201116
Z
Janochowa Miejską Ścieżką do Lubiechowej, wzgórza Piekarz, Piaskowa Góra i
Łomy, powrót do Janochowa. Przejazd samochodem pod Wielisławkę, przejście pod
las drogą do Gozdna.
Miejsca
nazwane trzeba poznać, a ja, tyleż już dni włócząc się po tych górach, nie
szedłem Miejską Ścieżką. Ponieważ w pobliżu są też nieznane mi wzgórza, plan
trasy został ustalony.
Trudno
było mi się pozbierać nad ranem, głowa bolała, nie czułem się całkiem zdrowy,
dlatego nieco spóźniony zabrałem Janka i sporo po szóstej ruszyliśmy w stronę
gór. W małej osadzie, przy szosie prowadzącej do Jeleniej Góry, w poznanym już
wcześniej miejscu, zostawiłem samochód i poszliśmy szukać początku Ścieżki. Nad
lasem za nami jaśniała zorza Jutrzenki, ale niżej, wokół nas, było szaro i mokro;
po chwili ciemne chmury zasłoniły zorzę i tylko szarość listopadowego ranka
została. Drogę szybko znaleźliśmy, tym razem mapa okazała się być dokładna:
droga zaczyna się parędziesiąt metrów przed mostkiem nad strumieniem Radzynka.
Gdyby nie ta pomoc, trudno było dostrzec w zaniedbanym i podmokłym dukcie
drogę, która kiedyś zapewne była często używana, będąc częścią nieistniejącego
już ciągu komunikacyjnego. Po paru minutach marszu wyszliśmy na otwarte
przestrzenie, błotnisty dukt zamienił się w ładną polną drogę, rozjaśniło się,
horyzont uciekł daleko, a nad nami zobaczyliśmy krążące duże ptaki drapieżne.
Poczułem przypływ dobrego nastroju: to będzie dobry dzień, pomyślałem. Szliśmy
rozglądając się i rozmawiając. Na jednym ze skrzyżowań polnych dróg najwyraźniej
wybrałem niewłaściwą odnogę, jako że w wiosce wyszliśmy w niespodziewanym
miejscu, ale to dobrze: mam powód wybrać się tam ponownie.
Wioska
Lubiechowa leży w płytkiej, ale rozległej niecce: pola są tam niemal płaskie,
wzgórza malutkie, a pasma Gór Kaczawskich wznoszą się wokół wioski, bliżej lub
dalej. Najbliższe podchodzi stokami pod domy wioski – to wysoki i długi masyw
Okola i Leśniaka; najwyższy szczyt wznosi się 400 metrów nad domami wioski.
Przy nim szukane przez nas wzgórze było kupką ziemi, małym jej wybrzuszeniem,
którego z większej odległości trudno było dostrzec. Jednak gdy już stanęliśmy
na nim, uznaliśmy, że tutaj, w tym miejscu, pod trzema drzewami rosnącymi na
szczycie, będzie dobre miejsce na postawienie domu. Nawet ustaliliśmy miejsce
wschodu słońca i odpowiednie usytuowanie okien salonu. Widok stamtąd jest
naprawdę ładny – daleki i urozmaicony, a słońce świeciłoby w okna niemal cały
dzień.
Co prawda później doszliśmy do wniosku, że sąsiedni szczyt, zalesiony,
jest nieco wyższy, co i mapa potwierdziła, więc wzniesienie z ustawionym już
domem raczej nie było poszukiwanym Piekarzem, a jednym z tak wielu bezimiennych
wzgórz kaczawskich. Wśród dębów rosnących na tamtym szczycie Janek dostrzegł
sporo czerwonych owoców konwalii. Może więc – pomyślałem – to wzgórze
przemianować na Konwaliowe?
Nim
przekroczyliśmy lokalną szosę i stromym zboczem zeszliśmy w dolinkę, której
dnem płynie strumień, obejrzeliśmy pola starając się zapamiętać przebieg miedz
– naszej drogi ku drugiemu wzgórzu. Strumień przekroczyliśmy w jedyny możliwy
sposób – po zwalonym drzewie; dalej były łęgi olszowe, raz i drugi trafiliśmy
na podmokłe miejsca i na kolejne strumienie. Cały tamten obszar jest trudno
dostępny, gęsto zarośnięty, mokry, zachwaszczony. Widziałem bardzo gęste i
rozłożyste kępy krzewiastych wierzb, zakamarki nie do przejścia, zarośla
charakterystyczne dla mokradeł, wszędzie uschnięte badyle i liście. Widok tych
gęstwin, tak dużej ilości roślin stłoczonych na każdym skrawku ziemi i
walczących o życie, czynił wrażenie. Janek, miłośnik motyli, głośno marzył o
zobaczeniu tych miejsc w maju. Wyobraziłem sobie zieloną dżunglę odurzającą
zapachami i motyle, wiele motyli fruwających nad kwitnącymi roślinami.
