezy ciężkich pierwiastków. Złoto jest więc najprawdziwszym popiołem wielkiej gwiazdy, która wybuchła jako supernowa nim jeszcze powstało Słońce i nasz Układ Słoneczny. W pyle będącym ich budulcem były pozostałości po tamtym wybuchu, są więc i w skałach Ziemi. Nosząc obrączkę czy kolczyki, nosimy drobiny materii powstałej przed miliardami lat w piekle wybuchu nieistniejącej już gwiazdy. Nasze złoto jest jej cząstką.

Aby dokonać syntezy, czyli utworzenia nowego pierwiastka przez połączenie innych, lżejszych, potrzebne są ogromne ciśnienia i milionowe temperatury, o czym nie wiedzieli alchemicy. Sądzili, że złoto jest materią możliwą do uzyskania drogą reakcji chemicznych. Co prawda złota nie uzyskali, ale przyczynili się do powstania chemii.

* * *

Będąc tutaj ostatnio, przeszedłem Potok na całej długości.

Słowo wyjaśnienia. Napisałem „Potok”, a nie „potok”, jako część nazwy strumienia nazywającego się Złoty Potok.

Pomyślałem wtedy, że dobrze byłoby pomyszkować w lesie, może znalazłbym ślady dawnych prac, a może nawet jakiś samorodek by się trafił?… Dzisiaj też tam nie byłem, ale dzięki temu moja cicha nadzieja na znalezienie wielkiej bryły nie doznała uszczerbku. :-)

Dalej, za polem, wznosi się grupa sporych gór, których nie mogłem zidentyfikować będąc parę tygodni temu na północnych krańcach pogórza; zapewne także dlatego chciałem tam być i spojrzeć w drugą stronę – w nadziei na odnalezienie na dalekim horyzoncie miejsca, z którego wtedy patrzyłem. Oczywiście był i drugi powód: odwiedzenie jednego z moich miejsc. Znalezione przypadkowo kilka lat temu, zauroczyło mnie od pierwszego spojrzenia. Siedząc na zboczu tego wzgórka, gdziekolwiek spojrzę widzę ładne widoki, ale jedna jego część przyciąga mój wzrok niczym magnes. Mógłbym zastanawiać się, czy ten owal pola opadający po zboczu, czy falująca linia zarośli na miedzy, brzeg lasu, może inne szczegóły, czynią to miejsce wyjątkowym, ale chyba w niemożliwym do ustalenia połączeniu tych szczegółów tkwi tajemnica urody. Wracałem tam kilka razy i zawsze z tym samym ukontentowaniem patrzyłem na tę cząstkę kaczawskiego pogórza. Zawsze też odchodzę i wracam, by jeszcze raz spojrzeć i silniej zapisać obraz w pamięci, bo nie wiem, kiedy będzie mi dane być tam ponownie.

  

Wracałem i dzisiaj, a odchodząc, oglądałem się póki wzgórze było widoczne.

Widziałem pierwsze zieloniutkie listeczki roślin polnych, widziałem też kwiaty. Ze znanych wymienię sporą grupę stokrotek znalezionych na południowym stoku wzgórza, a w wielu innych miejscach przetaczniki. Nazwy pewnych fioletowych, małych i niepozornych kwiatków, zapomniałem. Stokrotki były cudne, ale zdjęć nie mam, ponieważ aparat ich urody nie widział, a to z powodu krzemowej ślepoty, dość częstej przypadłości chipów wszelkiej maści.

Chciałem lepiej poznać pewne fragmenty zboczy blisko wsi Bystrzyca, ale wszędzie tam są ogrodzone łąki, nierzadko tak dokładnie, że nie ma możliwości przejścia. Nie tylko tam: wokół wielu wiosek kaczawskich są ogrodzenia, a w zielone miesiące pasie się tam bydło. Wybrana droga też wymagała przechodzenia przez siatki, wzdłuż jednej z nich szedłem ze sto metrów, nim znalazłem przejście. Odwiedziłem pewną grupę brzóz (wszystko u nich w porządku), i znanym przejściem przeszedłem na drugą stronę łańcucha wzgórz. Po drugiej stronie doliny wszedłem na wzgórze bez imienia, wyróżniające się widokami i grupą widocznych z daleka buków; chciałem je odwiedzić. Siedziałem pod nimi, gdy zobaczyłem skręcający w moją stroną samochód terenowy. Kierowca przedstawił się jako właściciel ziemi wokół. Będą kłopoty? – zadałem sobie pytanie. Nie było. Rozmawialiśmy calutką godzinę. Dowiedziałem się, między innymi, o nieistniejącym już grobie pod bukami, w którym pochowano Niemca, przeciwnika polityki Hitlera. Pomyślałem, że o grobie takiego człowieka mogliby mieszkańcy pamiętać.

