Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 6 maja 2021

Pięć wzgórz

 

010521

Pierwsze wzgórze po prostu wyrosło przede mną, niezaznaczone na mapie, jakże więc mogłem je ominąć? Stepowiejącą łąką, później polną drogą, podszedłem pod szczyt wzniesienia i zobaczyłem krajobraz rozległy, ładny i charakterystyczny dla Roztocza, a przynajmniej do tej niewielkiej poznanej części. 

Zauważaną przeze mnie główną odmiennością są długie zbocza o niewielkim nachyleniu. Owszem, naturalna to różnica, wszak jestem na wyżynie nie na pogórzu, jednak... brakuje mi kaczawskich widoków. Na pocieszenie siebie samego zauważę, że dzisiaj poznane wzgórza, mając formę zbliżoną do ostańców, podobne są do pogórzańskich górek.

Będąc pod szczytem pierwszego wzniesienia, wyraźnie zobaczyłem sąsiednie wzgórze mającą dumną nazwę góry, mianowicie Górę Hołdy. Zza niej, na granicy widnokręgu, wyrastało strome, jak na roztoczańskie standardy, następny wzgórze, przyciągające wzrok wysokim, strzelistym drzewem. Aż tak wysoka i równa daglezja?

 Później, będąc bliżej, zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Przy drodze, którą schodziłem, rośnie wysoka i gruba ponad zwykłą miarę grusza. Stoi tam samotna, więc będąc przy niej, ma się naprawdę rozległe widoki. Nic, tylko usiąść, oprzeć plecy o jej pień, patrzeć i słuchać siebie.

Grusze rosnące samotnie na miedzach mają szczególny urok, przy czym, wyraźnie to odczuwam, jedynie jego część tkwi w samym drzewie. Ta druga, ważniejsza, jest odzewem polskiego ducha, ponieważ możliwe jest, że wzorce piękna naszej ziemi mamy zapisane w nas. Może się z nimi rodzimy, może wysysamy je z matczynym mlekiem, a może budujemy je, nieświadomie, przez całe życie z maleńkich drobin wspomnień, lektur lub marzeń o letnich dniach snutych w grudniowy wieczór.

A może tkwi w nas cząstka miłości do ziemi przekazywana nam przez pokolenia naszych przodków uprawiających pola wokół takich grusz?…

 

Tę samotnicę widziałem też z Góry Hołda, widziałem i później, gdy lawirując wokół pól, przy granicach lasów, szedłem dalej, ku następnym wzgórzom. W końcu znikła mi z oczu, ale pojawiła się kilka godzin później, kiedy wracałem. Wtedy patrzyłem na nią inaczej – jak na znajomą.

Ten dzień mógłbym nazwać też dniem drzew, skoro gdzieś dalej na polach znalazłem inną, ale równie dużą gruszę, a pod wieczór zaskoczył mnie widok samotnie rosnącego buka. Nie pamiętam, bym widział buka równie rozłożystego i gęstego, by nie powiedzieć: uroczo pękatego niczym dawne czajniczki. Na pewno nie widziałem takiego polnego samotnika w otoczeniu gęsto rosnących tarnin.

Trzeba mi wrócić do tych drzew, zobaczyć je zielonymi i kwitnącymi, zapamiętać je lepiej, a może wtedy staną się moje.

* * *

Pojechałem w sobotę wiedząc, że w ten najładniejszy – według prognoz – dzień majówki ma padać przez godzinę, a pozostałe dni mają być bardziej deszczowe i wietrzne. Wczesny ranek był pogodny, nawet przez chwilę widziałem wschodzące słońce (krótko po piątej – niech żyją długie dni!), ale zgodnie z zapowiedzią później zaczęło padać. Nic to – pomyślałem – za godzinę powinno przestać. Przestało, owszem, ale na krótko; deszcz wrócił i padał przez pięć godzin. Człapałem w pelerynie po coraz bardziej śliskich drogach, jednak trasy nie skróciłem, wszak nie pierwsza to moja deszczowa wędrówka, chociaż pierwsza roztoczańska.

