Etykiety

Moja książka

Wrażenia i chwile

 150422 Dzisiaj jest umowny dzień premiery mojej nowej książki.    „Książka jest o wrażeniach, o przeżywaniu zwykłych dni i zdarzeń, o chwi...

czwartek, 14 listopada 2019

Góry Kaczawskie światłem malowane

101119
Komarno, Przełęcz Komarnicka, zbocza Ziemskiego Kopczyka, Barańca, Maślaka i Ogiera.
Wysoczka i Trzmielowa Dolina.

Dzisiejszą trasę można nazwać kaczawskim klasykiem, skoro powtarzałem ją kilka już razy.
Samochód zostawiam na końcu wiejskiej uliczki, kilka minut od przełęczy, kwadrans drogi od miejsca pod Barańcem, z którego widok jest na dwie strony grzbietu. Dobre miejsce na powitanie dnia. Stamtąd jest pół godziny niespiesznego marszu na widokowe zbocza Maślaka, a te sąsiadują z Trzmielową Doliną. Tak więc wszystkie ulubione miejsca mam blisko siebie.
Tym razem godzinę pobudki ustaliłem dobrze, i na widokowym miejscu byłem krótko przed wschodem słońca. Widok zaskoczył mnie i po prostu olśnił.
Doliny i przełęcze wypełniała biała mgła, a ponad nią wystawały wyższe szczyty gór. Powietrze było przejrzyste, widoczność dobra, a kolory i ich przemiany zadziwiały. Na początku tonacje były zimowe, białe i czarne i lekkim niebieskim zabarwieniem, a gdy schowane za chmurami słońce było wyżej, barwy nabierały cieplejszych odcieni żółci, szafranu i pomarańczy. Mgły nie były rozmyte, a wyraziste i jasne; wydawało się, że ich konsystencja jest płynna, że przelewają się między górami. Po wschodzie słońca ich kolory coraz bardziej przypominały mi barwy masy perłowej widzianej kiedyś muszli, dodając do swojej bieli stonowanego ciepłego połysku.







Tak było ma wschodzie, gdy patrzyłem w stronę niewidocznego słońca, natomiast na południu, tam, gdzie Karkonosze, przeważały mlecznoniebieskie kolory rozmywające kontury gór.
Blisko godzinę tam stałem, nie mogąc się napatrzeć na piękny widok i przemiany kolorów. Odchodziłem, wracałem, idąc odwracałem się, świadomy wyjątkowości widoku: takiego nieprędko zobaczę ponownie.
Na zboczach Maślaka mam swoje zagajniki brzozowe, odwiedzane ilekroć jestem w pobliżu. 


Ze ścieżki pod lasem zszedłem tam, gdzie z daleka widziałem intensywnie żółte brzozy. W słońcu świeciły jaskrawo i przyciągały wzrok swoją bajeczną urodą. Brzozy pierwsze liście gubią już w sierpniu, ale teraz, w listopadzie, gdy większość drzew jest już naga, one chwalą się najpiękniejszymi strojami jesiennymi. Jeszcze za miesiąc, w czarnym i nagim grudniu, będą trzymały listki, a nawet ich garstką potrafią wystroić się niczym modelka na wybieg. Cały dzień patrzyłem na nie, takie piękne, aż przyszło mi do głowy, że one tak specjalnie pokazują się mi, wiedząc o godzinie mojego zachwytu miłorzębami. Jakby chciały mi powiedzieć:
– Widzisz! Wcale nie jesteśmy brzydsze od tamtych dziwadeł!
– Nie jesteście brzydsze, wprost przeciwnie: dla mnie jesteście najpiękniejsze.
Podchodziłem do nich i obejmowałem je. One mają coś takiego w sobie, nie wiem co to jest, ale działanie czuję. Bliskość i dotyk brzóz dobrze na mnie działa, w czym nie jedyne ich podobieństwo do kobiet.
Z dna doliny podnosiła się mgła. Patrzyłem na nią z ciekawością, ale też z odrobiną niechęci. Nie chciałem, żeby zasłoniła mi słoneczne widoki. Nie udało się jej. Kiedy tylko podniosła się wyżej, trafiona słońcem znikała bez śladu.