Słońce już zachodziło, gdy wszedłem na grzbiet i zobaczyłem góry po drugiej stronie doliny: Łysą Górę i Chrośnickie Kopy. Jak zwykle, to już odruch u mnie, policzyłem i nazwałem szczyty tego masywu, wśród nich Lastka, zrobiłem też sporo zdjęć, ale na żadnym nie widać tak intensywnych i ładnych barw zachodu, jakie ja widziałem.


 


Zawróciłem i zszedłem do wioski. Zmierzchało się, gdy ruszyłem w drogę powrotną.

* * *

Może jeszcze wspomnę o liczeniu wyjazdów. Nie jestem pedantem; moje rzeczy, także te wirtualne, zapisane w komputerze, potrafią żyć swoim życiem i zaskakiwać mnie miejscem ukrywania się, a wszystkie wyjazdy mam dokładnie policzone dzięki komputerowi. Początkowo folderom ze zdjęciami nadawałem tytuł będący datą i nazwą gór, ale komputer mieszał mi kolejności folderów, więc do nazwy dodałem numer porządkowy. Folder zawierający zdjęcia z dzisiejszej wędrówki ma nazwę „171 Góry Kaczawskie 280221”. Jeśli w górach jestem parę godzin, albo godzinę, jak niedawno z Jankiem, daję ułamkową liczbę porządkową, żeby nie liczyć tej godziny jako dnia.

Oto dzisiejsza trasa:

Z przysiółka Posępsko na wzgórze Pasternik. Odszukanie drogi do Tarczyna. Z tej wioski przez Przyszów na wzgórze Grodzina. Odwiedzenia źródła Złotego Potoku i mojego miejsca pod Buczyńcem. Wejście na wzgórze pod Księżą Górą. Przejście zboczami Sołtysiej Czuby i Pustaka pod Posępsko. Wejście na szczyt z bukami obok szczytu Babińca. Powrót do Posępska.



















wtorek, 16 marca 2021

O bólu

160321

Organizm jest mną, ale działa jakby w tle, niezupełnie na poziomie świadomości. Po prostu funkcjonuje. Robi to, czego od niego oczekuję i co sam bez mojej wiedzy ma robić. Teraz jest inaczej. Zagnieździł się w nim wróg. Słucham mojego ciała z podejrzliwością i niepewnością, czasami z obawą, nadzieją, lub rezygnacją, a nawet ze złością zamienianą w poczucie beznadziei w czasie najgorszych chwil, ponieważ ono nie jest już tylko moje i nie w pełni jest mi posłuszne. Siedzi w nim przyczajony ból, chwilami daje o sobie znać lekkim uderzeniem, jakby chciał mi przypomnieć o swojej obecności. Jestem, nie zapomnisz o mnie – tak mówi. Pamiętam.

Od pierwszego ataku minęło dwadzieścia lat, ale pamiętam i poznałem go w pierwszej chwili pojawienia się we mnie. Wrócił.

Wiem, że nic nie pomoże szukanie pozycji, w której mniej będzie bolało, ale nie potrafię spokojnie leżeć. Pościel jest wymięta, przesycona potem, a ja przekręcam się, właściwie miotam w tych bezradnych i nieskutecznych, a ciągle powtarzanych próbach znalezienia ulgi.

Za oknem czasami jest jasno, czasami ciemno – zupełnie bez sensu, bo bez związku z moją aktywnością wyznaczaną jedynie kolejnymi falami bólu.

Czas i pory dób nic nie znaczą. Godzina jest bezmiarem czasu, minuta godziną. Nie wiem, kiedy przestanie boleć, może za godzinę, może za kilka. Jak wytrwać bezmiar wypełniony bólem?

Ból wypełnił nie tylko moje ciało, ale i świadomość. Rozpycha się w niej wypierając inne myśli. Tylko czasami i tylko na chwilę zalęgnie się w głowie coś, co nie jest związane z bólem, ale zaraz znika gaszone jego odczuwaniem. Pojawia się myśl o potrzebie oderwania się od bólu, zajęcia czymkolwiek – nie dla pokazania sobie bycia ponad fizyczne dolegliwości, tak daleko w ogóle nie sięgam, a po prostu w nadziei na ulżenie. Próbuję pomóc sobie pewnym przykładem z antyku, utwierdzam siebie w możliwości i skuteczności takich starań, ale jeśli nawet udaje się zapanować nad myślami i pokierować nimi, to tylko na chwilę. Jestem bezradny. Chciałbym zwinąć się w kłębek i wyłączyć świadomość.

Uświadamiam sobie, że od dwóch dób nie jadłem. Nie odczuwam potrzeby. Stanąłem na wadze, schudłem dwa kilo, od młodości nie ważyłem tak mało – 73 kilo. To moja waga sprzed niemal półwiecza.