Kłopot z wielogodzinnym deszczem polega na stopniowym wilgotnieniu ubrań. Buty nie przemokły, ale z wierzchu były całe wybłocone, spodnie na kolanach owszem, poddały się, a wiatrówka i bluza polarowa zawsze wtedy są ni to suche, ni mokre. Czapka z daszkiem zwykle na koniec deszczowego dnia podzielona jest na dwie strefy: ta schowana pod kapturem jest tylko wilgotna, a wystający daszek ocieka. Jednym z obrazów wynoszonych z deszczowych wędrówek jest widok kropel deszczu zbierających i kołyszących się na końcu daszka w rytm kroków

Jeszcze na drugi dzień pokój miałem „ozdobiony” porozwieszanymi w różnych dziwnych miejscach schnącymi ubraniami.

* * *

Z bliska wysokie drzewo rosnące pod szczytem Góry Marchwianego pokazało zbyt równy pień i nienaturalny kształt korony, a później zauważyłem anteny sieci GSM ukryte między „gałęziami”. Będąc na szczycie zobaczyłem, że nawet maszt w formie rury pokryty jest czymś, co imituje korę. Sympatyczny pomysł, któremu przyklaskuję.

U podnóża tego wzgórza jest dziwne miejsce biwakowania: stoi tam paskudna szopa i kilka tapicerowanych starych foteli, a wokół leżą kupy śmieci. Na widokowym miejscu Góry Hołda postawiona jest prymitywna ławka, a przy niej leżą butelki. Kiedy podszedłem pod Kamienną Górę uznałem, że wchodzić na szczyt nie będę, bo zapewne zobaczę tam to samo, co na Lasowej Górze, czyli śmieci. W innym miejscu, na uboczu, daleko od szlaków, zobaczyłem plastikowe folie na drzewach i wiązki puszek wiszące na gałęziach. Może komuś taki pomysł wydał się dowcipny czy oryginalny? Może dla tych ludzi to ciekawy pomysł mający cechy współczesnych kompozycji artystycznych?


Muszę coś zrobić, muszę jakoś poradzić sobie z powszechnym widokiem śmieci, bo czuję, jak bardzo mi przeszkadzają w odbiorze wrażeń, ale czy mogę je nie dostrzegać? Raczej nie. Cóż więc zostaje? Przyzwyczaić się do nich? Wszechobecne butelki i worki uznać za nieodłączny element roztoczańskich krajobrazów?

Gdzieś w Sudetach przeczytałem na tablicy informacyjnej apel do turystów, był w formie zapewnienia o mniejszym ciężarze pustych butelek niż pełne. Uważam, że nie mógł dotrzeć do tych śmieciarzy, ponieważ oni doskonale wiedzą o małej wadze pustych opakowań. Tym ludziom one po prostu nie są już potrzebne, więc po co mają je zabierać ze sobą? Mając zerowe poczucie estetyki, nie znajdują odpowiedzi na to pytanie, więc naturalną czynnością jest wyrzucenie, i żadne argumenty do nich nie trafią poza jednym: naprawdę dużymi karami.

Tylko kto ma się tym zająć?

Dość o tym. W przyszłości postaram się mniej zaśmiecać swoje teksty śmieciami.

Widziałem kwitnące fiołki, tak mi się wydaje po kształtach liści, ale czy one miewają białe kwiaty? Proszę o pomoc, bom bardziej zielony niż liście tych roślin. Inną roślinę, która zwróciła moją uwagę, jest skrzyp – jeśli mam wierzyć Googlom, ale najbardziej widomą i niecierpliwie oczekiwaną oznakę pełni wiosny widziałem na brzozach: nareszcie wystroiły się zielenią swoich drobniutkich listków. Nawet dzisiaj, w deszczowy i lekko zamglony dzień, wyglądały ładnie, a kiedy udawało mi się uchwycić lśnienie światła w kropelkach wody wiszących na listach, były po prostu piękne.

Zdecydowana większość trasy wypadła w poprzek granic pól, miałem więc kłopoty ze znalezieniem pasujących mi dróg. Nie chcąc chodzić po polach (szedłem nimi, gdy były tylko zaorane lub leżały ugorem), wędrowałem wzdłuż granicy lasów, a wąskie zagajniki rosnące na zalesionych polach przecinałem w poprzek, szukając przejść między gęstymi drzewami. Oczywiście trasa się wydłużała, ale doświadczałem licznych niespodzianych odmian widoków i odkrywałem urocze zakątki ukryte przed ludźmi. Widziałem zielone, nierozjeżdżone polne dróżki, polanki zdobione pojedynczymi drzewami lub różanymi krzewami, zapomniane dróżki pojawiające się tam, gdzie wydawało się, że przejścia nie ma, a co równie ważne, śmieci było tam mniej.