Zakolami, nie spiesząc się, odwiedzałem znane miejsca i zakamarki, ale jak to zwykle bywa, znajdowałem i nowe, od razu dopisywane do mojej listy miejsc wartych odwiedzenia. Idąc w pobliżu lasu, zobaczyłem drzewo wyższe od innych, więc wszedłem między drzewa żeby je poznać; równie strzelistej lipy nie widziałem. Skręciłem ku znanej mi kępce drzew, chcąc przypomnieć sobie ich gatunki, poszedłem na brzeg innego lasu zobaczyć, jak się ma jedyna ocalała daglezja, objąłem samotny niewielki dąb, bo ujął mnie swoją zgrabną sylwetką i brązem liści, a później tak się ustawiłem, żeby widzieć słońce między liśćmi brzóz. Prześwietlone słońcem liście drzew są piękne.
Nie odchodziłem daleko. Wszedłem tylko na Przełęcz pod Kobyłą dla zobaczenia gór po drugiej jej stronie, a może dla wyjątkowego głogu tam rosnącego. Kiedyś wypatrywałem go z dna doliny, i dopiero później uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nie o to drzewko chodziło, a o miłe dla mnie potwierdzenie bycia u siebie.
Paręset metrów dalej, nadal na zboczu Ogiera, jest kolejne moje miejsce: kamieniste wybrzuszenia na łące, z którego wyrasta parę brzóz i różany krzew. Pod nim kamienie układają się w wygodne siedzisko, a siedzieć można tam długo, mając przed sobą górną część Trzmielowej Doliny i kilka kaczawskich szczytów, a dalej, na pół niebieskie odległością, Sokoliki i Karkonosze.


Te dwie czarne kropki na zdjęciu to wędrowcy – rzadki tutaj widok.
Dno doliny jest obszarem źródliskowym, z wodą wysączającą się z czarnej ziemi leniwie, ale z wielu miejsc. Widziałem tam strumyki łączące się z innymi już po paru metrach samodzielnego istnienia, czarne bagienka z charakterystycznymi kępami traw, okresowe rozlewiska, ale i suche małe jary – ślady strumyków istniejących w mokrych latach. Całe to wodne bogactwo przyrody jest niewielkie, wszak i dolina nie jest rozległa, jednak wielkości dodaje urozmaicenie i nierzadkie ukrycie za zwartymi ścianami tarnin i głogów.
Na zboczach też jest dużo strumyków, a ich początkiem częściej są pojedyncze źródła. Bywa i tam, że woda pojawia się na malutkim obszarze źródliskowym, ale z reguły wydostaje się na powierzchnię w jednym konkretnym miejscu. Wystarczy rozchylić trawy, żeby zobaczyć jeden z cudów natury: źródło czystej wody, w słońcu tak uroczo migoczącej refleksami światła.
Znam te strumienie. Nie jeden przeszedłem cały, od ujścia do źródła, przy czym raz jeszcze zaznaczę niewielką skalę całej doliny: te strumienie mają 50 albo 100 metrów długości, rzadko więcej. To w źródle jednego z nich, wśród drzew ocieniających miniaturowy jar, znalazłem wysypane śmieci i gnijące belki siana. Dzisiaj zajrzałem tam żeby zrobić zdjęcie: oto jak wygląda czyn barbarzyńcy, współczesnego Wandala.

