Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

sobota, 18 września 2021

Dwa dęby

 

120921

Wybrałem Radecznicę z powodu sąsiedztwa wzgórz, po których wiele sobie obiecywałem; był też parking w ruchliwym miejscu, a więc możliwość bezpiecznego zostawienia samochodu na cały dzień. Co prawda mój automobil ma 21 lat i niewiele jest warty, ale jest najcenniejszym pojazdem na świecie, bo moim.

Zaparkowałem w pobliżu bramy wejściowej do miejscowego sanktuarium. Była uchylona, więc wszedłem i zobaczyłem, zdziwiony, zabudowane długie schody; budynek kościoła jest dużo wyżej. Na portalu umieszczono dwie płaskorzeźby z stylu socrealizmu: na jednej zakonnik podaje opłatek chłopom, na drugiej żołnierzom. Wydały mi się dziwne, jakby przeniesione z innej epoki. Stromą uliczką obok wszedłem wyżej i zobaczyłem, zaskoczony, wiele budynków szpitala psychiatrycznego i bloki mieszkalne. Duża wieś. Później dowiedziałem się, że aspiruje do miana miasta, oraz, że nieodległy Goraj prawa miejskie już otrzymał.


 

Kierując się zdjęciami Google minąłem blok, wszedłem w ciasną uliczkę, w jakieś kręte opłotki. Nie spodziewałbym się tam drogi, ale jednak była: zaułek zamienił się w wąwóz, a ten wyprowadził mnie na otwarte przestrzenie.

Szedłem bez sprecyzowanego planu. Trochę liczyłem na pola i wzgórza blisko wioski, ale nie widząc pasujących mi dróg, poszedłem dalej. W końcu plan podstawowy się nie zmienia: po prostu chodzenie tam, gdzie ładnie.

Ranek był lekko chłodny, dzień bardzo ciepły, prawdziwie letni, ale z lekką mgiełką w powietrzu. Sweter zdjąłem po godzinie, po drugiej i kurtkę schowałem w plecaku. Będę tęsknił za wędrowaniem w samym podkoszulku, za swobodnym siadaniem na trawie bez obawy o zmarznięcie czy przemoczenie, za wiatrem we włosach.

Droga wyprowadziła mnie na skrzyżowanie, przy którym jest cmentarz z czasów pierwszej wojny. Tablica informuje o pochowanych tutaj żołnierzach austriackich i rosyjskich. Rozejrzałem się: kilka wydłużonych wzniesień przypominających groby ziemne, brzozowe krzyże, nieliczne drzewa z liśćmi prześwietlonymi rannym słońcem. Niewielki, zielony cmentarz bez gąszczu kamiennych grobów. Na powierzchni może piętnastu arów pochowano blisko cztery tysiące ludzi, a to znaczy, że chowani byli w zbiorowych mogiłach. Patrząc na ten ładny skwer trudno uwierzyć, że leżą tutaj szczątki tylu młodych (w większości) ludzi! Tyle bezsensownie przerwanych istnień ludzkich, miłości i smutków nieprzeżytych, tyle nadziei tutaj znalazło kres. Wspomniałem płaskorzeźbę z portalu świątyni na dole, i ze złością pomyślałem, że gdyby kapłani nie błogosławili z takim zapałem ludzi zabijających się wzajemnie, nie święcili ich narzędzi zabijania, może mniej byłoby wojen, albo przynajmniej nie byłyby tak okrutne…


Cmentarz jest z 1915 roku, a więc nie żyją już dzieci ludzi, których kości tutaj leżą. Nikt o nich nie pamięta, może tylko czasami ktoś, sam będąc starym, wspomni o dawnej rodzinnej historii, o swoim dziadku, który nie wrócił z wojny i nie wiadomo, gdzie jest pochowany…

Politycy wywołujący wojny powinni przymusowo i do końca życia być grabarzami.

Rozejrzałem się. Na północy zobaczyłem odległe, niezalesione zbocza i skręciłem w drogę tam prowadzącą. Nie miałem ochoty iść lasami, chciałem widzieć wokół siebie dal i błękitne niebo.

Idąc widokową drogą, minąłem ostatnie domy Zaporza, przeciąłem lokalną szosę i oto nową drogę miałem przed sobą.