Pociągający widok.
Brzegiem
jednego ze znalezionych tam strumieni wypadła nam dalsza droga. W ciągu
dzisiejszej wędrówki wiele razy skręcaliśmy wybierając pasujące nam miedze lub
drogi, szliśmy wzdłuż rowów z wodą sączącą się na dnie, wyżej porośniętych
krzewami róż i głogów albo wierzbami. Szliśmy wzdłuż wysokiej i gęstej ściany
drzew i krzewów róż obserwując zachowanie dużego stada ptaków, nie wiem jakich,
ale ładnych, z kolorowymi plamkami na szyjach; najwyraźniej nie chciały
uciekać, a tylko odsuwały się od nas, intruzów w ich miejscu. Szliśmy równymi,
suchymi polnymi drogami, ale na innych drogach świeciły w słońcu długie kałuże
wypełniające koleiny i mlaskało błoto. Podstępnie, nie wydając odgłosów,
rozmiękła ziemia pól przylepiała się do butów, a w innych miejscach drobny żwir
utwardzonej drogi chrzęścił pod podeszwami.
W pobliżu wsi często widzieliśmy
jabłonie przydrożne: stare to drzewa, powykręcane reumatyzmem, zaniedbane i
spracowane, ale nadal owocujące. Pod jedną z nich, widząc czerwień wyjątkowo
apetycznie wyglądających owoców, zebraliśmy po kilka jabłek do kieszeni.
Okazały się być smaczne, powiedziałbym nawet, że smaczniejsze od tych ze
sklepów, chociaż skórkę miały dość twardą. Dwa ostatnie jabłka zjadłem po dwóch
dniach, może właśnie ich leżenie w pokoju spowodowało, że twardość zmieniły w
kruchość i były wyborne. Gdy patrzy się na tę obfitość wzgardzonych plonów, na
ziemię przysypaną niechcianymi owocami, trudno odeprzeć poczucie straty i
czegoś, co trudno mi nazwać, czegoś bliskiego poczuciu winy wobec Natury. Jedna
z tamtejszych jabłoni rodzi owoce… dzikiej róży. Tuż przy jej pniu wyrastają
dwa główne pędy róży i pną się w górę, nie tracąc sił na liście czy boczne
gałązki; wyżej chwytają się pierwszych konarów i wspinają się ku szczytom
korony. Na samej górze, wśród gałęzi jabłoni i niewielkiej ilości jabłek,
czerwienią się liczne owoce róży.
Zbocze
Piaskowej Góry ozdobione jest na mapie słoneczkiem widokowego miejsca; jest
ono tam, ale nie wyróżnia się, jest jednym z bardzo wielu takich miejsc w
Górach Kaczawskich; doprawdy, nie wiem, czym kierują się twórcy mojej mapy
ustalając jej szczegóły. Janek bardzo słusznie zauważył, iż na tę nazwę i na
słoneczko bardziej zasługuje nagie wzniesienie vis a vis zaznaczonego na mapie;
całkiem możliwe, że i w jego lokalizacji twórcy mapy mylą się.
Poszliśmy
do kamieniołomu na zboczu Łomów, jako że góra nieodległa była od nas, a
chciałem też pokazać Jankowi ścianę, w której widać siedzące agaty niczym
rodzynki w cieście. Czarno-szare ściany starego wyrobiska z nielicznymi nagimi
drzewami rozpaczliwie trzymającymi się skalnych urwisk, czynią wrażenie swoją
ponurością, jednak pójść tam warto dla zobaczenia resztek agatów (resztek, jako
że wszystkie odsłonięte zostały uszkodzone przy próbach ich wyłupania ze skał)
i skalnych złomów z licznymi kolorowymi wtrąceniami nieznanych mi minerałów.