Obok toczy swoje wody strumyczek mający więcej szczęścia. Poznałem go na wiosnę, dzisiaj poszedłem odwiedzić i zobaczyć, czy ma się lepiej. Nie, to nie przenośnia. Otóż często tak jest, że kiedyś początek strumienia był wyżej i dalej – o dziesięć, czasami pięćdziesiąt metrów. Poznać łatwo nie tylko po rzędzie wodolubnych drzew, ale i po ukształtowaniu terenu. Gdzieś na zboczu linia pola czy łąki lekko się załamuje, tworząc szybko pogłębiający się rowek. Parę metrów dalej ma już wyraźny V-kształtny przekrój, przy czym ten jar jest malutki, można przejść go jednym krokiem. Na jego początku nic nie widać, ot, po prostu początek rowka w ziemi, ale nie zawsze tak jest. Jeśli woda wypływała tam niedawno, czasami widać wymyte kamienie lub odsłonięte korzenie drzew. W ostatnich suchych latach obserwuję przesuwanie się początku strumieni w dół, przy czym wiele z nich traci źródło, klasyczny swój początek. Wtedy woda stopniowo pokazuje się na dnie: najpierw widać nieco większą wilgotność ziemi, parę kroków niżej dno podchodzi wodą, a dalej można zauważyć, jak zbiera siły i maleńką strużką daje początek strumieniowi.
Przesuwanie się tego miejsca w górę lub w dół umożliwia poznanie aktualnego trendu w wodnym bilansie okolicy.
Ten mój strumyk nie zmienił się od wiosny. Zaczyna się stopniowym wyciekiem z dna swojego miniaturowego jaru kilka kroków od dawnego swojego źródła. Nieco niżej wypływa spomiędzy drzew i płynąc łąką, skręca ostro w stronę grupy drzew rosnących niżej.
Stałem przy nim właśnie tam, gdzie nie było drzew, i po odsunięciu traw patrzyłem na migotliwą wstążkę wody. Strumyk miał szerokość dłoni, szemrał cichutko, a na jego dnie jaśniał wypłukany żwir.
Niewiele odszedłem od tego miejsca, gdy usłyszałem warkot silników. Quadów było osiem, może dziesięć. Przejeżdżały dokładnie w miejscu mojego patrzenia na strumień i zatrzymywały się opodal. Kierowcy wysiedli, słyszałem ich głośne rozmowy, ordynarne słowa i rechot śmiechów.
Wróciłem i obejrzałem miejsce ich przeprawy. Strumyka nie mogłem zobaczyć pod warstwą wyrwanej trawy zmieszanej z ziemią. Patrzyłem, czując pieczenie łez z oczach.
Za mną, z odległości może pięćdziesięciu metrów, nadal dobiegały odgłosy rozmów tamtych. Wydały się głosami ludzi pewnych siebie i z siebie zadowolonych.
Poczułem smutek, bezsilność i wyobcowanie. Wydałem się sobie śmieszny, godny politowania, niemal żałosny, z tym swoim nachylaniem się nad strumykiem, który tamci w chwilę później wzięli gwałtem niczym dziewkę portową, zauważając go jedynie jako przeszkodę w jeździe.
Znowu wróciły do mnie, nie bez powodu właśnie teraz, myśli o kłopotach w pracy.
Do emerytury mam osiem miesięcy. Jeszcze rok temu wydawało mi się, że gdy zostanie mi tak niewiele, będzie mi łatwiej, ale okazało się, że jest odwrotnie: im bliżej końca, tym ciężej znoszę okropne stosunki międzyludzkie i naturalne uciążliwości pracy w lunaparku, tutaj dodatkowo spotęgowane dziwacznym zachowaniem właściciela. Chciałbym odejść jak najszybciej z tego cyrku wykańczającego mnie psychicznie, ale jednocześnie wiem, że powrót do domu będzie rozstaniem z tą doliną, z moimi górami. Nie z powodu odległości, a pieniędzy: teraz stać mnie na przyjazdy tutaj, na emeryturze będą one sporadyczne. Wkurza mnie to uzależnienie od pieniędzy i coraz bardziej dojrzewam do podjęcia radykalnej decyzji.
Ten świat jest mi coraz bardziej obcy, ponieważ nie ja i nie mnie podobni nadają mu ton, a tacy jak tamci: butni, chamscy, traktujący świat jako ich własny. Pojęcie moralnej przewagi wymyślone zostało przez tych, którzy nie mogą skutecznie sprzeciwić się silnym. Nie ma czegoś takiego. Są tylko twarde łokcie, głośne gęby i niczym niezmącona pewność siebie tępogłowych typów.
Jest też nasze wzajemne upewnianie się o słuszności, którą to słuszność tamci mają głęboko w… nosie.
Emerytura jawi mi się jako ucieczka od takich ludzi, tylko boję się swojej tęsknoty i boję się biedy.

