011216
Od
wielu lat błądziła po mojej głowie myśl o wydaniu jakiejś części moich tekstów,
ale było tak, jak często u mnie, czyli tak, jak z totolotkiem: fajnie byłoby
wygrać, tylko trzeba by w końcu wybrać się do kolektury i wysłać zakład. Kilka
lat temu zebrałem się w sobie i wysłałem do kilku wydawnictw próbki moich
tekstów wybranych z dopisków. Nie o górach, a takich… właściwie o niczym, o
wrażeniach i chwilach – tak je określam, także na blogu, gdzie jest ich sporo.
O ówczesnych doświadczeniach napisałem parę słów tutaj.
Druga
część tego tekstu, nota bene, jest właśnie typowo „dopiskowa” – o wrażeniach i
chwilach.
Dwa
wydawnictwa odpisały mi bardzo podobnie: dobre, ale na tym nie zarobimy. Dołóż
nam, człowieku, pięć tysięcy, to wydamy. Byłem poruszony taką odpowiedzią: ja
mam dopłacać, i to aż tyle?? Ponieważ ani nie jestem przebojowy, ani nie umiem
zakręcić się wokół własnych spraw, a nadto łatwo się zniechęcam, sprawę
odłożyłem na nieokreślone później.
Myśl
o ponownej próbie pojawiła się we mnie niedawno, gdy nazbierało się sporo
opisów moich sudeckich wędrówek. W mojej skali ocen lokuję je półkę niżej od dopisków,
ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, iż większość potencjalnych czytelników
ocenia te teksty dokładnie na odwrót. Minęło ledwie dwa lata wahań i myśli pt.
„Trzeba by wziąć się za to”, gdy któregoś wrześniowego wieczoru zapytałem
google o adresy wydawnictw zajmujących się przewodnikami i turystyką, a z listy
wytypowałem dwa.
Po
wysyłaniu do tych wydawnictw przykładowych opisów wędrówek, wydawało mi się, że
w zasadzie wszystkie mam gotowe, tylko skopiować je z oryginalnych „dopisków” w
jeden dokument i już. Gdy ku mojemu zaskoczeniu (to wyraz mojej niewiary w
powodzenie) po tygodniu otrzymałem list ze zgodą na wydanie i z prośbą o
przysłanie całego tekstu książki, otworzyłem
dopiski i uświadomiłem sobie, że prac przy nich jest mnóstwo. Na te moje „dopiski”
składa się obecnie piętnaście dokumentów, a każdy liczy od 40 do 100 stron
formatu A4 z pomniejszonymi marginesami; na dokładkę są w nich najróżniejsze
teksty, istny groch z kapustą. Ponieważ parę lat temu już je segregowałem na
potrzeby bloga, uznałem, że najprościej będzie właśnie z tej mojej strony w
internecie skopiować je. Tak zrobiwszy stanąłem przed dylematem: wysłać do
wydawnictwa jakąś (jaką?) ich część po kolei, od najstarszych, czy dokonać
wyboru. Wybierałem. Prace te zacząłem w czasie karuzelowego sezonu, czyli
niewiele mając czasu i nie codziennie, musiałem więc ratować się przed totalnym
bałaganem i swoim zapominalstwem zapisując wszystko, i tak w toku prac
namnożyło mi się różnych pomocniczych dokumentów tekstowych, w których zapisywałem
uwagi, stan prac, klasyfikację tekstów, wybór zdjęć, korespondencję, wszystko.
W pierwszym odruchu poprosiłem parę osób o pomoc, o wskazanie tych tekstów,
które wyżej oceniają. Później żałowałem tej prośby, uświadomiwszy sobie
pracochłonność jej spełnienia. W ciągu kilkunastu dni od tamtego listu z
wydawnictwa wybrałem około trzydziestu opisów różnych tras sudeckich, w tym
kilkanaście starszych o Górach Kaczawskich, i wysłałem cały tekst.
Wtedy,
a był to koniec września, zaczęła się szybka wymiana listów z wydawnictwem.