Około
cztery kilometry drogi powrotnej wypadło szosą, a że staram się unikać marszu
asfaltem, raz i drugi zdecydowałem się na skróty, które co prawda drogi nie
skróciły, ale niewątpliwie uczyniły ją ciekawszą. Może mój towarzysz zapamięta
przeprawę przez ogrodzenie z drutu kolczastego i gęstwinę maliniaka :-)
Godzinę
przed zachodem zaparkowałem samochód na początku drogi prowadzącej z
Sędziszowej do Gozdna. Jest to polna droga utwardzona żwirem, trudno znaleźć ją
na mapach drogowych (na załączonej mapie zaczyna się na dole, przy symbolu
stacji paliw).
Kiedyś, kręcąc się wokół Wielisławki, trafiłem na nią i od
tamtej pory kilka już razy przyjeżdżałem tutaj dla niej. Sama droga i okoliczne
dróżki, jej bliskie okolice, a także dalsze i najdalsze widoki z tej drogi, są
po prostu piękne i bardzo rozległe: od szczytów Gór Wałbrzyskich po lewej,
przez Sokoliki i Śnieżkę, wiele bliższych i dalszych szczytów kaczawskich, po
Ostrzycę wychylającą zza Skąpej swoją szyję i bliską Wielisławkę zamykającą
horyzont po prawej. Bywało, że przejeżdżałem przez wioskę nie planując
odwiedzenia drogi, ale widząc ją hamowałem, parkowałem i szedłem, chociaż tylko
kawałek, jeśli było już późno, żeby chociaż zobaczyć ją.
Gdy
szliśmy pod górę, niskie słońce mieliśmy z tyłu, wisiało nad masywem Okola,
trudno więc było fotografować, skoro patrzyło w obiektyw. Janek uznał, iż drogę
powinniśmy nazwać Drogą Poranną, jako że rano liczne pasma górskie widoczne z
niej oświetlone byłyby słońcem świecącym za plecami. Mój towarzysz nie chował
aparatu i w ogóle zachowywał się cokolwiek dziwnie, rozkojarzony i gadatliwy
:-)
Im
niższe było słońce, tym więcej kolorów miało niebo, a ściany górskich łańcuchów
ciemniały coraz głębszą niebieskością. Gdy biel słonecznego światła znikła
zastąpiona szafranami i pomarańczami, góry stały się czarną, falującą linią
granicy między jasnością a ciemnością. Na szczycie Śnieżki zapłonęło słońce
odbite w oknie budynku obserwatorium, a świeciło długo, jaskrawe niczym
reflektor. Niebo, wielekroć podkreślone świecącymi śladami samolotów i
pasemkami białych kłaczków, jaśniało powoli zmieniającymi się barwami. Obok
przeważających żółtych i pomarańczowych, na obwodzie, bliżej niebieskości
nieba, pojawiały się seledynowe pasma, a wszystkie kolory były coraz bardziej
nasycone. W chwilach najintensywniejszego świecenia nieba, gdy zdawało się, że
zaraz zapłonie, tamte kłaczki zaświeciły różowo, ale niewiele później na
krańcach horyzontu pokazały się granatowe i sine chmurki. Wypływały gdzieś zza
horyzontu coraz ciemniejsze, w końcu jasne barwy nieba poczęły ciemnieć powoli.
Niebo
zachowało jeszcze trochę jasności i resztki kolorów, ale w dole całe otoczenie,
bliskie i dalekie, traciło szczegóły w ciemnościach. Widać było tylko nieco
jaśniejszą wstążkę naszej drogi, a na niej małe kałuże odbijające resztkę
światła zachodu. Podobał mi się kontrast barw i natężenia światła: w górze
jeszcze wyraźne kolorowe światło, na dole szarość drogi ledwie widocznej wśród
czerni – i na tym tle oczka wody świecące wspomnieniem słońca. Próbowaliśmy
zrobić zdjęcia, ale mój aparat nie zobaczył tych subtelnych odcieni ciemności
na dole; nieco lepiej widziała Jankowa lustrzanka.
Zmierzch
był inny od ciemności chmurnego listopadowego wieczoru – płaskiej, bezbarwnej i
smutnej; dzisiejszy bardziej przypominał koniec letniego dnia zabarwionego
odrobiną niebieskości i pogodnego nastroju. Wokół nas i nad nami noc już była,
tylko nad samym Okolem, szczytem, za który schowało się słońce, zorza długo
jeszcze jaśniała pamięcią dnia. Gdy doszliśmy do samochodu, w ciemnościach
widać było pierwsze gwiazdy, ale nad tym szczytem ślady barw jeszcze nie
zanikły.