Obawiałem się zepsucia mi całej reszty dnia, ale na szczęście udało mi się wyzwolić od przygnębiających myśli i w pełni wrócić do Trzmielowej Doliny i jej okolicy.
Nigdzie dalej nie odchodziłem. Nie chciałem się spieszyć. Chciałem mieć czas na patrzenie, a było na co. O brzozach pisałem, o świetle nie, a było tego dnia wyjątkowe. Często pełne słońce czyni kolory wyblakniętymi, a obraz płaskim. Dzisiaj światło było jasne, ale i świetliste, pogłębiające i ożywiające kolory. Brzozy rwały oczy urodą i tą swoją świetlistością; nawet trawy, jesienne już przecież, potrafiły pokazać swoją wcale nie jesienną zieleń.
Późnym popołudniem niebo zasnuły chmury, tylko wąski pasek nad karkonoskimi szczytami był wolny. Niewidoczne słońce oświetlało fragmenty dalekich gór, prześwietlając powietrze delikatnie nasycone wilgocią.
Stałem oparty o brzozę i patrzyłem. Było jak o wschodzie.
Świetliste smugi światła na początku były białe i niebieskie, później pomarańczowe, a nim zgasły, przez chwilę świeciły czerwienią.
Rozejrzałem się: świat zszarzał i stracił kolory. Zaczynał się zmierzch, a ja poczułem, że wracam do codzienności, skoro idąc w stronę samochodu szacuję czas powrotu do Leszna.




Dopisek.
Spieszyłem się. Parę razy na esce łuk drogi okazał się dość ciasny, a spojrzawszy na licznik, puszczałem gaz. Dzisiaj wstałem o 3.30, na drugi dzień miałem wstać o czwartej. Dzień Niepodległości był dla mnie dniem pracy, ponieważ musiałem jechać z karuzelą na festyn. Nie żałuję dnia z powodu niespodziewanej chwili, chociaż w ten słoneczny dzień miałem być w górach.
Czasami tak bywa, że jedna chwila, drobna rzecz, krótkie zdarzenie, odmienia nasze widzenia dnia, a bywa i tak, że z całego szeregu godzin dzień tworzących, zostaje w pamięci tylko ta chwila. Mam nadzieję, że z jedenastego dnia listopada 2019 roku uratuję przed zapomnieniem niespodziewanie przeżytą chwilę.
W pobliżu karuzeli dwóch mężczyzn ustawiło spory teleskop. Skierowali go na słońce, czasami ktoś podchodził i zaglądał w okular, w końcu i ja podszedłem.
Od razu zobaczyłem czarną kropkę i domyśliłem się, co widzę, aczkolwiek bez szczegółów.
Zobaczyłem, a obraz był bardzo wyraźny, wielką tarczę Słońca, i na jej tle mały czarny krążek – Merkurego. Oczywiście miniaturowa wielkość planety nie miała żadnego wpływu na siłę świecenia naszej gwiazdy, więc gołym okiem nic nie było widać, jednak obraz zrobił na mnie duże wrażenie.
Marzną mi dłonie, jestem głodny, drukuję paragon i wydaję resztę, myślę o powrocie do bazy, i nagle, bez żadnego stopniowania, widzę coś, co się dzieje w kosmosie, miliony kilometrów ode mnie. Po raz pierwszy w życiu patrzę na Merkurego; to nic, że jest tylko czarnym małym krążkiem, ale widzę go. Oglądam wydarzenie, o którego dzianiu się nie miałem pojęcia przed chwilą, i którego być może już nigdy nie zobaczę.
Ten widok dał mi pojęcie o trudnej do wyobrażenia odmienności spraw ludzkiego życia i zdarzeń w kosmosie, a nadto był po prostu piękny.




