Spodobała mi się taka wędrówka i na pewno podobne będę powtarzał.

Szlak zaznaczony na mapie jest dużym przybliżeniem, ponieważ trudno uwzględnić na nim wszystkie meandry mojej trasy w rytm biegu dróg lub brzegów zagajników, szczególnie, że na mapie ich granice i zaznaczone drogi nijak się mają do rzeczywistości.

Początek i koniec trasy miałem we wsi Tereszpol. Poznałem okolice linii kolejowej oraz góry: Hołda, Marchwianego, Lasową i Kamienną.

* * *

Przez przypadek trafiłem na blog "Oaza recenzji"  Mirki Dudko, a w nim znalazłem recenzję mojej książki o Jasiach.

Autorce podziękowałem na jej blogu, tutaj czynię to ponownie: dziękuję za przychylność i miłe słowa.



















piątek, 30 kwietnia 2021

Roztocze, dzień drugi

 240421

Droga skończyła się na brzegu pola, ale wiedziałem, że inna biegnie za niewielkim laskiem. Szedłem więc brzegiem pól, a gdy las został za mną, zobaczyłem rozległy przestwór zamknięty odległymi wzgórzami. Zboczem jednego z nich biegła droga – jasna wstążka widziana z odległości paru kilometrów. Polne drogi wijące się po zboczach i niknące w oddali zawsze mnie kusiły, a ta szczególnie mi się spodobała. Po obejrzeniu zdjęć Googli okazało się, że właśnie tą odległą drogą wypada mi iść.

Znikała, gdy schodziłem w dolinę lub w płytki wąwóz, i pojawiała się bliższa, wyraźniejsza, gdy wchodziłem na grzbiet. Była na wprost mnie, ale i uciekała na boki, gdy droga, którą szedłem, wiodła mnie na manowce. Porzucałem ją wtedy i wybierałem inną, obiecującą prowadzić mnie ku tamtej, stopniowo coraz bliższej i wyraźniejszej. Miła to była wędrówka.


U stóp wzgórz, na początku drogi ku której szedłem, zobaczyłem uroczy widok. Zielony zakątek między zboczami o urozmaiconej rzeźbie, zdobiony wstęgami dróg, zagajnikami i kępami przydrożnych krzewów. Poczułem, że znalazłem pierwsze swoje miejsce na Roztoczu. Jego bliższe poznanie zostawiłem na osobny dzień, wszak rarytas należy spożywać spokojnie, delektując się smakiem, a dzisiaj tylko podszedłem bliżej dla wzmocnienia apetytu.

 



Parę godzin później, wracając inną drogą, zobaczyłem to miejsce z góry; zauważyłem też kolejną dróżkę skręcającą w stronę zakątka, zapamiętaną z powodu niemal białego piasku, więc zapewne poznania okolicy zajmie mi cały dzień.

* * *

Wyjechałem przed czwartą, a będąc w połowie drogi, zobaczyłem czystą, kolorową piżamkę Eos. Jak to zwykle z nią bywa, ciemnoczerwony swój nocny ciuszek zmieniała na coraz jaśniejszy i świetlistszy, i gdy już myślałem, że wreszcie zobaczę ją całą... wjechałem w mgłę. Pierwsze godziny wędrówki miałem więc listopadowe, ale – dla równowagi – deszcz, zapowiadany przez synoptyków, nie padał. Tym razem nie zamierzałem na nich psioczyć. Wyruszywszy na wędrówkę bardzo wcześnie, wróciłem po jedenastu godzinach, przy wysokim jeszcze słońcu. Zawsze wtedy szkoda mi reszty dnia, ale że zaraz po wyjeździe deszcz jednak zaczął padać, żal był mi oszczędzony.