Było to dla mnie nowe doświadczenie, wcześniej nie wiedziałem, jak wiele
szczegółów wymaga ustalenia. Na przykład ile ma być zdjęć i ile na jednej
stronie, kolorowe mają być czy czarno-białe, jak rozmieszczone w książce, jak
opisane („proszę sprawdzić opisy zdjęć i odesłać”, przeczytałem w jednym z
listów). Stanęło na czterdziestu kilku moich zdjęciach, ale zgrupowanych razem,
jako wkładka z papieru kredowego. Moja propozycja umieszczania zdjęć tam, gdzie
jest odpowiadający im tekst, nie została przyjęta. W przełożeniu na współczesny
język biznesu oznacza to tyle, co konieczność zapłaty za takie fanaberie
nieznanego autora.
Gdy
odesłałem podpisaną umowę wydawniczą, myślałem, że teraz to już tylko czekać na
druk, a wtedy właśnie dostałem pracę najbardziej żmudną: korekta tekstu. Błędów
popełniam niewiele, jednak w tekście sporo było miejsc do poprawy, ponieważ
pewnego rodzaju błędów nie dostrzegałem. Po prostu nie zwracałem uwagi na takie
szczegóły, jak na przykład spacja po kropce, a przed nowym wersetem. Najwięcej
było pracy z zamianą łącznika (czyli dywiza) na myślnik. Cóż to jest ten dywiz?
Ja też nie wiedziałem. Dopiero siedząc nad korektą przeczytałem w internecie,
że to krótka kreska służąca do pisania dwuczłonowych wyrazów, na przykład biało-czarny.
Okazało się, że użycie jej jako myślnika jest błędem.
„Jak
pisać myślnik?” – zapytałem googli. Wszędzie podawana jest jednakowa kombinacja
klawiszy: ctrl+alt+minus na numerycznej klawiaturze. Tylko że w moim malutkim
komputerku nie ma takiej klawiatury, więc co mam zrobić?… Kombinowałem kilka
minut, nim znalazłem właściwy dla mojego laptopa układ: ctrl+fn+klawisz z
dwukropkiem. Dziwne? Ano, dziwne. Dodanie do tej kombinacji klawisza alt
wydłuża kreskę, według mojej oceny ponad miarę.
Zapytałem
program edytora tekstu o ilość miejsc do poprawy, wyświetlił mi liczbę 66, i
już miałem kazać mu zamienić, gdy uświadomiłem sobie, że wtedy zamieni
wszędzie, także tam, gdzie łącznik użyty jest prawidłowo. Zmienić jednak
kazałem widząc, iż miejsc z łącznikiem niepotrzebnie zamienionym będzie
niewiele. Zamieniłem i mozolnie przewijałem tekst wypatrując dwuczłonowych
wyrazów, by je poprawić.
Po
tym doświadczeniu poczułem, że nie lubię korekt, stanowczo nie, chociaż
przyznać muszę, iż są potrzebne. Z konkretnych błędów edytor wskazał mi na parę
powtórzeń, ale znowu ten jego pomysł na Dal… Chodzi o to, że raz czy dwa
napisałem ten wyraz z wielkiej litery, a napisałem tam, gdzie z kontekstu można
przypuszczać, iż deifikuję zjawisko fizyczne i to wszystko dobre, co może
budzić w nas pojęcie dali. Edytor uznał, iż wszystkie słowa „dal” mają być z
wielkiej litery. Nie podoba mi się coraz powszechniejszy zwyczaj pisania coraz
większej liczby słów z wielkiej litery (a nawet każdego wyrazu z tekście), nie
spodobała i ta jego decyzja, ale cóż ja mogę? W końcu edytorem (może poprawniej
byłoby użyć słowa korektor?) był bodajże polonista z poznańskiego uniwersytetu,
a ja jestem nieznanym autorem i naprawiaczem karuzel. Tutaj dla sprawiedliwości
dodam, iż korektor wykonał swoją pracę bardzo starannie i uważnie, stosując
zasadę przezroczystości, czyli korekty nienaruszającej indywidualnych cech
tekstu. Chwilami pytałem się siebie, czemu sami nie wprowadzili tych poprawek,
skoro w żaden sposób nie naruszają tekstu? Chyba nie mogli, a to z powodu
wymogów prawa autorskiego.
