210617
Wczoraj pięknie pożegnała nas zimna i chmurna wiosna;
chciałbym wierzyć, że w ten sposób przeprosiła za swoje gorsze dni kwietniowe.
Dzisiaj przez pół dnia pracowałem na dworze bez T-shirta;
mocne słońce rozkosznie pieściło ciało, niemal całkowicie uwolnione od
krępującego ubrania, i dopiero szczypanie skóry na ramionach kazało mi założyć
podkoszulek, gorący, ciężki i przeszkadzający niczym pancerz.
Wieczorem, który w tych dniach jest dalszym ciągiem dnia,
siedziałem na progu rozgrzanego kampingu czytając ciekawą książkę o drzewach.
Gdy podnosiłem głowę chcąc zobaczyć przemianę dnia w noc, widziałem szpaler
lip; słońce długo jeszcze trzymało się ich wysokich szczytów.
Więc dzisiaj jest magiczny czas najdłuższego dnia i
najkrótszej nocy! – uświadomiłem sobie ten fakt ze szczególną wyrazistością
późnym wieczorem, gdy w końcu wnętrze kampingu ostygło na tyle, że mogłem wejść
do środka.
Słońce weszło na szczyt, pokręci się tam dzisiaj – jutro, i
zacznie schodzić drugim zboczem. Może jednak dałoby się go jakoś zatrzymać? Ale
jak? Nie kłaść się spać?
Nazajutrz.
Jednak położyłem się, chociaż spałem krótko, jak zwykle. Nie
mam czasu na sen nie tylko z powodu dużej ilości godzin pracy, ale także z
powodu stawania się chytrusem żałującym upływającego czasu.
Pracując cały dzień, staram się posmakować urok słonecznego
dnia lata niechby przelotnie, w chwilach kradzionych pracy.
Wspomniałem o lipach: rosną wzdłuż parkanu i jak często bywa
z miejskimi drzewami, są poranione odcinaniem „niewłaściwie” rosnących konarów.
Zapewne dlatego z ich pni wyrastają młode pędy z wielkimi liśćmi. Przyłożyłem
dłoń do jednego z nich, był jej wielkości. Gdybym zobaczył ten liść oderwany od
drzewa, chyba miałbym kłopoty z rozpoznaniem gatunku. Wyżej widziałem ukwiecone
gałęzie pachnące początkiem lata – widok i zapach nieodmiennie kojarzący się mi
z Kochanowskim.
Zatrzymałem się pod brzozą płaczącą tak, żeby widzieć jej
gałązki prześwietlone niskim słońcem. Zielone i żółte światło drżało, czułem je
na twarzy, ale starałem się nie mrużyć oczu chcąc przyjrzeć się tym momentalnym
przemianom kolorów, światła i cienia tworzącymi ulotny, raczej nie do oddania
słowem lub pędzlem, letni obraz.
Przy wejściu do mojego warsztatu rośnie kępa cykorii
podróżnika. Pierwszego dnia widziałem jeden tylko kwiat, po dwóch było ich
wiele. Rozejrzałem się oceniając szanse rośliny na przeżycie najazdu lunaparku
i uznałem, że nie powinno być rozjechane czy zadeptane. Ilekroć patrzę na
cykorię, zwraca mają uwagę jej przemiana z niepozornej, właściwie brzydkiej
rośliny przed kwitnieniem, w mały krzew wystrojony kwiatami niczym królewna.
Czasami pojawia się we mnie myśl o podobieństwie cykorii do magnolii: obie
rośliny są niepozorne poza okresem kwitnienia, a gdy kwitną, nieodparcie nasuwa
się porównanie do kolorowych motyli odpoczywających na ich gałązkach. Tyle że
pyszna magnolia krótkie ma gody, podczas gdy mniej rzucająca się w oczy cykoria
długo cieszy moje oczy.
W kącie placu, za ostatnim wozem, gdzie zaprowadziła mnie
potrzeba chwili odosobnienia od tłumu ludzi, znalazłem cały łan powoju. Zawsze
podobały mi się kwiaty tej rośliny i zawsze odczuwałem zdziwienie ciszą nad
nimi. Chwali się te i tamte kwiaty, a kto chwali powój? Jakby nie zauważano
piękna ich delikatnych kielichów, efemeryd żyjących jeden dzień.
Nad nimi jaśmin spleciony w uścisku (miłosnym?) z różą –
połączenie w realnym świecie wspomnień z lektury „Powrotu z gwiazd” Lema i
moich wędrówek kaczawskich. Że dziwne, a może nawet dziwaczne skojarzenie?
Owszem, ale znajdujące w mojej pamięci miejsce obok siebie.
Nachyliłem się nad kwitnącą koniczyną, chcąc przyjrzeć się
błyszczącym kroplom wody na ich liściach i zobaczyłem mrowiące się tam życie –
liczne a drobne żyjątka chodzące po źdźbłach traw, pełzające po ziemi, skaczące
i latające; któż je wszystkie rozpozna i nazwie?
Zbieram okruszynki letniego czasu.
Wieczorem, właściwie głęboką nocą, w porze, która snem być
powinna, wysłuchałem i obejrzałem na you tube „Clair de lune” Debbussy’ego w
wykonaniu na harfę i jeden z koncertów brandenburskich Bacha.