Wiodła mnie dnem doliny, z obu stron po zboczach wzgórz wznosiły się pola. Jedna z bocznych dróżek wchodziła w poprzeczną dolinkę zamkniętą lasem, a wyżej, na miedzy, rosło samotne drzewo. Skręciłem tam, chcąc pod tym dębem, jak się okazało, zrobić przerwę. Schowane na uboczu ładne ciche miejsce.


 Parę godzin później, wracając, siedziałem pod innym dębem rosnącym na zboczu innego wzgórza, też wśród pól. Widok sprawił mi przyjemność. Otóż na dalekim horyzoncie widziałem wieżę widokową stojącą nad Hosznią Ordynacką, Górę Łysiec oraz ostatnie domy Gilowa. Po raz pierwszy rozpoznałem kilka dalekich szczegółów, a więc stało się to, co w Górach Kaczawskich jest normą. Może będzie mi dane poczuć do Roztocza to, co czuję do Gór Kaczawskich? Nie wiem, jak nazwać to uczucie głębokiego przywiązania. Mówimy o miłości wobec miejsc, krain, widoków, dzieł sztuki, zwierząt, natury, ale nie wiem, czy słusznym jest używanie tego słowa. Skłonny byłbym rezerwować je jedynie dla uczucia wobec drugiego człowieka. Jak jednak mam nazwać to, co czuję, widząc samotne drzewo na zboczu pagóra lub polną drogę wijącą się w oddali? Nie wiem. Wiem, że ich widoków i bliskości jestem niesyty. Nawet jeśli wracam z obietnicą zrobienia sobie kilku leniwych dni przerwy, już na trzeci dzień chciałbym jechać. Czasami jadę na przekór sobie, gnany odczuwaną tęsknotą wobec której jestem bezsilny, także niejasnym przeczuciem unikania straty.

Dość rozczulania się, pora wracać na szlak. Wieżę widokową widziałem kilka razy w ciągu dnia, zawsze daleką, ledwie widoczną na granicy ziemi i nieba. Dzisiaj była dla mnie znakiem rozpoznawczym tej części Roztocza, niczym Ostrzyca na Pogórzu Kaczawskim. Aparat oczywiście kiepsko widzi, dlatego widok spod dębu powiększyłem. Sprawdzałem teraz, odległość wynosiła 5, może 6 kilometrów.


 

Oglądając zdjęcia Googli zobaczyłem, że jeśli skręcę w następną boczną drogę, dojdę do innej, znanej mi już, a ta poprowadzi mnie do kapliczki na rozstajach, tej obsypanej śmieciami. Po drodze był co prawda las, a bieg drogi niepewny, ale przecież nie po raz pierwszy szedłbym na przełaj. Teraz, gdy pola są puste, nie ma problemów iść tam, gdzie się chce dojść. Las i leśna droga nie podobały mi się, więc skręciłem między drzewa, a później idąc ścierniskiem doszedłem do starej znajomej. Dobrze jest iść znanymi drogami, mając wielki przestwór pól wokół siebie.

Odruch grzybiarza zawsze mi się włącza samoczynnie, gdy idę przez las, tak też było w tym niewielkim zagajniku. Myszkując wzrokiem po przydrożu, motocykl zobaczyłem dopiero gdy byłem przy nim. Był to stary pojazd popularnie zwany wueską, motocykl mojej wczesnej młodości, lat marzeń o własnej maszynie. Miał silnik o pojemności 125 centymetrów i mocy siedmiu koni, osiągał zawrotną szybkość osiemdziesięciu kilometrów. Z rozczuleniem patrzyłem na motocykl, który teraz wydał się taki biedny, taki mały i prymitywny, a kiedyś był obiektem pożądania wiejskich smarkaczy. Także moim, przynajmniej do czasu, gdy wujek pozwolił mi na przejechanie się jego junakiem.

W niespodziewanym miejscu, bo na stoku wzgórza, nie na dnie doliny, we wsi Podlesie Małe jest jezioro. Dzikie, bez ośrodków i plaż, z szuwarami, starymi wierzbami na brzegu i linią lasu po drugiej stronie. Ładne jezioro, ale zaśmiecone. W wodzie pływają butelki, a pojemniki na śmieci są przepełnione. Z ciekawością (ale i zazdrością) patrzyłem na wędkarza co parę minut zdejmującego z haczyka rybę; były niewielkie, ale przecież takie są najsmaczniejsze. Rozmawiając z nim, chciałem usiąść na ławce stojącej obok, jednak całe jej otoczenie było zaminowane przez psy. Na wąskim pasie zieleni między brzegiem a jezdnią rozłożyła się rodzina na niedzielny piknik. Obrazu dopełniali młodociani motocykliści warczący na ulicy swoimi terenowymi maszynami. Dziękuję, miejsce nie dla mnie.