* * *

Dróg jest na Roztoczu ogromna sieć, a niewiele jest takich, o których trudno byłoby powiedzieć coś dobrego. Dojść można nimi wszędzie, aczkolwiek niekoniecznie najkrótszą trasą. Meandrowanie jest koniecznością zwłaszcza tam, gdzie idzie się w poprzek granic pól, ale przecież droga jest tam celem, nie konkretne miejsce. Korzystając ze zdjęć satelitarnych, a więc widząc rzeczywisty bieg dróg, przejścia można znaleźć nawet na odludziu, gdzie mało jest pól, a domów wcale. Dzisiaj jedynie dwa razy zdarzyło mi się iść bezdrożem, ale na krótkich dystansach i tylko z powodu chęci skrócenia trasy. Przyznam się do przyjemności odczuwanej w czasie pokonywania takich skrótów, gdy idę po obraniu kierunku na podstawie zdjęć, wiedząc jednak, że za tamtym grzbietem, za laskiem, znajdę szukaną drogę. Szlakiem szedłem niewiele i tylko dlatego, że przypałętał się nie wiadomo skąd; może zgubił drogę? Poznane dzisiaj lasy ładne nie były – zachwaszczone i zimowe – więc po co miałbym wchodzić między drzewa prowadzony szlakiem, skoro na zdjęciu widzę niewiele dłuższe, albo i krótsze przejście? Zresztą, nie lubię iść wypatrując znaków, które nie zawsze są tam, gdzie najbardziej by się przydały.

Pola są małe, bardzo wąskie, chociaż na ogół długie. Razem z miedzami tworzą charakterystyczną dla Roztocza mozaikę kształtów i kolorów, szczególnie ładną tam, gdzie granice biegną zakolami. Widziałem pola miniaturowe, najmniejsze mają może ćwierć hektara powierzchni, czyli są wielkości przydomowych ogródków, a na dokładkę ziemia niektórych z nich nadziana jest kamieniami niczym dobry sernik rodzynkami. 

Po tych miniaturkach jeżdżą małe traktorki z trudem ciągnące trzyskibowe pługi, niewidywane na sudeckim pogórzu, gdzie po rozległych polach śmigają wielkie traktory ciągnące całe zestawy narzędzi. Dzisiaj obserwowałem pracę jednego z takich traktorków i słyszałem, z jakim trudem jego silniczek radził sobie z pochyłością zbocza. Patrząc na roztoczańskie pólka, pojawiają się myśli o opłacalności ekonomicznej, bo jakże porównać efektywność pracy dwustukonnego ciągnika na stuhektarowym polu, do wysilonego prychania czterdziestokonnego traktorka orzącego półhektarowy skrawek nie najlepszej ziemi? Zapewne właśnie z tych powodów widuję tam wiele plantacji, głównie porzeczek, jak mi się wydaje.

Widziałem całe morze zawilców, widziałem fiołki i przetaczniki (przysiągłbym, że są bardziej niebieskie od sudeckich), słyszałem skowronki, ale tylko niektóre krzewy i co bardziej niecierpliwe brzozy zaczynają się zielenić. Owszem, na wielu drzewach widać pękające pąki i rozwijające się liście, ale widziane z daleka, nadal stoją nagie, zimowe; jeszcze czekają na cieplejsze dni i życiodajne słońce. Tarniny, tak liczne na Roztoczu, pokazują maleńkie białe plamki na czubkach pąków – zapowiedź majowego święta kwitnienia.

Chciałbym patrzeć na zielone drzewa, widzieć wokół siebie pełnię wiosny, ale przecież wiem, że zobaczę ją, gdy już miną chwile pierwszego kwitnienia i rozwijania się liści, zawsze zbyt krótkie, by je dobrze zobaczyć.

* * *

Muszę wspomnieć o śmieciach, chociaż wolałbym pisać tylko o dobrych cechach Roztocza. Przy drogach leżą butelki; jeśli nie całe kopy, to chociaż parę, chociaż jedna, a pod wieloma przydrożnymi krzewami są po prostu wysypiska. Wszedłem między drzewa rosnące przy drodze, widząc między nimi zapadlisko. Minąłem kupę śmieci i stanąwszy na krawędzi zbocza wąwozu wychyliłem się chcąc zobaczyć dno – zobaczyłem leżącą tam oponę i worki. Zniesmaczony wycofałem się. Niżej prezentuję dwa zdjęcia z widokiem ładnej drogi. Żeby nie było na nim widać worka (a leży ich sporo na brzegach pół, najwyraźniej są po nawozach), zrobiłem kilka kroków do przodu i zdjęcie powtórzyłem. Nie chcąc widzieć śmieci, należałoby nie patrzeć pod nogi.