Janek
przysłał mi jedną z panoram swojego autorstwa i za jego pozwoleniem zamieszczam tutaj adres. Przesuwa się ją przyciskami w lewo i w prawo. W połowie długości
widać daleką Śnieżkę tak wyraźną, że dostrzec można zarys budynku na szczycie.
Na jej prawym boku jeszcze są ślady białych chmurek osiadłych tam przed
zachodem, wtedy świecących mleczną barwą, a wyżej, na niebie, widać podłużną, wyraźnie
zarysowaną chmurę. Stała tam niezmieniona, a jedynie zmieniając swoje barwy,
przez cały czas naszego patrzenia; stała, gdy odjeżdżaliśmy.
Może
tak jak i my patrzyła na zachód słońca?
Z jaką radością zobaczyłam, że jest u Ciebie nowy opis! Klinęłam, przeczytałam kilka zdań i ... przypomniałam sobie mój sen. Był to sen o drodze. Nie wiem dokąd szłam i po co, ale była to jakaś ważna droga, tak to odczuwałam. I błoto było- raz wpadłam po uda w zimna breję (zapomniałam dodać, ze leżał rozmoknięty śnieg), ale niestrudzenie szłam dalej...
OdpowiedzUsuńTyle dygresja.
Piszesz o poczuciu winy na widok leżących jabłek- też tak mam. To dlatego do późnej jesieni na kuchence stoi sokownik, a na kaloryferach susza się jabłka. Z drugiej strony- wiem, że te leżące jabłka posłużą za pokarm niezliczonej ilości zwierząt- od maleńkich robaczków po sarny i dziki. Nasze poczucie winy jest więc bezpodstawne- Natura karmi swoje dzieci, a ma ich ogromną ilość.
Kaczawskie agaty... cudności i zdjęcia, ech... byle do grudnia.
Sen o drodze? To chyba dobrze, co? Zwłaszcza, że nie zniechęciły Cię trudności.
UsuńAniu, uświadomiłaś mi, że odczuwane poczucie straty w związku z leżącymi pod jabłoniami jabłkami, jest oznaką antropocentryzmu, który tutaj każe myśleć, iż wszystko, co dała natura, ma być dla nas, dla ludzi. Niech więc zostaną te jabłka dla saren. Wiesz, Aniu, marzy mi się taki czas, gdy sarny nie będą się bały ludzi. Wtedy brałbym do plecaka jedzenie dla nich.
No własnie- analizując ten sen, byłam zdziwiona, że mimo kąpieli błotnej, byłam zadowolona i szłam dalej. Myślę, że to dobrze wróży ;)
UsuńPrawda? Ciągle nam się wydaje, że wszystko jest dla nas. Jakże często zapominamy, że jesteśmy tylko częścią natury, a nie jej właścicielami! Szkoda, bo niedługo może tej natury zabraknąć :(
Pewnego ranka, niepamiętanego roku ani okoliczności, obudziłem się pamiętając wspaniały sen, a ściślej jego nastrój. Był pełen przeżywania, nastroju takiego, jakiego życzyłbym sobie na co dzień, a jaki tylko chwilami mi się przydarza. To było coś, co można nazwać pełnią życia i odczuwaniem życia każdym nerwem. Leżałem wsłuchany w ten błogi nastrój, ale trwało to krótko, ledwie chwile; leżałem czując, jak cały ten duchowy nastrój ulatnia się ze mnie i zostaje mi tylko mało ważna osnowa snu. Tamtego ranka pomyślałem, że gdyby napisać powieść o takim ładunku przeżywania, byłaby wielkim dziełem.
UsuńAnno, mnie się wydaje, że ludzkość skręca w dobrą stronę. Że teraz mniej rabunkowo wykorzystujemy Ziemię niż wcześniej. Za mojego dzieciństwa obie rzeki Lublina były śmierdzącymi ściekami, teraz są to dość czyste rzeki. Pamiętam swój pierwszy kontakt z ciężarówką wyposażoną w dozownik AdBlue (to taki preparat poprawiający czystość spalin): nachyliłem się nad rurą wydechową, wciągnąłem powietrze i nie zakrztusiłem się wyziewami. Mógłbym takich przykładów podawać dużo. Owszem, można podawać przykłady o przeciwnej wymowie, jak chociażby coraz bogatsze opakowania zaraz lądujące w koszu, albo robienie rzeczy specjalnie tak, żeby szybko się psuły, a to dla kupienia następnych – to jakby drugie oblicze zmian, jednak ogólny trend widzę jako dobry.