Przy głównej ulicy wioski, na prywatnej posesji rośnie… Zaraz, jak się nazywa ta roślina, widywana kiedyś w Ustroniu? Właściciel powiedział, że to datura. W domu sprawdzałem, ale pewności nie miałem. Brugmansja czy datura vel bieluń? Wątpliwości wyjaśniła Anika na swoim blogu  Chwile Zachwycone.

Fotografowałem brugmansję, śmiertelnie trującą roślinę pochodzącą z Ameryki Południowej. Niech będzie śmiertelna, ale piękną jest! 



 
Niewiele dalej, przy tej samej uliczce, rośnie surmia, czyli katalpa z rodziny bignoniowatych (język można połamać na tych nazwach), drzewko dość często widywane w ogrodach i parkach. Liście surmii, jasne i wielkie, są ładną ozdobą.

Jeśli ktoś z Was zauważył błąd w nazwach, proszę o jego wskazanie.

Mogłem zejść do wioski i samochodu drogą przy cmentarzu wojennym, ale mając jeszcze trochę czasu, skręciłem w polną drogę. Będąc blisko lasu chciałem zawrócić, ale zobaczyłem dwóch grzybiarzy idących z naprzeciwka; w torbach nieśli grzyby. Zebrali moje grzyby! – wzburzyła się we mnie krew grzybiarza. Poszedłem do lasu. Ładny był, pięknie prześwietlony popołudniowym słońcem, ale grzybów nie znalazłem. Doszedłem do skrzyżowania dróg leśnych, ta w lewo kusiła swoją urodą. Próbowałem wyobrazić sobie układ przestrzenny, wyszło mi, że powinna prowadzić w stronę wioski, więc poszedłem. Las szybko się skończył, i ujrzałem piękną okolicę.



Szedłem wolno nie chcąc, by droga zbyt szybko się skończyła. Te widoki mam w zamian za grzyby – przyszła mi do głowy dziwna, nieracjonalna myśl. Droga oczywiście skończyła się za szybko, jak wszystkie ładne drogi, nieco niżej zamieniając się w uliczkę. Dwa kilometry dalej zobaczyłem portal kościoła i swój samochód.

Trasa:

Z parkingu przy bazylice w Radecznicy polami pod Wólkę Czernięcińską. Dalej polnymi drogami na wschód, w stronę Gilowa, a następnie nad jezioro w Podlesiu Małym. Powrót do Radecznicy zakolem, od południa.


 














czwartek, 16 września 2021

Droga Trzech Lip

 100921


Ranek był chłodny, ale słoneczny, kolorowy i skrzący się kropelkami rosy. Stojąc na zboczu, patrzyłem na przemiany kolorów nieba i mgiełki porannej rozpłomienianej światłem wschodzącego słońca. Na różanych krzewach rosnących obok widziałem owoce i płatki kwiatów z maleńkimi błyszczącymi kropelkami rosy, a nad nimi, na linii horyzontu, przyciągały wzrok pojedyncze duże drzewa. 

 





Była godzina szósta, zaczynał się kolejny dzień moich letnich wędrówek po Roztoczu.

W Hucie Turobińskiej już po raz drugi zostawiłem samochód. Będąc tutaj wcześniej i mając nieco czasu po powrocie na parking, poszedłem na zwiad drogą zaczynającą się przy kościele. Kilometr dalej znalazłem ładne miejsce, usiadłem na między i patrzyłem na kończący się dzień. Okolica tak mi się spodobała, że dzisiaj wróciłem i od tamtego miejsca zacząłem wędrówkę.

 Od wiele obiecujących wzgórz i dróg widzianych w oddali dzieliła mnie wąska, ale dość głęboka zalesiona dolina. Droga była, ale okrężna, daleka i lasami, więc… znowu lasem na przełaj? Tak było, ale szło się nieźle, stumetrowy pas lasu przeszedłem bez przedzierania się po chaszczach. Nieco gorzej miałem wracając.