piątek, 8 listopada 2019

Kaczawska włóczęga

031119
Jakuszowa, Góra Diany, Wysoka, Myślibórz, Małe Organy Myśliborskie, Rataj, Bazaltowa Góra, Siedmica, Jakuszowa.

Przyjechałem za wcześnie; chytrość drogi, czy złe liczenie czasu? Siedząc w samochodzie wypiłem kawę i przejrzałem mapę ustalając trasę, ponieważ jak zwykle plan miałem bardzo ogólny: pojadę i połażę. Gdy z ciemności nocy wyłoniły się zarysy drzew, wyruszyłem.
Droga lekko opadała zanurzając się między drzewa. Raz i drugi obejrzałem się, na wschodzie niebo rozjaśniała jutrzenka. Zapowiadał się ładny początek dnia. Zawróciwszy, wszedłem na boczną drogę biegnącą po niewielkim wzgórzu, i tam oglądałem wschód słońca. Widziałem zadziwiającą chmurkę. Zdawało się, że przesuwa się dokładnie nad miejscem wschodu słońca, ale to było złudzenie, ponieważ chmura rozpływała się z lewej strony, a tworzyła z prawej. Po prostu na jasnym tle nieba pokazywały się lekko zaznaczone zaciemnienia, szybko intensywniały, by po chwili stać się fragmentem chmury. Z drugiej strony trwał proces odwrotny: czoło chmury robiło się jaśniejsze, nabierało przejrzystości i w chwilę później roztapiało się bez śladu.



W kwadrans po wzejściu, słońce pochłonęła nieprzejrzysta chmura. Dopiero pod wieczór niskie już słońce zdołało wychylić się spod chmur i oświetlić ostatnie pół godziny dnia.
Nie tylko bliskość zdecydowała, zapewne w jakiejś mierze i dzień Wszystkich Świętych, że postanowiłem odwiedzić Górę Diany. Sama góra jest dość przeciętna, aczkolwiek widok z niej warto zobaczyć, chodzi o jej nazwę. To góra mojej zmarłej znajomej. Wszedłem na ślepą dróżkę pod szczytem, na którą kiedyś wjechałem samochodem, mając duszę na ramieniu. Zrobiłem to dla niej. Otóż obiecałem jej kiedyś zabranie na samochodową wycieczkę po Sudetach. Czas mijał, Diana nawet przypomniała mi obietnicę, ale zwlekałem i w rezultacie nie pojechaliśmy. Pomyślałem, że wjeżdżając (Diana miała poważne kłopoty z chodzeniem) na górę dla widoku, chociaż w ten sposób spełnię obietnicę.

Dzisiaj wszedłem pod szczyt, obejrzałem tamtą drogę i wspomniałem zmarłą. Wrócę tam na pewno – dla Diany i dla pamięci o niej.
Do Myśliborza nie szedłem najkrótszą drogą, a przez Wysoką, górkę, która od pierwszego jej zobaczenia przyciąga mój wzrok. Jest tam ładnie. Łąki i pola na falujących zboczach, zagajniki, malownicze samotne drzewa, tu i tam mało używana dróżka. Idealne miejsca do leniwej włóczęgi w ciepły i słoneczny dzień. Szkoda tylko, że widziałem tam kilka kup starych opon, razem kilkadziesiąt ich tam leży.



Próbuję wczuć się w tok rozumowania tych, którzy je tutaj wyrzucili, ale mam trudności. Domyślam się tylko totalnej obojętności na uroki natury; może też skąpstwa na granicy paranoi. Biedni ludzie.
Na głównej uliczce wioski, tam, gdzie zbiegają się szlaki, zobaczyłem sporą grupę ludzi idących z przewodnikiem. Szli na Rataj, jak i ja. Chcąc być sam, pozwoliłem im wyprzedzić mnie. Szlak wyżej wioski wiedzie odkrytym zboczem, widok jest tam ładny, ale wszyscy oni weszli w las nie odwróciwszy się. 