Muzyka klasyczna wykonywana na żywo jest świętem ludzkiej
kultury, najwyższym stopniem jej wyrafinowania i największym oddaleniem od
spraw przyziemnych. Jest finansową ekstrawagancją, na którą kiedyś stać było
tylko książęta, a i obecnie nie wszystkie społeczeństwa. Patrząc na muzyków i
słuchając ich gry, odczuwam nie tylko estetyczną przyjemność, ale i zdumienie
ich wysublimowanym kunsztem, także dumę z ludzkich osiągnięć, wszak nasi
odlegli przodkowie musieli wytężać wszystkie siły dla przeżycia i nie dane im
było brać udziału w koncercie muzyki klasycznej.
270617
Do Ustronia przyjechałem nadspodziewanie szybko: już pół
godziny po północy zgasiłem silnik scanii i ubrawszy się cieplej poszedłem na
plażę. Łuna zachodu straciła swoje kolory, ale nadal była widoczna jaśniejszym
pasmem nad linią horyzontu. Popatrzyłem na fale, posłuchałem ich szumu (a może
w głowie mi szumiało po wielogodzinnej jeździe?) i wspomniałem cały już szereg
takich nocnych powitań morza. Od wielu lat pracuję w wakacyjne miesiące nad
morzem, tutaj przyjeżdża moja rodzina. Nad morzem moja malutka wtedy córka dała
mi przeżyć najpiękniejszą chwilę bliskości i uczucia; tutaj, na tej plaży,
widziałem niesioną w chuście córeczkę mojego dziecka. Morze mało ma dla mnie
uroków, jednak cenne jest wspomnieniami.
Gdy przed położeniem się spać o drugiej wyjrzałem na dwór,
nad drzewami zobaczyłem rozjaśniające się niebo. Uroczy jest ten czas bliskiego
sąsiedztwa zachodu i wschodu słońca.
W ostatnie tygodnie pracowałem do dziewięćdziesięciu nawet
godzin tygodniowo, jako że maj i czerwiec to czas festynów i cotygodniowego
przerzutu lunaparku, tych setek ton żelastwa, do innego miasta. Źle znoszę ten
okres z powodu braku czasu dla siebie, a jest on lekarstwem na moją duszę
maltretowaną psychicznymi uciążliwościami pracy tutaj. Kradnę godzinki mojemu
snu, które dzielę między rodzinę, blog i korespondencję; jakże mało czasu
zostaje – o ile zostaje – na moje pisanie!
Dzisiaj po raz pierwszy od tygodnia mam kilka wolnych godzin
– cały wieczór i kawałek nocy, więc staram się ubrać w słowa pamiętane chwile,
a te zgubione w mojej pamięci odnaleźć, by znalazły miejsce dla siebie w moich
dopiskach.
Staram się uratować chwile od zapomnienia.
Ja chwalę powój:-) z zeszłego roku została nam przy studni wyrównana goła ziemia, tam się rozpanoszył powój, a teraz jakby motyle obsiadły wilgotną ziemię pełno delikatnych kwiatów, które zamykają się na wieczór; lipa szerokolistna ... zazdroszczę, w imieniu pszczół oczywiście:-) te krople wody na liściach ... patrzyłam kiedyś, jak przylatują pszczoły i spijają je, zanosząc do ula, woda potrzebna jest do wychowywania następnych pokoleń owadów;
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że to wielka odpowiedzialność montowanie takich potężnych urządzeń lunaparkowych, przecież to potem pracuje na wysokich obrotach, jakieś potężne siły odśrodkowe, siedzą tam ludzie, nie daj Boże jakieś niedopatrzenie ... odpowiedzialność, jak wszędzie zresztą; dobrej pogody życzę.
Chwalisz urodę powoju?! Więc jest nas dwoje :-)
UsuńGłowy nie dam, ale wydaje mi się, że kwiat powoju kwitnie tylko jeden dzień. Na drugi kwitną już inne.
Tamte lipy zostały daleko, widziałem je w Pleszewie, to miasteczko w Wielkopolsce, a od tygodnia jestem nad morzem. Z drzew pamiętanych i odwiedzanych tutaj wymienię buki. Jeden czerwonolistny, w słońcu wygląda tak, jakby opił się światła, a na wydmie rośnie spora kępa zwykłych, zielonych, niektóre sporych rozmiarów – nadmorska buczyna.
Większość pracowników lunaparków (ogólnie, nie tylko tego) jest z łapanki, przypadkowych i nie wiążących z tą pracą dalekich planów. Tutaj nikt nie chce pracować, a ci, co są, to albo z zasiedzenia, albo, jeśli w czymś są dobrzy, to skuszeni lepszym wynagrodzeniem. U mnie działają obydwie przyczyny. Nigdy nie spodziewałbym się podejmując kiedyś drobną zdawałoby się decyzję, iż pół życia spędzę w lunaparku.
Urządzenia są odpowiednio konstruowane aby z zapasem zapewnić stabilność, ale oczywiście ktoś musi dopilnować prawidłowości montażu. To ci nieliczni tutaj dobrzy pracownicy.
Dlaczego, w dobie bezrobocia, trudno o pracowników? Jeśli klikniesz na etykietę „moja praca” i zadasz sobie trud przeczytania chociaż części tekstów, będziesz wiedzieć. Tutaj powiem tylko, że w sezonie średnio miesięcznie pracuję 340 godzin.
„Clair de lune” na harfę?
OdpowiedzUsuńKrzysiek, zobacz i posłuchaj od początku do końca:
to
Janku, wysłuchałem. Tokio nie grał klasycznego „Światła księżyca”, a swoją wersję, zmienioną zapewne na potrzeby występu, jednak początek był wierny i świetnie zagrany. Delikatne i czyste dźwięki – jak muśnięcia kobiecymi palcami strun harfy. Ten chłopak potrafi grać.
Usuń