Czasami bywa, że idzie się drogą nie chcąc, żeby się skończyła, a zbliżając się do jej końca, zwalnia się kroku – żeby jeszcze iść nią, żeby była. Właśnie takie są drogi, pola i wzgórza na północ od wsi Huta Turobińska i Tokary; te, które widziałem ponad różanymi krzewami o wschodzie słońca.

Przydrożne drzewa widziane z daleka okazały się być różnych gatunków: widziałem modrzew z krzyżem i grupę grabów, więc drzewa nieczęsto spotykane przy drogach, ale oczywiście najwięcej było lip. Stojąc przy grabach, daleko przede mną, blisko horyzontu, widziałem trzy wysokie drzewa. Może droga poprowadzi do nich? Doprowadziła do wiekowych lip. Jeśli nie ma nazwy, może nazwę ją Drogą Trzech Lip. Dobrze jest znać samotne duże drzewa widziane z daleka, chociaż nie wiem, po co. Wiem: ta wiedza sprawia mi przyjemność, czyni okolicę bardziej swojską, moją, poznaną. 


Malin najadłem się do syta, a jeszcze parę dni temu nie wierzyłem w taką możliwość. Najpierw raz i drugi podskubałem parę garści z mijanych plantacji, później przywitałem dwoje ludzi zbierających maliny. Przerwali pracę, zaczęliśmy rozmowę. Dowiedziałem się, że w wakacje mieli pomoc, teraz muszą sami zbierać, a że dobrze płacą na skupie, bo 16,50 zł za kilo, zbierają od rana do wieczora.

– A pan czemu nie je? Niech się pan częstuje!

Ochoczo zabrałem się na zbieranie licznych i dużych owoców, ale ileż można jeść?…

– Już pan nie je? Nie smakują panu? Jedz pan. Szkoda, że nie mam pojemnika, wziąłby pan dla żony.

 W parę godzin później pozdrowiłem właścicieli innej plantacji, w odpowiedzi usłyszałem zaproszenie do poczęstunku.

Przynajmniej 20 minut rozmawialiśmy, ale niewiele już jadłem, bo po prostu miałem dość. Teraz, pisząc te słowa, myślę, że może byłem chory albo zmęczony, bo jak można mieć dość malin?? Dzisiaj czuję w sobie taką moc, że z połową plantacji bym się rozprawił!

Te dwie rozmowy nie były jedynymi, były i inne, a wszystkie miłe. Żeby jeszcze ci ludzie tak nie śmiecili...

Jeden z moich dzisiejszych rozmówców mówił mi o swoim dziadku karczującym prymitywnymi narzędziami las żeby mieć pole. Przez wiele dziesiątków lat, raczej setek lat, na polskiej wsi panował głód ziemi. Jedni emigrowali, drudzy wyrywali ziemię lasom, inni dzielili i tak już wąskie pola na jeszcze węższe. Dziwić może pozostawienie wielu niewielkich lasków na polach, ale wędrując polami Roztocza szybko poznajemy przyczynę tego zdawałoby się ekologicznego postępowania. Otóż zdecydowana większość tych zagajników porasta zbocza zbyt strome do ich uprawiania lub głębokie jary i parowy – charakterystyczne formacje roztoczańskie. Głód ziemi pod uprawy widać jednak i teraz: czasami uprawiane pole kończy się dosłownie o niewielki krok od stromego zbocza spadającego kilkanaście metrów w ciemną głębię zalesionego jaru. Dzisiaj szedłem ścierniskiem chcąc z jednej polnej drogi przejść na drugą. Pole jest na długim zboczu wzgórza, a rozdziela je niewielki las. Podszedłem do pierwszych drzew, i stojąc na brzegu pola spojrzałem w głąb lasu, ale ziemi nie zobaczyłem. Dno jaru dostrzegłem dopiero po wychyleniu się, stojąc między dwoma pierwszymi drzewami, ledwie krok od brzegu pola.

Uwaga językowa.