Dalej droga biegnie u podstawy odsłoniętego neku, czyli Małych Organów Myśliborskich (Małe dla odróżnienia od Organów Wielisławskich, którym czasami nadaje się przydomek Wielkich). Od podstawy Organów na szczyt Rataja wiedzie stroma co prawda ścieżka, ale wejście zajmuje kilka minut, przewyższenie mierzy tam raptem 20 czy 30 metrów. Jak nie wejść? Warto chociażby dla zobaczenia niesamowitej lipy rosnącej na krawędzi skalnego obrywu. Nikt nie wszedł. Ludzie z przewodnikiem postali, pogadali, i poszli dalej.


Filozofia moich wędrówek jest inna: nie idzie się tylko dla celu, bo jeśli ten nie zostanie osiągnięty, albo zawiedzie, z czym się zostanie? Idzie się także dla drogi, a często po prostu dla drogi – bez konkretnego celu.
Chyba nie spełniałbym oczekiwań jako przewodnik, skoro będąc nim, nie dość, że wdrapałbym się na szczyt, to i zatrzymał przy dwóch wiekowych cisach rosnących przy szlaku na Rataja i patrzył na nie. Co miałbym powiedzieć ludziom, skoro sam nie wiem, dlaczego gapię się na stare drzewa. Po prostu podobają mi się.
Ściana neku spękana jest w charakterystyczny, słupowy sposób, ale o ile na Wielisławce skały są kolorowe, na Rataju czarnoszare. Kilka lat temu byłem tutaj w chmurny dzień zimy, ściana wywarła na mnie przygnębiające wrażenie – nic, tylko szukać na niej śladów wrót do Pandemonium. Dzisiaj nie miałem wrażenia stania u wejścia do piekieł, ale i otoczenie było odmienne. Las jest tam piękny, przeważają w nim graby, lipy i dęby, sporo jest też klonów, i właśnie na nie zwróciłem szczególną uwagę, ponieważ dużo liści jest jeszcze na nich, i to w najładniejszych jesiennych kolorach.
Odchodząc, wziąłem kawałek bazaltu odpadły od ściany. Leży obok mnie na biurku – okruch zestalonej magmy wypływającej z wulkanu, którego pozostałością są Organy i cały Rataj. Różny wiek podają w internecie, od 18 do 30 milionów lat. Tak czy inaczej, czas trudny do wyobrażenia. Na przykład ludzkość jako gatunek liczy sobie kilka dziesiętnych części miliona lat, ale jednocześnie wiek tego okruchu wynosi około pół procenta wieku Ziemi. W takim porównaniu ten kamień jest jak noworodek przy wiekowej staruszce.
Będąc blisko, wszedłem i na sąsiednią Bazaltową Górę. Jest na niej wieża widokowa bez widoków, ponieważ przerosły ją drzewa, ale pierwsza chwila jej zobaczenia w lesie warta jest wejścia na szczyt: wieża pojawia się jak zaczarowana. Byli tam ludzie, ktoś powiedział do mnie, że widok z wieży nieco rozczarowuje, a ja z powagą odpowiedziałem, że ona nie jest widokowa, a czarodziejska, i że bliski jestem odnalezienia ukrytego przejścia do komnat czarnoksiężnika. Mina tego mężczyzny rozweseliła mnie.

W pobliżu wieży jest urwisko z dalekim widokiem. Widać wyraźnie granicę Sudetów: stoi się na ostatnim wzgórzu, na wprost rozciąga się bezkresna równina. Krawędź zabezpieczona jest barierkami, a ich słupki zamocowano do drzew w taki oto sposób.