Jeśli
już rozpisałem się na temat korekcji, napiszę o jeszcze jednym przykładzie
poprawy, z którą się nie zgadzam. Otóż kilka lat temu, wczesną jesienią,
jechałem w góry. Była mgła, już myślałem, że dali nie zobaczę, gdy kilka
kilometrów przed celem rozjaśniło się i wyszło słońce. Zrobiło się cudnie, bo
promienie słońca prześwietlały resztki mgły, a ta świeciła. Zatrzymałem się,
oczarowany, i wysiadłem:
„Ręce
mi drżały, nie wiedziałem co robić; patrzeć i robić zdjęcia i biec chciałem
tam, gdzie świetlne słupy dotykały ziemi by dotknąć je (…)” – napisałem później
w swoich dopiskach, tutaj jest ten tekst w relacji z 10 października.
Edytor
kazał dodać przecinki przed każdym „i”, co poszatkowało zdanie, a miało być prędkie
jak wicher moich myśli w tamtej chwili, gdy chciałem robić wszystko na raz.
Wydawca
uznał, iż druga korekta nie jest potrzebna, co niekoniecznie oznacza dokładną
pracę moją i korektora, a może jedynie chęć zaoszczędzenia na wydatkach. 29
dnia listopada dostałem wiadomość z wydawnictwa o otrzymaniu wydrukowanego
nakładu i wysłaniu na leszczyński adres moich pięciu egzemplarzy autorskich.
Nie
ma i nie będzie tutaj reklam, jako że mam na nie uczulenie, jednakże
dopuszczając autoreklamę napiszę, że książka jest dostępna na stronie wydawnictwa oraz na ich aukcji na allegro. Także w niektórych księgarniach, ale
nie wiem w jakich.
Można
też kupić bezpośrednio u mnie, nieco taniej. Adres mojej skrzynki pocztowej:
Przy
okazji napiszę, iż wydawnictwo zastrzegło sobie prawo ustalenia ceny, ja nie
miałem nic do powiedzenia, a poznałem ją dopiero wtedy, gdy zaczęli sprzedaż.
Jeśli
już mowa o pieniądzach: nie zarobię na tej książce, chyba że sprzedana będzie w
tysiącach egzemplarzy, co nie jest możliwe, ale też nie dla pieniędzy zająłem
się wydaniem. Po prostu chciałem zobaczyć swoje nazwisko na okładce. No i
zobaczyłem.
Zacząłem
już prace nad drugą częścią opisów górskich wędrówek, a także większą pracę:
nad tekstami dopiskowymi. Konieczna jest ich segregacja, tematyczne
uporządkowanie, korekta własna i dokonanie pewnych poprawek; na to wszystko
bardzo przydałoby mi się L4 na tydzień, lepiej na dwa. Może do wiosny uda mi
się te prace wykonać, wtedy spróbuję po raz drugi – oczywiście o ile „Sudeckie
wędrówki” znajdą dość nabywców, by wydawnictwa chciały ze mną rozmawiać.
Na
zakończenie o chwilach po rozpakowaniu paczki z książkami.
Wziąłem
jedną i siadłszy w fotelu szybko kartkowałem, chcąc poznać jej szczegóły, a później
już spokojniej przeczytałem parę fragmentów. Dziwnie się poczułem widząc swoje
słowa wydrukowane w książce. Widziałem je i czytałem wiele razy przy pisaniu,
korektach, przy zamieszczaniu ich na blogu, ale zawsze wtedy były czarnymi
znaczkami na ekranie komputera – pojawiającymi się i znikającymi bez śladu po
naciśnięciu odpowiedniego przycisku. Tutaj były trwalsze, niemal materialne,
omalże mogłem je dotykać. Trafiłem na fragment, w którym napisałem coś o sobie.
Nie zwykłem ukrywać się za swoimi słowami, a czasami bywa odwrotnie: one mnie
odsłaniają, może czasami za bardzo. Owe „za bardzo” właśnie w tej chwili poczułem
– jakby nie publikacja na blogu czy w miesięczniku „Na szlaku” czyniły te
teksty ogólnie dostępnymi, publicznymi, a dopiero ich wydrukowanie w książce.
Przyszła mi do głowy dziwna myśl: te wszystkie moje słowa po wydrukowaniu
nabrały cech osobowego bytu, uniezależniły się ode mnie.
Rodzina,
polne i górskie dróżki oraz słowa – moje miłości.
Krzysztofie, gratuluję determinacji, realizacji celu, no i życzę wielu czytelników zainteresowanych Twoją książką!
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo, Aniko.