Jaka jest różnica znaczenia między rżyskiem a ścierniskiem? Przyznam się do niewiedzy. Okazało się, że rżysko jest po ścięciu żyta, ściernisko jest nazwą ogólniejszą. Oto jak ciekawie i precyzyjnie wyjaśnia etymologię Dolansky na stronie PWN:

»Wyraz "zboże" znaczył kiedyś tyle co "bogactwo" (ze względu na wspólny rdzeń).
W staropolszczyźnie to co dziś nazywamy zbożem określało się wówczas nazwą "żyto" ('to dzięki czemu się żyje'); nasze dzisiejsze żyto nosiło nazwę "reż". Z biegiem czasu wyrazem "zboże" zaczęto określać tylko jeden rodzaj 'bogactwa', mianowicie płody rolne takie jak pszenica, owies, jęczmień czy proso; wyraz "żyto" ograniczył zatem swój zakres użycia do jednego tylko gatunku zboża, który i dziś tym wyrazem określamy, wypierając z kolei wyraz "reż", który wyszedł z użycia (ALE ZOSTAWIŁ SWÓJ ŚLAD W SŁOWIE "RŻYSKO").
źródło: Wierzbicka A. - "O języku dla wszystkich"«

* * *

Dalsze okolice, na zachód i południowy zachód od tych wsi, są mniej urozmaicone. Liczne i podobne do siebie długie i wąskie pola wspinają się po rozległych zboczach łagodnych wzgórz i opadają w doliny, a zadrzewień śródpolnych jest niewiele.

Mam poradę dla chcących włóczyć się po Roztoczu bez szlaków. Popatrzcie na satelitarne zdjęcia Googli. Jeśli pasemka pól są takie same, proste i równoległe, bez zakrętów, nagłych zmian wymiarów, bez ciemnych plam zadrzewień, z długimi nitkami dróg biegnących prosto, nastawcie się na krajobraz typowo rolniczy. Oto dwa przykładowe zdjęcia.


 Nie mówię, że krajobraz przedstawiony na zdjęciach jest brzydki, ale mniej się tam dzieje, jest lepszy dla rowerzystów.

Idąc takimi polami, nie miałem konkretnego planu: może przejdę do drogi po drugiej stronie lasu i nią wrócę do wsi? Wszedłem w las. Wiele takich śródpolnych lasów jest zachwaszczonych, praktycznie nie do przejścia bezdrożami, ale w tym była niewyraźna droga prowadząca w pasującą mi stronę, a i sam las był widny, czysty, bukowy, z wieloma drzewami pokaźnych rozmiarów. Od razu poczułem się jak u siebie, jakbym się znalazł na Pogórzu Kaczawskim. Droga biegła pod górę, blisko brzegu lasu, więc na szczycie, spodziewając się ładnych widoków, wyszedłem na brzeg lasu, a tam zobaczyłem kilka sporych kań. Od razu zdjąłem plecak i z torbą w ręku zacząłem myszkowanie wokół znaleziska. Kilka jeszcze znalazłem, razem około dziesięciu, ale tylko tam. Oczywiście wszelkie plany od razu wzięły w łeb, bo przecież kań, na które tak liczyłem, trzeba szukać!

Brzeg lasu bardzo mi się spodobał. Jest tam koszona łąka, nie ma zarośli, na brzegu lasu rośnie wiele brzóz, ich prześwietlone słońcem gałązki wychylają się na łąkę, widoki są ładne a dal daleka. Szczególnie o tej porze roku łatwo mi dostrzec urok zwykłych miejsc, bo przecież teraz brzozy są najładniejsze.


 Nie tylko teraz. Najładniejsze są jeszcze wiosną, wystrojone zieloną mgiełką rozwijających się liści i późną jesienią, gdy tak skutecznie zdobią się ostatnimi liśćmi, ale też i w mglisty dzień, gdy pochylają ku mnie swoje gałązki niczym ramiona, a na ich listkach lśnią kropelki wody. Wtedy są najładniejsze.

Brzegiem lasu przeszedłem dwa razy, a później do końca dnia niosłem w ręku torbę obawiając się zgniecenia grzybów w plecaku, a kiedy przechodziłem brzegiem lasu lub łąką, odruchowo szukałem grzybów. Znalazłem tylko trzy maślaki. Oczywiście zabrałem je, w domu zdjąłem z nich skórkę i suszę.