Chodzę zgięty w pół. Czy wtedy mniej boli? Z wysiłkiem prostuję się i wtedy zauważam, że nie boli bardziej, ale muszę wysilać wolę chcąc utrzymać wyprostowaną pozycję. Nie wiem, dlaczego. To jakiś prastary odruch, każący się kulić, przyjmować bezpieczną pozycję płodu chronionego ciałem matki.

Wiercę się w łóżku, mimo woli stękam, w końcu zauważam, że w jednej pozycji leżę dłużej, że myśli nie są już tak przykute do bólu i zaczynają swoje wędrówki.

Nie wiedząc kiedy – usnąłem.

Obudziłem się i czujnie nasłuchiwałem wiadomości z mojego ciała. Nie boli. Mogę wyprostować się i po prostu leżeć nie odczuwając bólu. Co za fantastyczne odczucie! Nieufność jednak została, dlatego na myśl o zmianie pozycji pojawiła się obawa: a czy nie zacznie boleć? Nie mogę w pełni się odprężyć, chłonąć cudowności chwil bez bólu, odruchowo czekając na jego powrót, na te pierwsze oznaki ostrego kłucia pod żebrem.

Patrząc na zegarek myślę, gdzie byłbym i co robiłbym, gdyby nie ból. Przecież dzisiaj miałem spotkać się z Jankiem i wspólnie pojechać do Ani i Darka. Tak długo odwlekane, z trudem ustalone spotkanie nie doszło do skutku z powodu wroga w moim ciele. Z powodu bólu.


Wracam myślami do pewnej książki z zakresu ewolucji, był tam rozdział o bólu jako czynniku podtrzymującym nasze życie, pomagającym je chronić. Autor udowadniał konieczność tak silnego odczuwania bólu – po prostu aby nie było możliwości jego ignorowania. Rozumiem te mechanizmy i potrzeby, jednak cóż nam przychodzi z tej niemożności lekceważenia silnego bólu, skoro jego przeżywanie nie przyśpieszy wyzdrowienia, a powoduje jedynie wicie się w łóżku? Tak, ból kazał mi wstać w nocy i pojechać do szpitala. Tam przyjął mnie lekarz. Przez telefon. I co dalej? Do czego jeszcze ten ból miałby mi się przydać? Jednocześnie wiem, że nasze odczuwanie bólu faktycznie jest pożyteczne. Ci nielicznie ludzie, którym natura poskąpiła bólu, z reguły nie żyją długą.


Pierwszej i drugiej nocy byłem, zgięty w pół, w szpitalnym oddziale wieczornej i nocnej pomocy medycznej. Warto było nagrać moją ekwilibrystykę przy ubieraniu się, przy wsiadaniu i wysiadaniu z samochodu! Przyjął mnie lekarz, a jakże!: przez telefon, radząc wziąć no-spę forte (która okazała się być na receptę) i wysyłając do lekarza rodzinnego. Przypisany przez niego lek przeciwbólowy nie działał. Na trzecią dobę sekretarka szefa wygoniła mnie do SORu, czyli na pogotowie szpitalne. Tam kazano mi iść do lekarza rodzinnego, a lekarz, który jednak w końcu przyszedł, śmiał się na wieść o trzeciej dobie moich zmagań z bólem – że skoro dopiero teraz przychodzę, to chyba tak bardzo nie boli. Przez półtorej godziny czekałem pod gabinetem, z którego nikt nie wychodził ani do którego nikt nie wchodził, a miałem silny atak bólu. Już miałem wracać, gdy jednak lekarz przyjął, a nawet zarządził podanie mi kroplówki. Ból minął po paru minutach. Po badaniu ultrasonografem dali mi dokumentację, receptę, skierowanie do specjalisty i wysłali do domu.

Ogarnia mnie poczucie absurdu w kontaktach ze służbą zdrowia. Wystarczy, że ktoś, jak ja, pójdzie do szpitala po pomoc z dala od swojego miejsca zameldowania, i cały ten „system” się rozsypuje, ponieważ opiera się na podstawie kontaktu z lekarzem rodzinnym. A SOR?

Na drzwiach gabinetu wisiała tablica informująca o funkcjach Szpitalnego Oddziału Ratunkowego.

Ratują zdrowie i życie w nagłych przypadkach ryzyka ich utraty. Mój ból spowodowany przemieszczaniem się kamieni w moczowodach nie mieścił się w tej definicji, więc powinienem przejść klasyczną ścieżkę zaczynającą się pod drzwiami lekarza rodzinnego. Kiedy doczekam się skutecznej pomocy, jeśli atak zacznie się w piątek wieczorem?

Boli? Cóż, taki człowieczy los.

PS

Od dwudziestu godzin nie odczuwam bólu. Czekam.

Dobrze, że pisaniem reaguję na wiele zdarzeń mojego życia. Kiedy piszę, jest mi lepiej.