UsuńJest całkiem spora grupa ludzi, którym cechy mojego pisania podobają się, jednakże nie bardzo jest jak dotrzeć do nich. Ani ja, ani wydawca, nie wydamy znacznych pieniędzy na reklamę. Ja, ponieważ nie mam ich i nie znam się na organizowaniu kampanii reklamowych (powiedzmy informacyjnych; reklama budzi we mnie złe skojarzenia), wydawnictwo z prostej kalkulacji popartej doświadczeniem; zakładają niewielki, kilkutysięczny, zarobek, i z tego powodu nie wydadzą znacznych ilości pieniędzy na promocję. W rezultacie taka książka ginie wśród wielkiej ilości nowości zapełniających półki księgarni. Za sukces uznamy – ja i oni – sprzedaż kilkuset egzemplarzy.
Krzysztofie, dostałeś chyba najlepszy prezent na zakończenie Starego Roku. Moje gratulacje.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Janku. Zobaczenie swojej książki jest przeżyciem, zwłaszcza, że od wielu lat myślałem o tym. I wiesz co? Jeśli pójdzie wszystko po mojej myśli, na wiosnę będzie druga książka! :)
UsuńKrzysztof, mam ją!!!
UsuńTrzymam ją w moich dłoniach i jestem pod ogromnym wrażeniem. Teraz wyobrażam sobie, co czułeś, gdy ją przeglądałeś.
Przypuszczałem, że napiszesz jakąś dedykację, ale aż taką? Czym sobie na nią zasłużyłem?
Wiesz, ja ją i tylko ją, wezmę ze sobą na mój pobyt w szpitalu.
Będę miał wrażenie, że Ty jesteś obok.
Och, Janku! Teraz mnie wypada zadać Twoje pytanie: czym sobie zasłużyłem na takie słowa?
UsuńIdź do szpitala i kuruj się, bo dalekie widoki czekają na Ciebie. Trzeba nam pojechać zobaczyć je.
Nareszcie! Wiedziałam, że Ci się uda! Gratuluję!
OdpowiedzUsuńDziękuję, Anno. Jesteś najwierniejszą czytelniczką moich tekstów.
UsuńWłaśnie usiadłem po skończeniu sobotnich prac domowych i po przygotowaniu wszystkiego do jutrzejszego wyjazdu. Mój opel w naprawie, jak zwykle, ale udało mi się pożyczyć samochód; wstanę o trzeciej, chciałem być w pewnym ładnym miejscu o wschodzie słońca.
Bardzo gratuluję:-) to chyba niezwykle emocjonujące trzymać w rękach książkę, którą samemu się napisało:-) a w sprawie promocji ... może umieść chociaż mały banerek na swoim blogu, bo następne wpisy przykryją ten obecny:-)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Mario. Wrażenie jest silne, to prawda.
UsuńMario, poddałaś mi dobry pomysł, za co dziękuję po raz drugi. Zaraz poproszę syna, żeby mi to zrobił. To mój zarządzający stroną :)
Gratuluję i postaram się blog poznać lepiej. Ja napisałam prostą i niezbyt długą książkę dla dzieci. I zastanawiam się, czy próbować ją wydać... Jakoś się boję, że mnie wydawnictwa wyśmieją. Albo że nikt jej tam nawet nie przeczyta... ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję, Solu z Blogu Włóczykijów :-)
UsuńZ wydaniem książki jest teraz wyjątkowo dobrze i wyjątkowo źle. Dokładnie tak, ponieważ jeśli autor zdecyduje się i stać go, są wydawnictwa, które wydadzą mu książkę niezależnie od ich oceny tejże, a źle, dlatego że mało ludzi czyta książki, a jeśli już, to te głośne, ze szczytu listy popularności. W dawnych czasach (czyli za komuny) nakład 5000 uznawano za wyjątkowo mały, teraz to już niemal bestseller.
Solu, rozumiem Twoją zwłokę i niepewność, chyba masz tak jak ja miałem: póki nie spróbowałem, mogłem sobie wyobrażać, że wydadzą, a po nieudanej próbie już nie można. W końcu spróbowałem, spróbuj i Ty. Faktycznie, nie ma pewności, czy przeczytają całą. Można ich tłumaczyć ilością tekstów jakie otrzymują. Zwykle wysyła się na próbę urywek lub urywki, należy odpowiednio je dobrać – żeby zaciekawiły.
A jeśli chcesz mieć czytelnika do mnie, przyślij, przeczytam:)