Świadomość ekologiczna też rośnie, chociaż i tutaj bywają potknięcia czy wykoślawienia.
Będzie dobrze, Anno :-)
Mam nadzieję, że będzie dobrze! A jeśli chodzi o psujący się sprzęt, to własnie popsuł mi się tablet :( A mam go zaledwie 1/5 roku!
UsuńNo właśnie! Obecne produkowanie rzeczy byle jak… nie, to nawet nie tak, ponieważ cała procedura wytworzenia jest, jak myślę, starannie przemyślana i wyliczona: ma działać określony czas, a później niech klient kupi następną rzecz. No, a skoro ma się takie nastawienie do niezawodności, siłą rzeczy musi dochodzić do takich sytuacji, jak u Ciebie.
UsuńNie do wiary, zaczynacie wędrówkę o szarej godzinie świtu; Janek "motylarzem"? mam serdecznego znajomego, fascynata motyli, też poznanego przez bloga, rysia ostatnio spotkali na swej drodze:-)
OdpowiedzUsuńPowiem Ci, Krzysztofie, że pewniej czuję się w terenie, gdy prowadzą mnie znaki szlaku, no, chyba, że teren mi znany, jak chociażby Pogórze; z kolei mąż mój uwielbia "chaszczowanie" na dziko, mapa, kompas i przed siebie w puszczę karpacką, teraz rzadko wypuszczamy się na takie wyprawy z prozaicznej przyczyny - brak czasu; Ania miała sen o drodze, a ja we śnie orła widziałam ... trójkątne okienko poddasza, śnieg, i to ptaszysko jadło śnieg ... pić mu się chce, tak pomyślałam ... potem zbliżający się zakrzywiony dziób, oko usiłujące zajrzeć do wnętrza ... eh! pewnie "Hobbita" się naoglądałam:-) Też tak mam z tym nadmiarem jabłek, ale nie jestem w stanie ich przerobić, więc ptaki wydziobują, sarenki przychodzą, a śnieg wcale im nie zaszkodził, bo i ja chętnie zbieram je jeszcze i zjadam; jesienne niebo, uwiecznione przeze mnie setkami zdjęć, a każde wydaje się wyjątkowe:-) można sobie, ot tak! postukać młoteczkiem i agaty wydobyć ze skały?
Mario, w tych górach mało jest szlaków, dość wcześnie wszedłem na zwykłe drogi, a później, gdy lepiej je poznałem, zacząłem chodzić nie zważając na drogi, idąc po prostu na przełaj. Ta wędrówka była dziewięćdziesiątą piątą w Górach Kaczawskich, więc jako tako je poznałem i raczej trudno o zabłądzenie, chociaż wszystkich dróg nie znam, jest ich tam tysiące, a zajmują obszar 300 km kwadratowych.
UsuńW tamtym kamieniołomie nie młoteczek jest potrzebny, a stalowe kliny i wielkie młoty, kiedyś widziałem dwóch ludzi przy takiej pracy, właśnie tam, ale ostatnio słyszałem, że nie pozwalają. Agaty tkwią tam w monolitycznych skałach. Znam inne miejsce, tam można dość łatwo znaleźć geody, czyli takie buły skalne, które mogą zawierać agaty, a leżą w luźnej ziemi. Są ludzie, którzy chodzą tam i grzebią w ziemi.
Ptaki widziane przez nas chyba były krukami, chyba, bo kiepski ze mnie znawca, ale spotyka się i inne, rzadsze gatunki. Wrażenie robi ich lot: spokojny, wykorzystujący prądy powietrzne. Te ptaki niesione są wiatrami.
Wiesz, jak krótki jest dzień późnojesienny i zimowy, a że jadę w jedną stronę około 160 km, chciałoby się wykorzystać go od początku do końca. Zwykle wstaję o trzeciej, albo pół godziny później, przyjeżdżam na miejsce gdy jeszcze jest ciemno, albo ledwie się rozwidnia. Szkoda dnia, Mario.