To tylko drzewo, nic nam nie wiadomo o możliwości odczuwania przez nie bólu, ale coś się we mnie buntuje na widok tak bezmyślnego i niepotrzebnego szkodzenia żywemu organizmowi, z którym związani jesteśmy w wieloraki sposób. Lepiej byłoby deski po prostu przybić gwoździami.
Wypada mi wspomnieć o Ślęży, też czarodziejskiej górze, na którą kiedyś wchodziłem w najkrótszą noc roku, żeby zobaczyć najwcześniejszy wschód. Czarodziejska była dla dawnych mieszkańców okolicznych terenów, a chyba też i całej krainy, której nadała nazwę. Dzisiaj widziałem ją z kilku miejsc: niewyraźny, niebieski zarys na dalekim horyzoncie, ale nie mały, mimo pięćdziesięciokilometrowej odległości. Wszak ta samotna góra wznosi niemal pół kilometra ponad pola wokół niej; dla Ostrzycy, na przykład, ta wielkość (piszę tutaj o wysokości względnej), wynosi niecałe 200 metrów. Tę różnicę widać i czyni ona niemałe wrażenie. Słowem: kawał góry.
Idąc duktem wysadzanym dziesiątkami modrzewi, zwróciłem uwagę na podobieństwo ich kory do daglezjowej i jakbym nieco zwątpił w dostrzeganie cech rozróżniających. Zapewne dla porównania poszedłem do nieodległego lasku daglezji. Różnice są wyraźne, ale miałbym kłopot z ich opisem; wzrokiem są uchwytne, słowami niezbyt, może poza bursztynowym dnem większych wzdłużnych pęknięć. Na pniach dużych daglezji, przy samej ziemi, widać drugą istotną różnicę: wielką, niespotykaną u innych gatunków, grubość kory.

Polne drogi w pobliżu wioski są ładne, ale kusiły mnie sąsiednie odkryte zbocza wzgórz. Opuszczałem więc drogę i wchodziłem na pola lub łąki, szedłem nimi póki las nie zagrodził mi przejścia, wracałem na drogę by dalej znowu gdzieś zboczyć. Podkradałem się z włączonym aparatem pod przydrożne zarośla, widząc tam stado małych ptaków; ich obserwowanie sprawiało mi przyjemność. Wieczorem dowiedziałem się, że patrzyłem na pliszki. Widziałem lipę, której naliczyłem piętnaście pni i patrzyłem na jedną, jedyną sosnę rosnącą w dębowym zagajniku; skąd tam się wzięłaś? Wchodziłem na wzgórki i zszedłem na dno jaru żeby zobaczyć strumyk, szedłem też polem rodzącym więcej kamieni niż zboża. Patrzyłem na złamaną, leżącą wierzbę iwę, z której pionowo wyrastały liczne odrośla, i na bezradnie rozcapierzone w powietrzu korzenie lipy szukające ziemi. Na pniu czereśni zobaczyłem lśniące nacieki i wspomniałem chłopaka sprzed półwiecza. Odłamałem kawałek tej niby żywicy i zalepiłem nią zęby, ale przypomniawszy sobie jej smak, przez chwilę jakbym bliżej był czasu dzieciństwa.
Na niskiej gałęzi zobaczyłem charakterystyczne szyszeczki, a skoro rośnie tutaj olsza, miejsce musi być podmokłe. Rozejrzałem się, w pobliżu zobaczyłem początek płytkiego rowu, niewiele dalej zamieniającego się w jar: źródło i strumień. Zajrzałem między trawy, wody nie zobaczyłem, źródło było wyschnięte. Usiadłem na pniaku i patrzyłem.
Bezruch i cisza przedwieczornej godziny.
Często tak robię, a miejsca zapatrzenia niekoniecznie wyróżniają się szczególnymi walorami, może poza ich samotnością, cichością, byciem na uboczu, z dala od uczęszczanych szlaków.
Przecież nie o to drzewo chodzi – pomyślałem – ani nie o tamtą grupkę brzóz czy wyschnięty strumyk. Może w takich miejscach nie szukam konkretnych, jednostkowych, przykładów urody tych gór, a próbuję z wielu fragmentarycznych obrazów złożyć, niczym z puzzli, istotę uroku i mojej fascynacji krajobrazami, które tak naprawdę nie wyróżniają się czymś szczególnym.
A może te myśli są tylko intelektualnymi dywagacjami? Może po prostu patrząc, chłonę  urok przyrody istniejącej tylko dla siebie, co właśnie w takich cichych miejscach jest szczególnie odczuwalne.
Ale dlaczego najczęściej w Górach Kaczawskich?
Niskie słońce wychyliło się zza chmury i oświetliło brzeg lasu. Wypiękniały świat uśmiechnął się do mnie, a ja do niego.