Czyż nie jest zadziwiająca nasza polska (chyba szerzej: słowiańska) pasja zbierania grzybów? Przecież typowy polski grzybiarz będzie zbierał grzyby nawet jeśli w domu ma już dużo przetworów, nawet jeśli powinien już wracać i nie bardzo ma w czym je nieść! Parę razy zdarzyło mi się nieść grzyby w dwóch wypchanych kieszeniach wiatrówki, a żeby się nie pogniotły, szedłem rozpięty, ręce trzymając z dala od ubrania :-)

Zbiera się, bo są. Bo przecież nie zostawimy takich ładnych grzybów! Różnicę widziałem w UK, patrząc na Anglika fotografującego dobrego grzyba. Nie wziął go, bo oni grzyby zbierają na sklepowych półkach.

Zresztą, typowy Anglik nie odróżni muchomora od prawdziwka, bo jak ma to zrobić, skoro nie mają przypiętej metki?…

* * *

Krzewy aronii rozpoznać można z daleka po ładnym czerwonym kolorze ich liści. Próbowałem ich czarnych, nabrzmiałych owoców; dadzą się zjeść, raczej wyssać, ale smak mają… powiedzmy, że taki sobie. Słyszałem jednak, że sok bogaty jest w cenne substancje i witaminy.

W wielu miejscach widziałem iglice pospolite – drobiazg, ale zwracający moją uwagę. Widziałem też pole z nieznaną mi rośliną, później zidentyfikowaną (ale bez pewności) jako proso. Proszę o poprawienie mnie, jeśli się mylę. Do długiej listy rzadko spotykanych upraw dodaję kolejną roślinę – stare zboże, kiedyś popularniejsze.

Gdzieś przy drodze zatrzymał mnie nietypowy widok: zrośnięte dwa drzewa, buk i czereśnia. Jak im razem?

Jak będzie, skoro jedno kończy życie, drugie dopiero zaczyna? W innym miejscu zobaczyłem kombajn zbierający grykę na polu tak wąskim, że ledwie się mieścił między krzewami rosnącymi na miedzach. Nie mając szans zawrócić, cofał się po dojechaniu do końca pola. Jak i na poprzednich wędrówkach, uwagę zwracały szkody wyrządzane przez ulewy. Są drogi, po których chyba tylko czołg mógłby przejechać, są miejsca, gdzie nawet ta maszyna mogłaby utknąć.


 Trafiłem na wąwozy (czy też parowy) z kamienistym dnem. Ich wygląd robi wrażenie, zwłaszcza, że i las wokół jest ładny. Wydaje się, że okresowo płynie tamtędy woda. Warto byłoby tam wrócić. 

 




Trwają żniwa. Kombajny ponownie wyjechały na pola, tym razem zbierając grykę. Coraz mnie pól w buraczkowych kolorach, a wkrótce znikną, zaorane, i buraczkowe rżyska. Przepraszam: ścierniska.

Przy kombajnie stał młody chłopak, najwyraźniej syn właściciela. Przywitałem go i zapytałem, ile ziarna zbiera się z hektara; usłyszałem odpowiedź, jaką często się słyszy w różnych sytuacjach:

– To zależy.

Gdybyż te słowa były wstępem! Na ogół są jednak całą odpowiedzią.

– Wiem, że to zależy.

Odwróciłem się i odszedłem. Po pięćdziesięciu metrach dogonił mnie.

– Jak się uzbiera półtorej tony, to dobrze – wysapał trochę zdyszany.

Podziękowałem mu, zdziwiony i mile zaskoczony. Jak wielką górę pierogów można zrobić z kaszy gryczanej zebranej z jednego pola!

Widziałem jaskółki! Ganiały nad polem, piękne jak zwykle. Patrzyłem na nie chcąc utrwalić w pamięci ich obraz, bo przecież część z nich już odleciała, a i te może posilają się po raz ostatni przed odlotem. Myślałem o nich wracając, otoczony chmarą natrętnych komarów.

Rano przeszedłem gęsty las bezdrożem wybierając wąskie miejsce, tamtędy też wracałem. Niedokładnie tą samą drogą, bo wszedłem w gęstwinę wysokich nawłoci. Przedzierałem się przez nie trzymając kije i torbę z grzybami nad głową, i od tamtego miejsca aż do samochodu odległego o ponad kilometr szedłem nieustannie się oganiając od komarów. Później przyszła refleksja: kiedy znikną muchy i komary, znikną i jaskółki.

Trasa.

Początek na parkingu pod kościołem we wsi Huta Turobińska.

Szedłem drogami na północ od wsi Huta i Tokary. Zrobiłem zwiad drogami na zachód od Tokar.