Krzysztofie, jestem pod wrażeniem Twoich zdjęć. Szczególnie podobają mi się nr 15 (fantastyczne!), 11 i 10. Widzisz, jak chcesz (i światło sprzyja), to potrafisz :-). Piękna trasa. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńJa wiem, że starasz się mnie pocieszyć, ale pisz tak jeszcze, pisz, Aniko :-)
UsuńA w swojej numeracji liczyłaś mapy? Pytam, ponieważ zdjęcie z widocznymi kałużami na ciemnej drodze jest Jankowe.
Zauważyłem, że przy dobrym świetle mój aparat robi niezłe zdjęcia, gorzej przy chmurach. W tamten wieczór ustawiłem balans bieli na słońce (przy „chmurach” aparat za dużo daje kolorów brązowych i żółtych) i dodałem jeden punkt – z pośród trzech możliwych – kontrastu i jeden nasycenia barw. Postaram się inaczej ustawiać aparat w chmurne dni, ale do tego trzeba mi pomocy, bo sam nie poradzę sobie z menu; liczę tutaj na Janka. Któregoś dnia planuję zamęczyć go swoimi pytaniami.
Kiedy klikniesz na jedno ze zdjęć, wówczas pojawiają się wszystkie ponumerowane w formie paska na dole - stąd podałam numery zdjęć.
UsuńCo do ustawień to musisz świadomie dokonywać prób z ustawieniami - myślę, że dobrze zrobiłeś dodając nasycenia i kontrastu w "niewyraźnym" świetle. Ja mam jeszcze do wyboru, pomiędzy słońcem a zachmurzeniem, balans bieli nazwany "zacienienie" i w niektórych sytuacjach był odpowiedni. Przy robieniu zdjęć w ciemności/zmierzchu, zwłaszcza, gdy podniosę ISO, to też wybieram BW słońce, bo inaczej kolory wychodzą zbyt intensywne i ciepłe.
Zachęcam Cię zatem do świadomych eksperymentów. Sprawdź jeszcze czy masz funkcję bracketing i skorzystaj z niej :-)
Cieszę się, Aniko, że spodobało Ci się moje zdjęcie.
UsuńCieszę się, Krzysztof, że chcesz mnie zamęczyć pytaniami.
Funkcji brackteking nie ma w Krzysztofa aparacie, a szkoda.
Cieszysz się? Oj, uważaj, bo nie wiesz, na co się decydujesz. Tak upierdliwego ucznia jeszcze nie miałeś :-)
UsuńDziękuję, Janku, za zgodę. Dziękuję za ten nasz ostatni dzień.
Krzysztof, ja jestem cierpliwy... do czasu...
UsuńOj, ten dzień był piękny. Oby nie ostatni.
Na pewno nie, Janku!
UsuńNie wiem, jak będzie z wyjazdem w najbliższą niedzielę, bo dzisiaj zostawiłem opla w zakładzie. Już nie lubię go, nie. Stary, pordzewiały i poobijany ford woził mnie niezawodnie, a ten opel niezawodnie psuje się raz w miesiącu.
Siedziałem właśnie nad dopiskami, ten dzisiejszy tekst opublikuję tutaj za kilka dni. Będzie dość nietypowy.
Otrzymałem wiadomość: 2016-12-15 mam się zgłosić do szpitala w Legnicy - operacja mojego prawego oka.
UsuńBędziesz trzymać kciuki?
Cześć, Janku.
UsuńDobrze, że masz wyznaczony termin i nie jest on odległy. Do świąt wydobrzejesz, a po Nowym Roku pojedziemy.
Oczywiście kciuki będę trzymać, a Ty odezwij się, gdy będzie po wszystkim.
Zabierzesz mnie jeszcze po Nowym Roku na jakiś wyjazd? I nie będziesz się dziwić, że na którymś stoku zacznę robić dziesiątki zdjęć, i będę robić kilkanaście kroków w prawo lub lewo i szukać odpowiedniego ujęcia?
UsuńZabiorę :)
UsuńDzisiaj pożyczyłem od szefa jednego z firmowych busów, żeby w niedzielę pojechać, bo mój samochód nadal w naprawie. Obawiam się, że może zostać tam i na kolejną niedzielę; gdy wspomniałem o odbiorze za tydzień, w sobotę, usłyszałem słowa wyrażające wątpliwość.
Janku, rób zdjęć ile chcesz!; mam nadzieję na przysłanie mi najlepszych.
Za chwilę zajrzę do skrzynki pocztowej i wyślę obiecane Ci zdjęcia, ale przy okazji i moją prośbę.