 

Idąc, pielęgnowałem z myślach pomysł rodem z książek fantasy: gdyby móc te wszystkie śmieci podnieść jakimś czarem i przenieść je pod drzwi, albo i wprost do mieszkań ich właścicieli! Dajcie mi odpowiednią różdżkę, a będę całymi dniami łaził po Roztoczu i machał nią nad każdym śmieciem, bo w przeciwnym razie ci wandale zasypią Roztocze i całą Ziemię. A ja jak ten głupi goniłem po polu opakowanie kanapki, gdy wiatr je porwał. Gdyby taki wandal zobaczył mnie wtedy, miałby niezły ubaw.

Na rozstaju dróg widziałem odsłoniętą skarpę, ludzie kopią tam piasek. Równą linią oddzielona jest cienka warstewka urodzajnej ziemi od jałowego piasku, a w wielu innych miejscach widziałem piaszczyste białe łachy na polach – miejsca, gdzie tej dobrej ziemi brakuje. Ekonomiczny przymus, przyzwyczajenie czy umiłowanie ziemi każą ludziom ją uprawiać? Jeśli ta ostatnia przyczyna jest decydująca, co przecież byłoby zrozumiałe dla nas, Polan, dlaczego widuję tyle śmieci na brzegach pól?

* * *

Siedziałem na między i patrzyłem przed siebie. W płytkiej dolinie rozłożyła się duża wieś, za nią piętrzyły się nieznane mi wzgórza; przyjdzie czas na ich poznanie. Nie od razu zauważyłem trzy sarny zbliżające się do mnie. Były blisko, dzieliło nas może pięćdziesiąt metrów, a one zachowywały się beztrosko, nie widząc mnie. Właśnie to słowo najtrafniej oddaje ich zachowanie. Nie tylko skubały trawę, ale i brykały, najwyraźniej ciesząc się dniem i życiem. Kiedy mnie zobaczyły, przyglądały się dłuższą chwilę nim odbiegły, ale spokojnie, bez paniki, a zatrzymawszy się niewiele dalej, znowu mnie obserwowały. Nie tracę nadziei na zaprzyjaźnienie się z nimi.

Wspomnę jeszcze o bardzo często widywanych jemiołach. Obsiadły drzewa niczym wrony jesienią i piją ich soki doprowadzając do śmierci. Tak, wiele drzew obciążonych tymi pasożytami jest martwych.

 Nie raz dziwiłem się dawnym wierzeniom w magiczną i ludziom przychylną siłę tej rośliny, niespecjalnie przecież ładnej, aż któregoś dnia postanowiłem poszperać w Internecie. Na stronie Muzeum Wsi Radomskiej znalazłem dobry, zarówno co do treści jak i formy, artykuł na temat jemioły, niewątpliwie napisany przez etnologa.

Oto dwa jego fragmenty, a do przeczytania całego gorąco namawiam:

>>Przed wiekami uznawano jemiołę za dar od bogów, przedmiot czci i podziwu, magiczne ziele o wielkiej mocy, które zbierano z ostrożnością i starannością. Wierzono, że chroni przed złymi duchami oraz sprowadza do domu dostatek i pomyślność. Miała również sprzyjać zakochanym i zapewniać siły witalne i płodność.<<

>>O kulturowym znaczeniu jemioły zadecydowało wiele jej szczególnych właściwości, a jednym z ważniejszych było właśnie miejsce jej występowania – nie mając korzeni umiejscowionych w glebie, nie wyrastając z niej, mogła być tylko rośliną spadłą z nieba. Dodatkowo rosnąc wysoko na drzewie nie ma bezpośredniej styczności z ziemią, „dołem”, a jednocześnie nie dosięga do nieba, „góry” – czyli znajduje się pomiędzy, w stanie zawieszenia, w sferze granicznej, przez co nabiera cech mediacyjnych (...). Granica to miejsce, w którym objawia się sacrum, a wszystko, co ma z nim kontakt, nabiera magicznych właściwości.<<

* * *

W parę dni po powrocie z pierwszej wędrówki chciałem wracać na roztoczańskie drogi mając już gotowy plan, ale z powodu zajęć musiałem odłożyć wyjazd, wszak muszę mieć za co je finansować, a emerytura wiadomo jaka jest i na co wystarcza. Na szlak wrócę za parę dni.


Trasę można opisać paroma słowami: między Lipowcem a Gorajcem.